Inteligent to dziwne zwierzę. Nigdy nie jest pełne i integralne. Zwykle składa się z dwóch półinteligentów albo z czterech ćwierćinteligentów. Inteligenta wzorowego nikt nie widział, bo każdy kandydat jest jakiś niedorobiony, ot, jakby sklecono go z kawałków, na przykład z ćwiartek. Czego brakuje? A to brakuje szlifu w inteligenckim wykształceniu, a to brakuje manier, a to znowu przeszłość niedostatecznie chwalebna, to znów za biedny, żeby uchodzić za przedstawiciela elity. Jeśli już jednak wszystkie atrybuty miałyby się spotkać w jednej osobie, to nie wyjdzie wcale inteligent, tylko albo „potomek arystokratów”, albo „intelektualista”. Słowo „inteligent” zdążyło się wszak zabarwić dwuznaczną konotacją i nikt, kto promienieje cnotą, mądrością i znaczeniem, nie może sobie być tak po prostu inteligentem. To miano zastrzeżone jest, jak się zdaje, dla osobników mniej zaradnych i nie całkiem w życiu spełnionych.
Nikt nie jest inteligentem czystym, bo takowego czystego ideału nie zdołano opracować. W miejsce ideału jest tylko niedoważona, nieokreślona idea, snująca się po umysłach rzeszy ludzi niezaradnych i wyobcowanych ze swych społecznych światów. Inteligent realny jest Innym, ale nie takim fajnym, dosadnym Innym, jak jakiś gej lub Wietnamczyk, lecz Innym niezauważalnym, oswojonym i nieefektownym. Jest swój-nieswój, mądro-głupi, szanowany, ale z przymrużeniem oka, słowem, trochę nieudacznik, ale w sumie od biedy może być. Wszak wyrabia inteligent tę średnią krajową i kredyt spłaca. Można mu na klatce powiedzieć dzień dobry, a nawet oddać córkę za żonę jego synowi. Nie jest taki beznadziejny, ale daleko mu do tych, co wiedzą, gdzie kapusta rośnie.
Demokracja i równość to wynalazki inteligenckie, ale niezbyt dla czytającego mieszczaństwa i zubożałego, aczkolwiek jeszcze czytającego ziemiaństwa fortunne. Wszystkie zajęcia godne osoby czytającej poezję, prozę i eseje polityczne na dobitkę, a więc posady nauczycielskie, adwokackie, inżynierskie i urzędnicze dawno dostały się w łapy chłopskich synów, skropionych wodą kolońską i trzymających książki tam, gdzie ich miejsce, czyli na półkach. Porozrzucani to tu, to tam, po blokowiskach Warszawy i Krakowa, notorycznie nieprawdziwi i niepewni siebie inteligenci nawołują do siebie: „Uhuuu!, Uhuuu!” przez Program II Polskiego Radia i spotykają się przy kiosku, na porannej mszy z „Gazetą Wyborczą”. Wymieniają nieznaczne uśmiechy, bo – poza kompleksem nieudacznika i wstydem z powodu głupiego życia – niewiele ich może połączyć. Widocznie tak już musi być. Widocznie tak chce historia, że teraz chłopskie syny rządzą. Trzeba się radować tej demokracji, trzeba służyć „tym ludziom” radą, wspierać ich edukacją, zachęcać do kultury. Bo „ci ludzie” zostaną, gdy nas zabraknie, i to w nich cała nadzieja. To przez nas są wciąż jeszcze tylko parweniuszami, uzurpatorami, czyli „półinteligentami”. Jednak gdy wreszcie nasza burżuazyjna, pożałowania godna, schyłkowa klasa zgnije na śmietniku historii, staną się sobą. Nasza frustracja, nasza pogarda sczeźnie wraz z nami. Powinniśmy przeprosić, że żyjemy, i nie żyć już za długo. Na szczęście właściwie już umarliśmy.
