A więc mam pisać bloga… Ależ ja nie mam nic do powiedzenia! No, ale skoro tak już musi być, to spróbuję.
Blog to dziwna forma – felieton, ale jakby ściśle osobisty, niczym prywatna wypowiedź dla znajomych, ale przecież tak naprawdę adresowana do wszystkich. Pleonazm. W dodatku ma być trochę o sobie, a trochę o sprawach publicznych – w odpowiednich proporcjach. No, ale zobaczymy.
Jeśli mnie trochę znacie, może Was zdziwić, że kiedyś, na przełomie lat 80 i 90 byłem sekretarzem redakcji prawicowego miesięcznika. Nazywał się BIS, a jego redakcja znajdowała się w siedzibie NZS KUL. Gazetka była mocno polityczna, a jej liczni redaktorzy niemal jak jeden mąż byli wielbicielami Lecha Wałęsy oraz jego bliskiego naonczas druha Jarosława Kaczyńskiego. Tylko ja jeden, biedaczek, byłem za Mazowieckim, za ROAD, zaś idole moich kolegów budzili we mnie strach. Kiedyś napisałem nawet do BISa strasznie szyderczy i napastliwy artykuł, w którym dałem upust swojej frustracji po zwycięstwie Wałęsy w wyborach prezydenckich w 1990 roku. Nie mam już tego numeru. Mam za to następny, ze stycznia 1991 r., czyli równo sprzed dwudziestu lat. Na rozkładówce zdjęcia naszej własnej agencji fotograficznej z zaprzysiężenia Lecha Wałęsy, z podpisem „Habemus Presidentem”. Poniżej Artur Zawisza udziela mi reprymendy odnośnie do mojego nieszczęsnego tekstu z grudnia: „bezczelność Hartmana zdumiewa…”. Obok moja odpowiedź: „Ogromnie mi przykro, że żywi Pan dla mnie pogardę…”, a jeszcze trochę na prawo mój sarkastyczny felieton o tym jak ROAD i UD niemrawo debatowały, czy mają się pobrać, czy nie. Takie to było pismo – od Zawiszy, do Hartmana, a po drodze Piotrek Semka czy Rysiek Czarnecki. Pluralizm pełną gębą. W owych czasach jakoś nie przeszkadzało mi, że pracuję z portretem Lecha Wałęsy nad biurkiem, że idolem moich szefów jest Kaczyński i jego PC, a współtworzony przez mojego ojca ROAD wisi mi przed nosem w postaci szosy urywającej się nad przepaścią, na zabawnym, przyznam, rysuneczku. Ani mnie nie przeszkadzało, że koledzy są inni, ani im widocznie moje liberalne dziwactwa nie bardzo wadziły. Cóż, byliśmy młodzi, inne rzeczy nas łączyły. A poza tym czasy były takie, że nadzieja i euforia górowały nad wszystkim. Nie było w dobrym tonie zbytnio się kłócić i obrażać. To już raczej ja byłem wtedy kudłaty i agresywny, a nie koledzy z prawicy. A dziś? A dziś jestem łysawy, grzeczny i zafrasowany, za to „oni” ustawiają szpaler pod TVP na Woronicza, by wołać mi „Hańba! Hańba!”. Dwadzieścia lat temu chyba nikt się tak nie zachowywał. Łezka się w oku kręci.
Znacie? To posłuchajcie. W numerze 13 BISa z 1991 r. opublikowaliśmy wywiad naszej uroczej koleżanki Basi Malinowskiej z „trzecim Kaczyńskim”, czyli Tadeuszem Kopczyńskim, kierowcą Jarosława, szefa kancelarii Wałęsy. Wtedy, jak pamiętamy, kierowca to był ktoś – w zasadzie prawa i lewa ręka. I oto, co mówił wówczas p. Kopczyński o swoim pryncypale: „Osiąga z żelazną konsekwencją i uporem swój cel, zmiatając po drodze przeciwników politycznych. […] Uważam, że Jarosław Kaczyński, niezwykle zdolny, młody polityk, ma przyszłość przed sobą. Od dopiero zaczął, przed nim stoi otworem wielka kariera polityczna. Jego obecne stanowisko, przy niezwykłych zdolnościach Szefa, nie jest szczytem jego możliwości. Uważam też, że jego partia ma poważne szanse, aby stać się partią wiodącą w Polsce”. A więc jednak mamy własnych proroków we własnym kraju! I niezmiennych, konsekwentnych polityków, co jak zmiatali, tak zmiatają. W czasach rozchwiania to bezcenne. Mimo to, wolałem tamte czasy, tamtego Kaczyńskiego, tamte spory i tamte podziały. Choć były rozchwiane po stokroć bardziej, a żadnych stałych punktów na mapie nie było.