Pod koniec lat 80. XX w. utrwalił się wizerunek Tadeusza Konwickiego jako pisarza uważnie przyglądającego się polskiemu społeczeństwu, opisującego polską świadomość narodową, a jego książki zaczęto utożsamiać „z najbardziej bojowym nurtem literatury nieoficjalnej”[1]. Jak to się stało w przypadku autora, który do niedawna z pełnym grozy zdumieniem i z politowaniem kartkował powieści traktujące o uświęconej martyrologii własnego narodu, który zamierzał żeglować wysoko, w wysterylizowanej aurze uniwersalnego obiektywizmu, który myślał zajmować się człowiekiem i jego duszą? Co poprzedziło dzień, w którym przeczytał pierwszą recenzję, która go nazwała literatem polskim, zatopionym w polskości, ograniczonym przez polski zaścianek? Wtedy jeszcze roześmiał się szczerze i serdecznie, uważając to za oczywiste nieporozumienie, ale niedługo potem w tym tonie zaczęli się wypowiadać wszyscy niemal krytycy. Śmiech zastąpiło zdumienie: Jak to się stało, że jestem autorem polskich książek, złych czy dobrych, ale polskich? Dlaczego przyjąłem rolę, której przed wiekami się wyrzekłem? Kto mnie, Europejczyka, nie, obywatela świata, kto mnie, esperantystę, kosmopolitę, agenta obcego mocarstwa Uniwersalności Losów, kto mnie przemienił, jak w złej bajce, w zacietrzewionego, ciemnego, wściekłego Polaczka?[2]…
„Stałem się jednym z niewielu wolnych ludzi w Polsce”
W wieku osiemnastu lat, tuż po maturze, latem 1944 r. Tadeusz Konwicki wstępuje do wileńskiego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej i bierze udział w akcji „Burza”. Gdy nie udaje się przejąć Wilna i miasto opanowują Rosjanie, większość oddziału zostaje wywieziona do obozów albo rozbrojona i rozproszona. Konwicki jednak od listopada 1944 r. do kwietnia roku 1945 bierze udział w partyzantce antybolszewickiej, ale już 9 maja z fałszywymi dokumentami wraz z innymi członkami oddziału przedostaje się do Białegostoku, skąd trafia do Krakowa. Po latach będzie wspominać, że gdy pokolenie powojenne wchodziło w życie, to od razu chciało coś znaczyć, mimo panującego dookoła chaosu i niezorganizowania[3]. Jednocześnie nikt nie miał pretensji do rządu, że brakuje miejsc pracy. O posadę trzeba się było starać, więc jej znalezienie traktowano jako naprawdę ważne wydarzenie. Nie wyrobiło się jeszcze w społeczeństwach samopoczucie paniczyków, którym wszystko trzeba było […] zorganizować[4]. Konwicki podejmuje pracę w lewicowym „Odrodzeniu” – piśmie redagowanym przez Karola Kuryluka i Jerzego Borejszę, jednym z najważniejszych tygodników inteligencji i – jak twierdzi – najlepszym tygodniku literackim w Polsce. Ponoć od dawna chciał zostać dziennikarzem, gdy dziennikarstwo nie było jeszcze splamione polityczną służalczością i zawierało elementy walki o coś lepszego[5]. W roku 1947 redakcja przenosi się do Warszawy, a wraz z nią przeprowadza się Konwicki i w wieku 22 lat dostaje przydział na mieszkanie, choć mieszkań brakowało nawet dla ministrów[6]. O Kuryluku będzie mówić po latach, że wywarł na nim największy wpływ dziennikarski i że uważa go za kontynuatora dokonań Mieczysława Grydzewskiego – redaktora naczelnego „Wiadomości Literackich”.
W 1948 r. powstaje powieść „Rojsty” (zostanie opublikowana dopiero w roku 1956) – literacki obraz przekształcania się partyzantki pod koniec wojny w grupy o charakterze bandyckim, w których trwa wyścig o to, kto wykona więcej wyroków, w grupy, które nie cofną się nawet przed gwałtem na dziecku. W poczynaniach oddziału brak natomiast jakichkolwiek planów, celu, wiary w działania, a bohaterowie nie są zdolni do zaangażowania się. „«Rojsty» mogłyby być czwartą, niegroteskową już częścią «Ferdydurke», której akcja – po szkole, domu Młodziaków i dworku ziemiańskim przenosi się do lasu”[7], pisze Przemysław Czapliński. Powieść stanowi także oskarżenie modelu wychowawczego Drugiej Rzeczpospolitej, który całe pokolenie wyposażył w skłonność do porównywania swojego postępowania do wzorców literackich i do przejmowania narzuconych ról społecznych (katolika, patrioty itp.), których odgrywanie zapewniało aprobatę otoczenia[8].