Inteligencja polska nigdy nie była dumna. Nigdy nie czuła się emanacją narodu, elitą, wzorem do naśladowania, a co najwyżej służebną warstwą nauczycielską, oddaną ojczyźnie. Praca organiczna, praca nad narodowym przebudzeniem i oświeceniem, praca przy budowie Drugiej Rzeczpospolitej, Polski Ludowej i Trzeciej Rzeczpospolitej była i pozostaje jedynym uzasadnieniem prawa inteligencji do istnienia. Wszak inteligent nie sieje i nie orze, a je. Skoro pracować nie umie, to musi na swój chleb przynajmniej zasłużyć. Jak nie pracą prawdziwą, produktywną, to niechby już i tą swoją „służbą” – byle służył dobrze.
Cóż, gdy miał jeszcze inteligent wielkie mieszkania w starych kamienicach po burżujskich przodkach, których stać było na opłacenie studiów swej progenitury, to i pensja starczała, i miejsce na książki było. To jednak już przeszłość. Dziś inteligenckie służby niepotrzebne i żadnych nadmetraży się nie przewiduje. Zabawa się skończyła. Dla kolorytu paru staruszków profesorów, jakiś może teatr coś tam coś tam, ale generalnie potrzebni są fachowcy. Płaci się za efekty, a nie za fiksum-dyrdum.
Zdławiona kompleksami, niedopieczona i niedoważona polska inteligencja swą ostatnią przysługę oddała narodowi w okresie 1968–1991, między Marcem a upadkiem Mazowieckiego. Przez 23 lata los polskiego społeczeństwa spoczywał w wątłych, długopalcych rękach płochliwego inteligenta, żyjącego z resztek klasowej konduity swych przodków. Jak to możliwe? Skąd wzięła się ta siła i ta odwaga? Patrząc z perspektywy dzisiejszej, gdy klasa inteligencka złożyła samą siebie w ofierze całopalnej na ołtarzu historii, wydaje się czymś zgoła niepojętym, że niedawno jeszcze przewodziła całemu narodowi. Garstka profesorów, nauczycieli, redaktorów, dyplomatów, prawników, twórców i lekarzy, marne kilkanaście tysięcy osób, wspieranych przez swoje studiujące dzieci, potrafiła zdominować intelektualnie autorytarny reżim, ukierunkować masowe ruchy społeczne i doprowadzić do zgody narodowej i demokracji, w dodatku prawie bez ofiar w ludziach. Za ten cud należy się im pomnik na którymś z podrzędnych warszawskich skwerków: pomnik Inteligenta Polskiego.
Wyjaśnienie fenomenu inteligenckiego przywództwa społecznego, trwającego z przerwami niemal ćwierć wieku, jest tyleż pilne, co trudne. A nie ułatwia tego zadania fakt, że okres chwały polskiej inteligencji zaczyna się od kampanii antysemickiej w latach 1968–1970, co dla polskiej inteligencji oznaczało cios i stratę niebywałą. Ale, kto wie, może właśnie trauma emigracji marcowej, pobudziła pozostałych i natchnęła odwagą? Upadek reżimu Gomułki inteligencja odebrała jako swój spóźniony triumf, pokładając wielkie nadzieje na zmiany w rządzie Gierka. Jednocześnie poczucie wstydu z powodu nieprzyłączenia się do protestów na Wybrzeżu w roku 1970 stało się kapitałem moralnym na przyszłość.
Na kilka lat gierkowskiej prosperity zapanowało złudzenie, że wygrana została walka o kurs modernizacyjny i budowę częściowo suwerennej pozycji Polski w warunkach z wolna kończącej się zimnej wojny. Poparcie dla tego rządu było czymś, jak na okres pokoju, fenomenalnym i niebywałym. Trudno było spotkać niezadowolonych na początku lat siedemdziesiątych. Tym większe było rozczarowanie, które przyniósł rok 1976, kiedy to władza odsłoniła swe brutalne oblicze. Po wypadkach radomskich inteligencja niemal gremialnie wycofała poparcie dla reżimu Gierka, a poczucie, że system władzy jest nieodwracalnie skorumpowany i cyniczny, zaczęło się upowszechniać nie tylko wśród inteligencji, lecz także w szerokich kręgach społeczeństwa. Część inteligencji pozostawała wprawdzie nadal w PZPR, ale coraz częściej nawet tam podnosiła głowę.
