Minął kolejny rok w światowej gospodarce. A przecież nie mógł ominąć jej najbardziej ponadczasowych, a przez to najmniej mierzalnych, dziedzin. Toteż nic nie stoi na przeszkodzie, bym pisał co roku: w poezji constans na równi pochyłej w dół, ale przy tak silnych skłonnościach do zachowań autodestrukcyjnych – przepaść nie musi wcale zachęcać do odbijania się od dna, tym bardziej gdy okupują je tak szacowne i legendarne trupy. Tymczasem koledzy poklepują się po plecach i tyłkach, koleżanki sprawdzają poziom rewolucyjności i wyzwolenia w waginach. Stereotyp goni stereotyp, marksizm czerpie z nowoczesnych teorii marketingu, a liberalizm tonie w centralnym planowaniu braku korzyści z pisania i wydawania. Nie ma parytetu, nawet ustanowionego sztucznie. Wszystko się miesza, żeby tylko płeć. A literatura i tak traci na znaczeniu. I to szybciej, niż improwizuję te słowa, które zresztą – hipokrytycznie – próbują podsumować kolejny rok zmagań literatury z rzeczywistością i odwrotnie, zresztą na najmniej wygodnym, zapomnianym przez wolny rynek zadupiu poetyckim.
Podsumowanie daje jakiś rodzaj, trafnie konkretyzowanej przez złudne chrześcijaństwo, wolności od czegoś. Dość prostej do zdefiniowania. Oto, zabobonnie, zamykam pewien etap w moim życiu. Mam z głowy szersze i bardziej pogłębione dywagacje. Mogę iść dalej, zbierać i szufladkować kolejne materiały. Ślubować i czekać na narodziny. Taka katarynka, katalizator doznań na poziomie emocji i intelektu, oddanych w oszczędnie skrojonych na potrzeby danego szablonu kilku akapitach – schemat w schemacie, anty-powieść szkatułkowa. Nie czytam, zaliczam niczym nałogowy zbieracz i między wierszami stawiam się w dobrym świetle. Tak, tak, to mówię ja, cały na biało, w poświacie wiedzy i płynącej z niej władzy (napisałbym jeszcze coś o pieniądzach, ale jestem ubogi nie tylko w duchu). Nowa moda zaczyna się na mnie i w tym samym miejscu kończy. Nieważne, o czym przemawiam, liczy się udział, główna rola, choćby w tle nie było planów, jakiejkolwiek przeszłości, ba, nie było choćby tła.
Tylko co tu podsumowywać? Co z tego, że rok 2016 obfitował w wartościowe publikacje poetyckie już na obiektywnym poziomie warsztatowym, skoro mało kto się o tym dowiedział? Skoro nawet na spotkania z bardzo mocnymi nazwiskowo poetami (grzecznościowo i antymarketingowo nie sprecyzuję osób ani miejsc) przychodzi maksymalnie jedenaście osób (źródło pozostawiam do swojej wiadomości), z których co najmniej połowa również pisze i gdy tylko uda jej się byle jak zahaczyć w kilku konkursach i czasopismach, przestanie potrzebować łaski od starszych stażem i prestiżem? Kiedy spora część tych „nieumocowanych” i tak chce wszystkiego od razu i ma pretensje o to, że niańczy się je w zakresie zbyt mało totalnym (i ten rój aż brzęczy mi w uszach)? Po co w ogóle podawać jakiekolwiek nazwiska, kiedy w braku skali tego nienaturalnego środowiska przeważająca większość piszących i tak przeczyta w całości jedynie książki kolegów, o ile pod tym względem nie zatrzyma się li tylko na czczych i fałszywie serdecznych deklaracjach, gdy wspomniane publikacje upchnie pod szafą lub spróbuje wystawić na Allegro, ewentualnie z wydartą stroną z dedykacją, jeśli jeszcze zależy mu na zachowaniu pozorów do końca?