O powodach przystąpienia do komunizmu opowie wiele lat później w „Kalendarzu i klepsydrze”. Otóż po wojnie cały gniew chce obrócić tylko przeciw sobie i tylko przeciwko swoim: Nagle rozwścieczył mnie conocny sen o Polsce – Chrystusie Narodów, rozwścieczyła ewangelia narodowa wieloksiągu romantycznego. Chciałem natychmiast i demonstracyjnie zamazać szybę w oknie, które pokazywało całą moją przeszłość i skomplikowany mój rodowód (s. 17–18). Nabiera wtedy wstrętu do inteligenckości i idzie szukać praproletariackiego źródła. Kiedy indziej mówi, że do partii został wciągnięty przez tych, których irytowało, że inni pisarze już w niej są, a on jakby nadal trzyma się na uboczu[9].
Do końca okresu stalinowskiego Konwicki pisze trzy powieści afirmujące nowy porządek. Krytycy podkreślają w nich próbę wyzbycia się siebie i potrzebę akceptacji przez zbiorowość. Chyba najciekawszą z nich jest „Z oblężonego miasta”. Treścią powieści jest monolog bohatera – Porejki – który opowiada swoje życie dwóm pracownikom urzędu emigracyjnego w jednym z państw Zachodu: urodził się w 1926 r., został wychowany w tradycji katolickiej, walczył w AK, a po wojnie zaczął sympatyzować z komunizmem. (Są to bardzo czytelne wskazówki autobiograficzne. Autobiografizm zresztą ułatwiał Konwickiemu pisanie[10]. Czapliński nazywa to nawet mitobiografizmem). Nie mógł jednak w całości zaakceptować nowego ustroju, nie wstąpił do partii, a podczas pobytu na Zachodzie prosi o azyl polityczny. „Porejko prosi o azyl, a jednocześnie chwali komunizm. Powinien żałować pierwszej zdrady i stwierdzić, że nadeszła chwila powrotu do – niegdyś porzuconej – tradycji, ale tego nie czyni. Powinien uznać, że decyzja złożenia prośby o azyl jest moralnie słuszna, a tymczasem dalej uważa się za zdrajcę […]. Konwicki usiłował zatem pogodzić rzeczy nie do pogodzenia: obronę słuszności idei komunizmu z obroną prawa do indywidualnego wątpienia”[11]. Warto dodać, że sam Konwicki z okazji wyjazdu na Zachód nie skorzysta… Od października 1949 r. do kwietnia roku 1950 pracuje natomiast w Nowej Hucie, gdzie kopie tunele pod drogi. W ogóle młodość Konwickiego jest naznaczona ciężką pracą fizyczną: ścina drzewa i piłuje pnie na deski, jest tynkarzem, ślusarzem i stolarzem, a nawet elektrykiem[12].
W połowie lat 50. zostaje radnym Warszawy, pracuje w komisji edukacji, gdzie – co ciekawe – sprzeciwia się bezstresowemu wychowaniu[13].
Okoliczności przełomu październikowego zmuszają wielu pisarzy, którzy współtworzyli socrealizm, do wytłumaczenia się i zaprezentowania usprawiedliwienia. Pierwszych obrachunków ze stalinizmem dokonują ci najgłębiej z tą ideologią związani. Jedni sugerują, że zła nie dostrzegali (Adam Ważyk), drudzy, że choć je dostrzegali, nie mogli o nim mówić (Kazimierz Brandys), jeszcze inni, że byli pod wrażeniem zła w masce dobra (Jerzy Andrzejewski)[14]. Konwicki żadnych wyjaśnień składać nie zamierza. Rok 1956 przyjmuje z rezerwą, nie chce ani nie potrafi się zmienić i zacząć udawać kogoś innego. Buntuje się przeciwko temu, że z dnia na dzień wszyscy pieriekinulis. Patrzyli na mnie jak na frajera: „Ty wierzyłeś?” […]. Wobec tego poczułem się w obowiązku, aby to wszystko wziąć na siebie[15]. Odrzuca wtedy literaturę i zaczyna zajmować się filmem, co uznaje za rodzaj reinkarnacji[16]. Być może istotny wpływ na tę decyzję i to porównanie miała niedawna wizyta autora w Chinach i Japonii.