Władze komunistyczne, w dużej mierze rekrutujące się z kulturowych parweniuszy, a więc społecznego awansu, który komunizm obiecywał, częściowo faktycznie tę obietnicę spełniając, zachowały do końca wiele naturalnego, chłopskiego szacunku dla wykształconych ludzi z miasta. Inteligencja była im potrzebna dla uwierzytelnienia własnej pozycji społecznej oraz z powodu niedoboru własnych, „ludowych” sił fachowych. Z inteligencją liczył się nawet Stalin, a co dopiero Gierek. Ten szczególny mir, którym cieszyli się wśród partyjnych biurokratów uczeni i ludzie pióra sprawił, że mógł powstać KOR – pierwsza w bloku komunistycznym organizacja działająca jawnie i jawnie krytykująca władzę. Demokratyczny fenomen w łonie komuny był jak klin rozsadzający próchniejący system. Niewielkie działania, których skutki bezpośrednio odczuwały zaledwie tysiące osób, a o których istnieniu wiedziało może kilkanaście procent społeczeństwa, wywołały przemianę mentalną w jego wyższych warstwach, a także w elitach reżimu. Umiarkowane represje, pewnego rodzaju gorzkie porozumienie między władzą a opozycją stanowiło zapowiedź zupełnie nowych stosunków, przywrócenia polskiemu społeczeństwu w szczątkowej postaci autentycznego życia politycznego. Nareszcie można było być za lub przeciw. Za komuną albo za KOR-em. Poczucie to ogarniało z pewnością tylko mniejszość społeczeństwa, niemniej było czymś bardzo istotnym. Wybór Karola Wojtyły na papieża uczynił sytuację jeszcze bardziej ekscytującą. Wierzący uzyskali jeszcze jedną możliwość myślenia w kategoriach politycznych, a mianowicie za pomocą opozycji reżim–Kościół. Trzeba już było tylko iskry, żeby wybuchł Sierpień.
Były to miesiące niezwykłe, słusznie zwane karnawałem. Działy się rzeczy niesłychane. Zakwitła dawno już zapomniana wolność, wyrażająca się w autentycznej polityczności. Odzyskanie polityczności w skali masowej, dzięki powstaniu Solidarności, było zdarzeniem tak niebywale euforyzującym, że konflikt społeczny, z grubsza rozdzielający zwolenników PZPR i Solidarności, a także drugi, może bardziej fundamentalny, konflikt miasto–wieś, prawie nie dały się odczuć w owym czasie. W tym sensie był to czas złudzeń. Trójkąt: inteligencja–Kościół–ruch robotniczy przykrył w naszej wyobraźni wszystkie inne struktury i konfiguracje realnie czynne w życiu społeczeństwa. 13 grudnia 1981 roku okazało się, że nie cały naród jest Solidarnością, że władza jeszcze istnieje i jeszcze ma poparcie. Stan wojenny był wszelako szokiem i zdradą. Był czymś nie do uwierzenia dla tej połowy, a może nawet większości społeczeństwa, która stała po stronie Solidarności. Był moralną tragedią i zawodem na skalę narodową i historyczną. Naród ogarnęła depresja i apatia, prowadząca do ostatecznej demoralizacji i delegitymizacji władzy. Stan wojenny w krótkim czasie zniszczył wiarę komunistów we własne racje, obnażył bezradność i degrengoladę moralną rządu, odsłonił spustoszenia gospodarki narodowej. Był okresem smuty i niedostatku, osiągającego chwilami rozmiary masowego niedożywienia.
