Polakom puszczają hamulce zwykle po przekroczeniu granic, tych realnych, jak i wyimaginowanych. I mam tu na myśli zarówno strefę Schengen, jak i wewnętrzne systemy wartości, w przypadku Polaków – najczęściej wąskie lub węższe. Wystarczy dyskoteka w Wiedniu, pub na Korsyce, dacza nad Balatonem, a zwłaszcza plaża na Ukrainie – i już nie ma czego zbierać. Brud, smród i otwartość seksualna na wszystko, co się rusza, z wyraźnym podkreśleniem, że pity (non stop) alkohol wyklucza praktykę, mimo że ta tak nagle i dokładnie przypomina się i wizualizuje w do tej pory pozbawionych wyobraźni głowach.
Strach został w domu, przy żonie (oj, krzyczy, bo przecież nie pozwala się – ze sobą, a zwłaszcza z kimś innym – wyszaleć), mamie (w końcu trzydziestoparolatek niebezpiecznie zbliża się do końca pierwszych czterdziestu lat dzieciństwa, najtrudniejszych w życiu faceta, więc trzeba mu zabierać zabawki), pracodawcy (korpo jest chujowe, gnębi, poniewiera i wynaturza, ale zapewnia spokój i dyscyplinę – od niedzielnego wieczoru po piątkowe popołudnie), każdej osobie, która może czegoś wymagać, ba, może mieć nawet rację, że wymaga; co wiemy, dopóki jesteśmy „u siebie”.
Tylko dlaczego mówię jedynie o facetach? Czy tylko oni mają prawo niegodnie reprezentować kraj i naród podczas ogólnoświatowych pokazów odwagi? Uwaga! Będzie nieco genderowo, niemniej nikomu moher z głowy nie spadnie. A mianowicie – w przypadku kobiet działają podobne mechanizmy, z tym że społecznie wykształcone wzorce patrialchalne wpływają na poczucie bezgranicznej swobody, przynajmniej tych mniej pewnych siebie, mniej wiedzących, czego chcą (tak, drodzy cisi masturbanci niepokornego serca, istnieją takie kobiety, również poza literaturą). Takowe wiążą się na czas wyjazdu z jednym wakacyjnym bojfrendem i korzystają z życia w ramach tego typu relacji. To wcale nie oznacza, że mamy do czynienia z jakimkolwiek rodzajem strachu – to zakodowany już na poziomie podświadomości program działania przyzwoitej, więc niewyzwolonej kobiety.
(Jest też rodzaj kobiet, które tracą wszystkie hamulce jednocześnie, zwłaszcza gdy jest ich wiele. To dość typowy motyw dziewczyny z oazy, która zauważa, że poza rzekomo jedynym bezpiecznym i sprawdzonym środowiskiem nie ma jedynie pustyni. To może być rodzaj terapii szokowej, owocnej w skutkach. Koniec dygresji, znawczyniom dziękuję za współpracę).
Ale skupmy się na strachu i jego roli. Fernando Pessoa, ten sam, co miał konszachty z samym Aleisterem Crowleyem, uważał, że to właśnie strach jest głównym motorem napędowym funkcjonowania i rozwoju świata (niewtajemniczonym polecam numer „Literatury na Świecie”, poświęcony twórcy niezliczonych homonimów). Nie mogę się nie zgodzić. To strach w największym stopniu wpływa na zmiany, pozwala człowiekowi na działanie, czy wręcz je wymusza. A najbardziej precyzyjnie – chodzi o coś pomiędzy, idealistyczne dążące do równowagi między przyjemnością a obowiązkiem. Inaczej człowiek – mimo że pozbawiony pewnych cywilizacyjnie, moralnie i etycznie wyznaczonych ram funkcjonowania, czyli teoretycznie bardziej wolny – stałby w miejscu. Skąd czerpać motywację do czegokolwiek, kiedy nic nie zagraża, nie czai się za rogiem, nie dybie na twoją cnotę lub niecnotę?
Z innej perspektywy strach również wyzwala mentalnie, obyczajowo i w kontekście siły charakteru. W końcu jak najłatwiej oswoić się z tym, czego się boimy? Przeżyć to, by wiedzieć, jak można na coś podobnego zareagować. Czyli działanie, powodowane strachem, niejako przeciwko sobie, ale jednak po to, by w sobie coś uporządkować, zrozumieć, a może nawet ocalić? Zgodnie z przysłowiem na miarę Carrolla, Coelho czy innego Schmitta-nielota: najlepszym sposobem na pokonanie przeciwnika jest przyłączenie się do niego. Boisz się piekła? Idź tam, wróć i o tym opowiedz.
Tymczasem wróćmy do punktu wyjścia. Miasto ślepców, film moim nieskromnym zdaniem skądinąd udany tylko połowicznie (pomysł i zawiązanie akcji), jest pod tym względem do bólu bezlitosny. Jeśli w świecie zmienia się jeden czynnik, do którego w mniejszym lub większym stopniu przywykliśmy, światem zaczyna rządzić strach. Jeżeli tam, gdzie – na podstawie dotychczas zdobytej wiedzy i doświadczenia – byliśmy czegoś pewni (na tyle, na ile możemy być czegoś pewni w tak dynamicznej rzeczywistości), nagle coś się zmienia, pojawia się co najmniej niepokój, już we wstępnej fazie podszyty silnym strachem, do którego potrafią się przyznać jedynie silniejsze jednostki bądź grupy osób. Do czego odwołuje się większość religii? Co wyzwala śmierć, nawet we wczesnych stadiach rozwoju? Czym obecnie zarządza Władimir Putin? Na czym ufundowana była Narnia? Co dawał pierścień mocy? Komu bije dzwon? Jedynie wolny rynek ma się opierać na nadziei, która wynika z tkwiącej u jego fundamentów zasady stałego wzrostu; niemniej przecież i on de facto funkcjonuje od kryzysu do kryzysu, napędzają go niepokoje, wymuszające na niewidzialnej ręce rynku wychodzenie z szafy.
Czego się boisz, głupia? – to bardzo zasadnie postawione pytanie, z bardzo metaforycznie wykorzystanym epitetem o jedynie powierzchownie pejoratywnym wydźwięku. I teraz przydałaby się puenta, z efektownie wykorzystanym strachem. O tym, że dopóki istnieje strach, wszelkie końce mogą być ogłaszane w nieskończoność – myśliciele i bezmyślni kaznodzieje będą mieli pseudointelektualną pożywkę. I – jak w słynnej, choć nienakręconej scenie rodem z filmu o stanie wojennym w Polsce z udziałem ciepłego Jarosława, brata zimnego Lecha – będą pod kołdrą planować odważne wystąpienia w czasie pokoju, który w takim napięciu zwyczajnie nie może zaistnieć w pełni.
Dlatego puenty nie będzie, tym bardziej że z równowagi wytrącił mnie Jerzy Jarniewicz, dzwoniący do mnie podczas jazdy na rowerze. A jego brwi, zastępujące w literaturze brwi wszech czasów, czyli te Czesława Miłosza, mogą co najwyżej rozpocząć kolejną, mrożącą krew w żyłach historię o braku, niedopasowaniu i nieprzekładalności. I kto wtedy będzie miał zasłużone koszmary?