Dopiero w roku 1959 ukazuje się „Dziura w niebie”, a po niej „Zwierzoczłekoupiór” (wyd. 1969 r.) i „Kronika wypadków miłosnych” (wyd. 1974 r.), czyli opowieści o wtajemniczeniu w życie, odzieraniu z tajemnicy świata[17] i poszukiwaniu w dzieciństwie wartości, których pozbawiona jest dorosłość. Bohaterowie trzech kolejnych: „Sennika współczesnego” (wyd. 1963 r.), „Wniebowstąpienia” (wyd. 1967 r.) oraz „Nic albo nic” (wyd. 1971 r.) budzą się do nowego, niechcianego życia[18]. Jest to próba udzielenia odpowiedzi na pytanie, „czy człowiek, który doświadczył rozpadu moralnych i ideologicznych usprawiedliwień zła, zdoła obudzić się z koszmaru winy”[19]. Postaci kreowane przez Konwickiego nadal bardziej niż przez teraźniejszość są określane przez przeszłość (przedwojenną, partyzancką, stalinowską), starają się zrozumieć, dlaczego wyrządzili zło lub chociaż uzyskać za nie przebaczenie. W latach 1958–1972 powstaje też pięć filmów („Ostatni dzień lata”, „Zaduszki”, „Salto”, „Matura”, „Jak daleko stąd, jak blisko”). Od „Salta” niektórzy oczekują pamfletu na polskość, tymczasem Zbigniew Cybulski wypowiada na końcu dość zaskakujące: „Wszyscy jesteśmy tacy sami”…
Jest rok 1964, wybuchają protesty przeciw zaostrzeniu cenzury („List 34”). Konwicki, chociaż należy do partii, od podpisania kontrlistu skutecznie się wymiguje i solidaryzuje z tymi, co protestują. Dwa lata później zostaje zawieszony w prawach członka PZPR za podpisanie listu protestacyjnego przeciw usunięciu z partii Leszka Kołakowskiego. Po latach przyznaje: Po 1968 r. stałem się jednym z niewielu wolnych ludzi w Polsce. […] Dość powiedzieć, że skąd można było – wyrzucono mnie, więc przestałem się czegokolwiek bać i pragnąć[20].
W roku 1976 Konwicki podpisuj apel do sejmu PRL-u o powołanie komisji poselskiej do zbadania przebiegu strajków oraz metod represji wobec robotników i członków KOR-u, a w roku 1977 – skierowany do ministra sprawiedliwości List siedemnastu – protest przeciw akcji zatrzymań i przesłuchań wśród członków KOR-u. Nie podpisuje zaś żadnego protestu przeciw projektowi poprawek do Konstytucji PRL-u (zakładających wpisanie do niej wiodącej roli PZPR-u i wieczystej przyjaźni z ZSRR). Twierdzi, że podpisywanie listów mu zbrzydło. Prawdopodobnie kieruje się tym, że jest wystarczająco skompromitowany, by proponować rozwiązania polityczne[21], i przyjmuje zasadę, że nie będzie podpisywać listów ideologiczno-politycznych, tylko te o charakterze humanitarnym albo te, które mogą przysłużyć się sprawie[22]. Uważa, że z reżimem, który przyzwyczaił się do tych listów i już na nie tak histerycznie nie reaguje, trzeba walczyć inaczej, że należy spróbować radykalniejszych środków. Do wydawnictwa Czytelnik zostaje złożony tekst „Kompleks polski”. Autor nie zgadza się jednak na wprowadzenie zmian wymaganych przez cenzurę (usunięcia wszystkiego, co dotyczy Związku Radzieckiego) i ostatecznie książka ukazuje się w Niezależnej Oficynie Wydawniczej w 1977 r. – dzięki zastosowaniu techniki offsetowej – w nakładzie 3,5 tys. egzemplarzy. Rozpoczyna się prywatna walka pisarza z reżimem. W maju 1977 r. autor dostaje tzw. „zapis na nazwisko” – zakaz druku swoich utworów. Mimo to podczas jednego ze spotkań autorskich Jacek Kuroń nazywa Konwickiego tchórzliwym autorem, który boi się pisać prawdy[23]. Poruszony tą złośliwości Konwicki pisze „Małą apokalipsę” (1979 r.), po której trudno go już było przeskoczyć w agresji wobec PRL-u. Tryptyk, którym zapewnia sobie ogromną popularność, zamyka powieść „Rzeka podziemna, podziemne ptaki” (1984 r.). Tym samym utrwala się wizerunek pisarza politycznego, celnie diagnozującego stan społecznej świadomości.
W 1980 r. zostaje członkiem Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, ale – po nieudanym eksperymencie z partią – nie wstępuje do Solidarności, twierdząc, że każdej formacji politycznej przewodzi grupka fanatyków[24].
„Wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata”
Tadeusz Konwicki urodził się w Nowej Wilejce na Wileńszczyźnie w 1926 r. W tym czasie żyli tam obok siebie Polacy, Białorusini, Żydzi, Niemcy, Litwini, Rosjanie i Tatarzy. Jego ojciec był polskim rzemieślnikiem, a matka pochodziła z drobnej szlachty litewsko-białoruskiej. Mówił więc o sobie, że został ulepiony z trzech glin, zahartowany w piekle trzech żywiołów i pijał wodę z rzeki, która przepływała przez kilka krajów. Na dodatek w Kolonii Wileńskiej – gdzie mieszkał – mieszały się z sobą różne warstwy społeczne: trochę ludzi biednych, sporo urzędników i wysokiej inteligencji.