Dla inteligencji stan wojenny był wielką próbą, z której wyszła zwycięsko. Opozycja trwała i robiła to samo co w pięknych latach 70., tyle że ponosiła znacznie większe ryzyko. Proces korowców, wysokie wyroki za działalność związkową w stanie wojennym, masowe internowania na przełomie 1981 i 1982 sprawiły, że działalność opozycyjna inteligencji stała się ryzykowna i heroiczna w stopniu nieco zbliżonym do tego, który znano z czasów powojennych, postawiły inteligencję pod względem grożących jej niepokornym przedstawicielom represji niemal na równi z robotnikami, z którymi reżim zawsze rozprawiał się o wiele brutalniej. Epoka ludzi z żelaza trwała do roku 1986, kiedy to Jaruzelski wypuścił z więzień kilkuset skazanych bądź czekających na wyroki opozycjonistów. Było jasne, że władza słabnie i zmienia kurs. Szła odwilż. Wkrótce zelżała cenzura, rozpoczęły się reformy gospodarcze. Bankrutujący reżim wycofywał się, na ile potrafił, z godnością. Twarzą reżimu stał się, obok Jaruzelskiego, kreującego się już wtedy na męża stanu, „który wziął na siebie całą odpowiedzialność”, Mieczysław Rakowski – autentyczny autorytet dla znacznego odłamu polskiej inteligencji. Zmiany postępowały szybko. Przełamanie tabu katyńskiego i tabu powstania warszawskiego, uwolnienie cen, a wreszcie dziwne, jakby tylko dla pretekstu podjęte strajki w roku 1988 i zaraz potem rozpoczęte rozmowy Okrągłego Stołu. Właśnie te rozmowy, zdominowane przez inteligencję i prowadzące do niesłychanego rezultatu, jakim były na wpół wolne wybory 4 czerwca 1989 roku, stanowiły kulminację owego świetnego okresu inteligenckiego rządu dusz. Fascynujący polityczny poker, rozegrany między obozem Solidarności i ogłuszonym przez wyborczą klęskę reżimem PZPR, doprowadził po wyborach do powstania pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego. Uzbieranie większości, która zagłosowała za powołaniem tego rządu, było istnym cudem, podobnie jak wybór przez ów „sejm kontraktowy” Wojciecha Jaruzelskiego na stanowisko prezydenta. W zdewastowanej i umęczonej Polsce nagle zakwitła wiosna wolności. Zaczęły się szalone i absurdalne lata 90., w których żywiołowa, anarchiczna wolność splatała się z biedą, zaś przaśny kapitalizm wypełniał sklepowe półki towarem, a serca Polaków – pragnieniem jego posiadania. Czas inteligencji się kończył. Resztki swego wpływu i autorytetu inteligencja poświęciła dla obrony reform Balcerowicza. Wybory prezydenckie pod koniec roku 1990 przyniosły upokorzenie Tadeusza Mazowieckiego, który zajął dopiero trzecie miejsce, za Stanisławem Tymińskim. Szacunek dla mądrości i kultury inteligenta, nie mówiąc już o zasługach politycznych, musiał ustąpić przed emocjami gminu. Po dziwnym, inteligenckim intermezzo wracały stosunki w polityce zwyczajne – dla ludzi kulturalnych i delikatnych całkiem nieprzychylne.
Oto krótka historia niedawnego wzlotu polskiej inteligencji, która poszybowała wysoko, na skrzydłach swej ukochanej cnoty przyzwoitości, zabierając ze sobą cały naród. Spoczywaj w pokoju, na wieki w swetrze, ze szklanką mocnej herbaty i „Wyborczą” w ręku. Czas inteligencji się skończył – nadszedł czas wykształconych. Oby w jakże szerokich swych horyzontach znaleźli oni odrobinę miejsca dla Jacka Kuronia, Bronisława Geremka, Leszka Kołakowskiego… A jak nie, to trudno.