Rozmawiałem z pewną ukraińską poetką jeszcze młodego pokolenia. Na jej spotkania autorskie w rodzinnym mieście przychodzi po dwieście–trzysta osób. Na poetów najbardziej znanych i docenianych – i po pięć–sześć tysięcy. Chodzi wam żyła? Bezpowrotnie pożegnaliście się z autokreacyjną erekcją? Recepta jest prosta: straćmy wolne miasto Gdańsk, dajmy ostrzelać Lublin i Przemyśl. Wróć, Przemyśl jest trochę jak Sieradz albo Tomaszów Mazowiecki: nawet gdyby zniknął z powierzchni Ziemi, nikt by się o niego nie upomniał, ba, nikt by tego nie zauważył. Zostańmy przy Lublinie i Puszczy Białowieskiej. Albo innym rezerwacie narodowej dzikości. Tylko niech nas wyzwoli jakaś cienka linia frontu. Jakiś mały zamach, niekoniecznie stanu – rodzimi politycy, choćby wystawiali najbarwniejsze szopki wielkanocne w sejmie i pod sejmem, przestali nas boleć. To jedna wielka szara masa: w tej formie jeździ na sylwestry koordynować protesty, robi selfie, śpiewając pieśni patriotyczne, chowa faktury w sieci dziwnych połączeń i ma kota. Ala aż spierdala z elementarza. W podskokach.
I możemy tak się boksować lub koksować, by bardziej czuć tę wszechogarniającą pustkę. Do tej pory w tym podsumowaniu nie padło żadne poetyckie nazwisko – w końcu w szerszym kontekście leżą prawie wszystkie. Choć może upadek z pozycji horyzontalno-embrionalnej mógłby w końcu kimś lub czymś wstrząsnąć i skierować ten coraz bardziej obojętny, nawet dla garstki zainteresowanych, brak równowagi w stronę innej części przyrody. Zwłaszcza gdy mamy do czynienia z coraz bardziej wywrotowym ekosystemem, coraz bardziej rygorystycznie i bezwzględnie podchodzącym do mięsa poza żywym zwierzęciem i do wiersza zaangażowanego w li tylko apolityczne, jednostkowe doświadczenie samotności, którą próbuję w tym tekście odczarować. Poprzez zagadanie lub przemilczenie (Platon!). Poprzez pauzy (Wittgenstein!). Poprzez system luster (Lacan!). Poprzez ułańską fantazję trójkąta (Piłsudski! Pitagoras!). Taki wielostronny zwrot honoru i godności.
Na marginesie, zdecydowanie społecznym, w kontekście zachowań aspołecznych: jest nas zbyt mało, byśmy mniej lub bardziej merytoryczne spory przenosili poza literaturę i zjadali się nawzajem. I niech to sobie brzmi niczym naiwne wołania na puszczy za nieistniejącym w innej niż płynna postaci prażubrem. Naiwność to pierwotnie szlachetna cecha, oznaczająca otwartość na intencje drugiego poety. „Chciałbyś” – powie złośliwy dyrektor bądź współpracownik o innym poczuciu humoru i odpowiedzialności za cokolwiek z udziałem tekstu. Tak, właśnie tak. „Chciałbym”. Polityka niech się toczy w innym rynsztoku, mniej wciągającym artystycznie bagnie. Niech tam zbiera swoje zgniłe plony, kosi równo z niewypaloną trawą. Coraz dalej odpycha od siebie rozmagnesowane bieguny zimna. Tutaj kończmy na literackich sporach, zdecydowanie potrzebnych, ożywczych w ogólnej kulturalnej i kulturowej mizerii, a po skończonej wymianie zdań – rzucajmy wszystko, by się całować, kochać i wykonywać inne bezstresowe czynności integracyjne. Nie, nie szukajcie haczyka. Przynętę zjadłem sam, popijając za wasze zdrowie.
Nazwiska i tytuły pojawiają się gdzie indziej. W tym miejscu daruję sobie tym razem reklamę i antyreklamę kolegów realnych i papierowych. Odsyłam do konkretniejszych akcji mniej lub bardziej cyklicznych, na portale wydawnictw i blogi. Mogę tylko ubolewać, chłostać się i bić w piersi (najlepiej nieswoje, wieńcząc w ten sposób, po godzinach, krytyczną dyskusję). Ale nie będę brał winy na siebie, przepraszał i prosił o przebaczenie – za długo żyłem w poczuciu winy i nieuchronnej kary w świetle raju wielkiej wiary. To znaczy dokładnie tak, jak to brzmi i przechodzi bez echa. Wyszedłem tylnymi drzwiami, i moja obecna droga nie będzie się rymować z łatwymi rozwiązaniami. Jak wyżej. Chyba że w grę wchodzi nowy człowiek. Chyba że znajdziemy sobie jakiś wspólny pokój. I spotkamy się w lepszej, większej i szerszej połowie – i tutaj proszę wstawić ulubiony rzeczownik, komunikujący się z przestrzenią. Na wyższym poziomie, oczywiście czytelnictwa, choć może i też czytania ze zrozumieniem.