Ludzie, których tam poznał, z jednej strony byli życzliwi i serdeczni, z drugiej strony utrzymywali emocjonalny dystans[25]. Twierdzi, że odziedziczył z krwią przodków wileńską perfidność[26], do cech osób stamtąd pochodzących zalicza także samowystarczalność[27] i wstydliwość[28]. Mówi, że wilnianin to także człowiek honoru[29]. Wileńszczyzna miała ponadto zaostrzać widzenie[30] pewnych spraw. Jedną z najistotniejszych cech, które go ukształtowały, jest na pewno to, że – jak twierdził – wilnianie mogą dawać sobie chodzić po głowie długo, ale jak się zaprą, to już nikt nie potrafi nimi miotać[31]. Rygorem wileńskim jest istnieć, ale nie za wszelką cenę[32]. Pytany o to, czy skoro wszyscy znani ludzie pochodzący z Wileńszczyzny są jednocześnie genialni i dziwaczni, on także czuje się litewskim dziwakiem, odpowiada, że raczej kosmopolitą…
W nowej ojczyźnie – Warszawie – czuje się trochę cudzoziemcem, cudzoziemcem w zakresie myśli, upodobań, miar estetycznych i duchowych sympatii[33]. Będąc przejazdem […] – pisze – niczego […] od was nie wymagam i nie przedkładam żadnych żądań[34]. Dlatego tym bardziej warto słuchać, co ma do powiedzenia na temat Polski i Polaków.
Wspomniany wcześniej tryptyk można by nazwać kluczem do polskości. Konwicki ma świadomość, że jeśli chodzi o rozważania na temat charakteru Polaków, mieszkając w Polsce, nie może być kimś w rodzaju Gombrowicza, że mógłby pozwolić sobie na jeszcze więcej goryczy tylko wtedy, gdyby wyjechał za granicę: Zwróćcie uwagę, że od dwóch stuleci cała lepsza albo prawdziwsza literatura polska powstała z dala od Polski. Od Mickiewicza do Gombrowicza. Rodziła się tam, gdzie nie było polskiego kołtuna, rodzimego idioty, natrętnego dewota narodowego. Że tylko tam polski pisarz mógł władać swobodnie piórem, mówić śmiało o własnym społeczeństwie i o sobie[35]. Ma jednak odwagę tłumaczyć Polakom – przynajmniej tym, którzy chcą go słuchać – że nie są takimi wspaniałymi wojakami, jak to sobie kiedyś ustalili, że niezbędne dla zdrowia psychicznego jest zaprzestanie podziwiania siebie[36], ma odwagę przekonywać, że trzeba stawiać opór nawet wtedy, gdy wiadomo, że się nie uda, że przyjdzie zapłacić za to najwyższą cenę[37].
Bohaterowie „Kompleksu polskiego” (m.in. Tadeusz Konwicki, Kojran – człowiek, który po wojnie chodził za Konwickim z rozkazem, Duszek – oficer UB, który przesłuchiwał Kojrana i konfident Grzesio) czekają pod sklepem „Jubiler” na obrączki. Okazuje się jednak, że zamiast złota do sklepu trafiają rosyjskie samowary. Z powodu zmęczenia Tadeusz Konwicki dostaje zapaści i trafia na zaplecze sklepu, gdzie wdaje się w romans z ekspedientką. Kolejkowa wspólnota rozstaje się wieczorem, przebaczywszy sobie wszystkie winy. W akcję powieści wplecione są także rozważania narratora starającego się wypowiedzieć prawdę o polskich kompleksach. Fabuła jest wzbogacona o dwa opowiadania: pierwsze dotyczy historii pułkownika Mineyki, dowodzącego ochotnikami podczas powstania styczniowego, którzy uciekają z pola bitwy, zostawiając dowódcę samego, drugie zaś dotyczy Romualda Traugutta, który obejmuje dowództwo nad powstaniem, mimo świadomości nieuchronnej klęski, co ma świadczyć o powtarzalności tego wzorca w polskim wykonaniu. Nieokreślone są w powieści ani pora dnia (przed południem jest ciemno jak wieczorem), ani pora roku (tego samego dnia jest siarczysty mróz, po czym nastaje wiosenna odwilż). „Nieokreśloność wkracza również na obszar etyki i zaraża ją relatywizmem – komentuje ten zabieg Przemysław Czapliński – wszyscy w tym świecie tworzą jakąś wspólnotę podejrzanych […]. W tym podejrzanym wspólnictwie zacierają się kategorie etyczne i status moralny postaci – «ubek» […], oczekując na przebaczenie od akowca […], chodzi z nim na wódkę, i nie wiadomo już, który z nich jest oprawcą, a który ofiarą […]”[38]. Kontury świata się rozmywają, ponieważ zbiorowość traci cechy narodu. Społeczeństwo się rozpada, bo jego członkowie trwają w przekonaniu, iż nie ponoszą winy za swoje życie. „A skoro są niewinni i bezsilni, wobec tego zarówno wina, jak i siła znajdują się poza nimi”[39]. Słowa narratora: Chcę być winnym najprościej. Chcę być winnym wobec nieznanych ludzi Czapliński interpretuje w ten sposób, że pisarz ma obowiązek ukazywania rzeczywistości reżimu i likwidowania złudzeń: „Najpierw więc powinniśmy wyrzec się złudzenia, iż cierpienie niewoli jest cnotą; po wtóre, że historia w którymkolwiek momencie oszczędzi nam tych cierpień; po trzecie, że za cnotę cierpienia zostaniemy wynagrodzeni; po czwarte, że istnieją pewne wiecznotrwałe cechy – polskość, poczucie tożsamości narodowej – które tworzą samoczynny mechanizm broniący nas przed wynarodowieniem”[40]. Podstawową prawdą, jaką zdaniem Czaplińskiego miał wyrazić Konwicki, była ta, że ukazując cenę wolności i kształt zniewolenia, pisarz niezależny „daje czytelnikowi prawo wyboru oceny własnej sytuacji, a zatem czyni go na powrót gotowym do przyjęcia wolności”.
Aura jest podobnie nieokreślona w „Małej apokalipsie” (beznadziejny dzień jesienny; wiatr, może jeszcze letni, może już zimowy), która rozpoczyna się tym, że do głównego bohatera Tadeusza K. przychodzą dwaj opozycjoniści i proponują, by jeszcze tego samego dnia wieczorem spalił się pod gmachem Centralnego Komitetu Partii, co – ich zdaniem – miałoby wstrząsnąć ludźmi zarówno w kraju, jak i za granicą i ujawnić winę powszechną, grzech obojętności. Bohater musi się więc zastanowić, czy może ocalić honor za życia. Państwo bankrutuje, rząd negocjuje w sprawie sprzedania województwa zielonogórskiego, trwa wyprzedaż przedsiębiorstw państwowych, Polska kandyduje do wstąpienia do ZSRR: Grzech przybrał ciało cnoty. […] Zło […] stało się dobrem (s. 152) i spowszedniało, cały świat jest dwuznaczny (s. 119). Członkowie opozycji to są tacy sami aparatczycy jak państwowi (s. 33), są wydzieliną tego systemu, żebrem z ciała tej tyranii (s. 117), na dodatek oficerowie bezpieki siebie również uznają za opozycjonistów – jeden z nich mówi do bohatera: Pan jest opozycjonistą negatywnym, a ja pozytywnym. Pan odwala ceremoniał, nadbudowę, formę estetyczną, ja pragmatyzm, codzienność, funkcjonowanie struktury. Aleksander Fiut zauważa, że w scenach inwigilacji, sprawdzania dokumentów, spotkań z patrolami „Konwicki daleki jest od prostego, a stanowiącego wygodne moralne alibi […] podziału na «my» i «oni» – bezbronne ofiary i okrutnych, bezwzględnych prześladowców, niewinny naród i «pachołów reżimu»”. Co więcej, autor unika zarówno karykaturowania, jak i demonizowania policji: „Ludzie aparatu przemocy to w jego utworach kość z kości, krew z krwi tego narodu – całkiem szarzy, przeciętni Polacy”[41]. W „Małej apokalipsie” Konwicki wraca do jednego z głównych tematów swojej twórczości – do „losów polskiego inteligenta, który nie chce, by ktokolwiek – szlachetny czy nieszlachetny – wykorzystywał go do swoich celów. Powieść stawała się w ten sposób szyderczym, socjologicznym modelem mechanizmu wpychania jednostki przez patriotyczną garstkę, zresztą dość podejrzaną, w rolę «osobnika narażającego się władzy». Ci, którzy walczyli o wolność, skłonni byli też odbierać wolność innym”[42]. Między innymi z tego powodu zecerzy NOW-ej mieli ponoć odmówić składania tekstu…
W kolejnej części tryptyku – „Rzece podziemnej, podziemnych ptakach” – świat jest już jednak wyraźnie podzielony i trwa wojna rządu z narodem, a pomiędzy obywatelami powstały bariery niedające się pokonać, zrodziło się poczucie wrogości, powstało wrażenie obcości. Akcja rozpoczyna się 13 grudnia 1981 r. „Gdyby autor «Kompleksu…» pozostał wierny swojej poetyce prezentowania świata – pisze Czapliński – to w «Rzece…» stan wojenny po prostu by nie nastał: żadna z milicyjnych suk nie ruszyłaby z miejsca, żaden z karabinów nie wyplułby z siebie kuli. Ale stan wojenny nastał, więc paszkwil i groteska straciły rację bytu”[43]. Bohater o imieniu Siódmy próbuje uniknąć aresztowaniem i ucieka z matrycami grafomańskich wierszy ukrytymi w torbie. W wyniku postrzału zostaje zraniony w pośladek i trafia do szpitala. Udaje mu się jednak zbiec, wędruje po mieście, aż wreszcie w hotelu umiera na zawał serca. I znów, mimo zmian poetyki, największymi wrogami Polaków okazują się Polacy (s. 107): Najlepszych, jak zawsze w tym kraju, czeka zagłada […]. Pójdą do więzień, do podziemia, pod kule. Zeżre ich samotność, rak, zgryzota. Nawet nie znajdą tego pocieszenia, że ktoś ich pamięta, że ich ofiara będzie przykładem i natchnieniem […]. To już nie ojczyzna Łukasińskich i Trauguttów. To kraina Chlestakowych (s. 102). Zagraniczny dziennikarz mówi Siódmemu: […] wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata […], że świat padnie przed wami na kolana i przez kilkadziesiąt lat będzie podziwiał waszą piękność, wasz rozum i waszą odwagę. Wy jesteście jak dzieci. Łakniecie podziwu, oklasków, prezentów. A tu już ekspiruje wasz czas. Odegraliście swoje jasełka i kurtyna spadnie za miesiąc albo za trzy miesiące. Pojawi się nowa Polska […] w Południowej Ameryce, w Afryce albo w Azji, i ja tam zaraz pomknę z nowym ładunkiem sympatii, serdeczności i obietnic do nowej niePolski, która będzie się nazywać Salvador, Ghana albo Kampucza. Ja już siedzę na walizkach, blisko drzwi, żeby być blisko szatni, pierwszy chwycić płaszcz i uciekać w tę stronę, gdzie przemieści się chmura z cienkim deszczem współczucia bogatych dla biednych, zdrowych dla chorych, szczęśliwych dla nieszczęśliwych (s. 132). Siódmy słyszy także: Jesteście przedszkolakami Europy. Małolatami w starym burdelu (s. 29).
Za książki wydane w drugim obiegu Konwicki nie pobiera honorarium[44]. Niektórzy pisarze i krytycy uważali, że cenzura w tamtym czasie doskonaliła talenty pisarzy, gdyż zmuszała ich do jeszcze większego wysiłku intelektualnego, uczyła subtelności sformułowania, a jeśli kogoś niszczyła, to tylko grafomanów. Konwicki nie ukrywa, że nie mógł narzekać na cenzurę, zapewnia, że gdy się napisało coś ważnego, cenzorzy przymykali oko, że zawsze umiał znaleźć aparat artystyczny, by przekazać to, co chciał[45]. Twierdzi jednocześnie, że w podziemiu także istniała cenzura, cenzura pewnych środowisk, pewnych orientacji politycznych, że „Mała apokalipsa” także została ocenzurowana ze względu na pewne kwestie towarzyskie![46]…
Wielokrotnie krytykowany przez środowisko Konwicki odpowiada w „Pamflecie na siebie”: Czy przypadkiem kompleks niższości nie jest ojcem ambicji? […] Podlegają jej szczególnie wolne zawody. Ospałe i gnuśne środowisko literackie podskórnie buzuje jak wulkan. Podlega niewidocznym potężnym ruchom tektonicznym. Czasem tylko gdzieś coś pęknie i wtedy wylewają się wodospady wściekłości, jadu, nienawiści wyprodukowanej przez niespełnione ambicje (s. 73).
Wolność nazywa Konwicki nie tylko kompleksem, lecz także polską obsesją[47]. W pierwszej części omawianego tryptyku politycznego czytamy: Są narody z fartem, z łutem szczęścia, robiące zawrotną karierę, i są narody pechowcy, nieudacznicy, łazarze. […] My dobrze wiemy, co i dlaczego. Nasi historiozofowie opukali dokładnie kręgosłup naszej historii. Wydobyli na jaw wszelkie ułomności, wady, zwyrodnienia. My wiemy, że nas zgubiła złota wolność. Dzikie zwariowane przywiązanie do swobód pojedynczego obywatela, do autonomii i niepodległości człowieka. Nasza cała bieda z tej rozpasanej wolności. Nasza cała Golgota z tej niewczesnej erupcji indywidualizmu. Nasza cała niepewność jutra z tej niewytłumaczalnej inklinacji do rozpasanego, niczym nieskrępowanego „ja” przeciwstawionego „nam”, „wam” oraz „im”. Jak złym uczniom, jak osłom z ostatniej ławki, jak chuliganom podmiejskim stawiają nam za przykład brodaci mędrcy historiozofii naszych wzorowych sąsiadów, którzy zamiast pławić się w wolności, czynić z wolności bóstwo i religię, budowali silne despotyczne państwa, organizmy oparte na tyranii, na zajadłej przemocy państwa nad bezradną jednostką, na kulcie miażdżenia pojedynczego człowieka w imię ludobójczych celów molochów mocarstwowych. Nasza historia zazdrości sąsiadom ucinanych głów, państwowego bezprawia i ostatecznego zniewolenia istoty myślącej, zwanej przez biologów, braci historyków, homo sapiens. […] A do diabła […]. Czy mamy się wstydzić umiłowania wolności? Choćby to była wolność głupia, wariacka, totalna, anarchiczna, zaściankowa, choćby to była wolność wiodąca do zguby? […] Ale gdybyśmy byli nawet zdyscyplinowanym, karnym, mrówczym społeczeństwem rodzaju anglosaskiego, czyż zachłanny despotyzm nas by oszczędził, czyż agresywny totalitaryzm sąsiadów nie poćwiartowałby naszego trupa na kawałki? Bo szlachetność ulegnie zawsze nikczemności, bo cnota padnie do stóp zbrodni, bo wolność zginie z rąk niewoli. Choć można również powiedzieć, że prawość pokona grzech, że dobro zwycięży zło, że wolność zatriumfuje nad niewolą. Ale pamiętajmy, że dobro jest powolne jak obłok na niebie, a zło jest szybkie jak piorun (s. 88–90).
Jako osoba pochodząca z Wileńszczyzny autor „Kompleksu polskiego” uważa, że kibicując polskiej społeczności, ma prawo bronić jej przed utratą tożsamości i przed aneksjami rosyjskimi, bo widzi je znacznie lepiej niż inni[48]. Czym hipnotyzuje Rosja biednych „priwislinców”? – zastanawia się w „Pamflecie na siebie”. – […] Może rozmachem gigantycznego kontynentu. […] Może splotem myślowych wątków azjatyckich, bizantyjskich i europejskich. Może ekstremalnością reakcji na dobro i zło. Może jakimś wspaniałym manichejskim fałszem, którym jest przepojona sztuka rosyjska […]. Ale też ci zarażeni Rosją […] [odgrywali] pozytywną rolę w naszym życiu umysłowym. Mieli oczy otwarte, niezaślepione parafiańskim nacjonalizmem. Byli wyczuleni na obecność w naszym państwie tych wschodnich czy prawie wschodnich mniejszości. Przeciwstawiali się zapyziałej reakcyjności. Lecz ten przenikliwy ogląd naszych tutejszych spraw odbywał się jakby z najwyższej wieży kremlowskiej. Kto wie, czy fascynacja Rosją nie wynika z faktu, że tak bardzo w gruncie rzeczy jesteśmy do nich, a oni do nas podobni. Że nasze grzechy w nich się ustokrotniają, a ich podniosłe zalety w nas dziwnie karleją. Jednakże ta bliskość duchowa może się dla nas okazać fatalna. […] Wysadziliśmy w powietrze Rosję radziecką, żeby przytulić się do Rosji mesjanistycznej i nieodgadnionej (s. 51–53).
W wywiadzie dla czytelników rosyjskich, w rozmowie z Ksenią Starosielską Konwicki powtarza tezę o podobieństwie obu narodów: Polacy mają ciekawy stosunek do Rosji; wydaje się, że […] są nastawieni antyrosyjsko, a w rzeczywistości istnieje coś takiego, jak skryta sympatia, odczucie przynależności do jednego towarzystwa […]. Widzę między nami wiele wspólnego; przy czym, gdyby zapytać, czy to Rosjan, czy to Polaków – jedni i drudzy będą zaprzeczali jakiemukolwiek podobieństwu: i charakterów, i mentalności. Ale ja będę obstawał, że mamy bardzo wiele podobnych cech, mimo że nasze kraje tak znacznie różnią się rozmiarem, a […] [polska] kultura bliższa jest zachodniej. Społeczeństwo polskie – w dobrym tego słowa znaczeniu – jest nieco anarchiczne, a i rozwój demokratycznych stosunków społecznych zaczął się […] [w Polsce] kilka wieków wcześniej, za co zresztą zapłaciliśmy utratą niezawisłości. Niemniej nie narusza to wspólnoty[49]. Jest też jeszcze coś, co – jak się zdaje – łączy oba narody: Zagłuszyć się. Ale jak się zagłuszyć? Jest stary polski narkotyk, pół litra czystej. […] Staropolska maczuga do ogłuszania, starożytna mizerykordia, dobijająca na kilka godzin zranionych w pojęciach moralnych, ugodzonych w poczucie honoru i godności, zarażonych śmiertelnie gangreną chaosu i beznadziei. W taki sposób zagłuszaliśmy się przez wieki od czasów pierwszych królów polskich[50].
Konwicki nie zgadzał się jednak z polską inteligencją, naiwnie wierzącą, że demokratyczna Rosja Polsce nie zagrozi[51]. W „Małej apokalipsie” pisał: Prawdziwym niebezpieczeństwem dla Polski nie jest żadna sowiecka Rosja, będzie nim dopiero Rosja demokratyczna, rozwinięta cywilizacyjnie, która wessie nas Polaków jak elektroluks pajączka (s. 34).
Jednej z najbardziej przejmujących diagnoz polskiego społeczeństwa, a może zmian, jakie się w nim dokonują, przeprowadza Konwicki w roku 1989, po premierze filmu „Lawa”, który nie zyskał spodziewanej aprobaty: W 1968 ludzie za „Dziady” gotowi byli oddać życie, a w 1989 roku nie bardzo spieszyli się, by pójść oglądać je w kinie[52]… Po latach dodaje jeszcze: wtedy, żeby mieć sukces, trzeba się było uwijać koło Wałęsy, latać ze sztandarem, w prezydiumach zasiadać, pokazywać się i lansować swój towar. Umarłbym ze wstydu, gdybym miał coś takiego robić[53]. Filmy „Dolina Issy”, „Lawa” i powieść „Bohiń” były swego rodzaju pożegnaniem pisarza z Litwą, chyba tym istotniejszym, że władze radzieckie przez lata nie życzyły sobie, by odwiedzał „Wileńszczyznę”[54]…
„Im bardziej człowiek uprawniony do moralizatorstwa, tym bardziej tego unika”
Chciałem porozmawiać z Tadeuszem Konwickim o jego decyzjach i tych fragmentach twórczości, które – moim zdaniem – mówią coś ważnego o tym, jakim jesteśmy społeczeństwem, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że na Wileńszczyźnie zadawanie pytań było nietaktem towarzyskim, że sam Tadeusz Konwicki, mimo że często spotykał się z ludźmi o interesujących biografiach, żadnych pytań im nie zadawał, że nigdy nie lubił się mądrzyć, a samochwalstwa, które też zresztą uznawał za wadę Polaków, wprost bał się bardziej niż NKWD. Nie zamierzałem eksponować Tadeusza Konwickiego jako mędrca, czego również nie znosi. Bardzo mi natomiast zależało na rozmowie o tych trudnych często kwestiach z osobą, która nigdy niczego od nikogo nie oczekiwała, nikogo o nic nie prosiła, nikomu nie służyła; z kimś, kto czuł się wolnym człowiekiem. Do wywiadu nie doszło, bo Tadeusz Konwicki uznał, że brakuje mu już sił na tak długą rozmowę, jakiej oczekiwałem. Na szczęście do bogatej twórczości autora „Małej apokalipsy” można sięgać bez ograniczeń…
Panie Tadeuszu, dziękuję za tę naszą kilkuminutową rozmowę, choć tylko telefoniczną. Zapamiętam ją na długo z kilku przynajmniej powodów… I będę trzymał Pana za słowo…
[1] P. Czapliński, Tadeusz Konwicki, Poznań 1994, s. 181.
[2] T. Konwicki, Kompleks polski, Warszawa 1989, s. 80–81.
[3] W pośpiechu: Tadeusz Konwicki rozmawia z Przemysławem Kanieckim, Wołowiec 2011, s. 37.
[4] Tamże, s. 95.
[5] S. Bereś, Pół wieku czyśćca: rozmowy z Tadeuszem Konwickim, Londyn 1986, s. 21.
[6] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 286–287.
[7] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 17–18.
[8] Inna powieść należąca do nurtu rozrachunków inteligenckich – „Jezioro Bodeńskie” Stanisława Dygata, przyjaciela Tadeusza Konwickiego, z 1946 r. – również miała ukazywać psychologię pragnień, przeżyć i niemocy młodego człowieka, który dorastał przed wojną i który również przybiera rozmaite maski i pozy. Wyobcowanie i bezradność polskiej inteligencji i jej uległość wobec propagandy ukazuje także „Sprzysiężenie” Stefana Kisielewskiego z roku 1949.
[9] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 63.
[10] S. Bereś, Dz. cyt., s. 9–10.
[11] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 34–35.
[12] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 38.
[13] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco; rozmowy prowadzili Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba, Kraków 2001, s. 58.
[14] Zob. P. Czapliński, Dz. cyt., s. 38–39.
[15] S. Bereś, Dz. cyt., s. 111.
[16] Tamże, s. 75.
[17] Zob. P. Czapliński, Dz. cyt., s. 55.
[18] Zob. Tamże, s. 67.
[19] Tamże, s. 72.
[20] S. Bereś, Dz. cyt., s. 198.
[21] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 282.
[22] Tamże, s. 281.
[23] Tamże, s. 166.
[24] Tamże, s. 66.
[25] S. Bereś, Dz. cyt., s. 171.
[26] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 99.
[27] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 62.
[28] Tamże, s. 81.
[29] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 16.
[30] S. Bereś, Dz. cyt., s. 71.
[31] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 204.
[32] Tamże, s. 282.
[33] T. Konwicki, Kalendarz i klepsydra, Warszawa 1989, s. 172.
[34] Tamże, s. 173.
[35] T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, Warszawa 1986, s. 31.
[36] S. Bereś, Dz. cyt., s. 57.
[37] Tamże, s. 58.
[38] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 144.
[39] Tamże, s. 145.
[40] Tamże, s. 148.
[41] A. Fiut, Konwickiego quasi-traktat o ubecji, [w:] Kompleks Konwicki: materiały z sesji naukowej zorganizowanej w dniach 27–29 października 2009 roku przez Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ oraz Wydział Polonistyki UJ, red. A. Fiut, T. Lubelski, J. Momro, A. Morstin-Popławska, Kraków 2010, s. 79–80.
[42] S. Chwin, Samobójstwo altruistyczne w Małej apokalipsie Tadeusza Konwickiego, [w:] Kompleks polski, Dz. cyt., s. 61.
[43] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 162.
[44] S. Bereś, Dz. cyt., s. 207.
[45] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 12.
[46] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 107.
[47] S. Bereś, Dz. cyt., s. 122.
[48] Tamże, s. 177.
[49] H. Gosk, Zaczynając od Rojstów i Władzy… Tadeusza Konwickiego spotkania z Imperium, [w:] Kompleks Konwicki, Dz. cyt., s. 28.
[50] T. Konwicki, Pamflet na siebie, Dz. cyt., s. 91.
[51] S. Chwin, Dz. cyt., s. 59.
[52] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 181.
[53] Tamże.
[54] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 123.