Tak, będzie o medycynie, również alternatywnej, żeby nie powiedzieć – kulturalnej, a zwłaszcza literackiej. Tak się złożyło, że od ponad siedmiu lat etatowo, a od ponad jedenastu hobbystycznie (to są w pewnym porządku nominalnym synonimy) pracuję w kulturze. Planuję, aplikuję, organizuję, wydaję, prowadzę, ewaluuję i rozliczam. Powoli obserwuję, jak rosną ograniczenia, zwłaszcza finansowe, związane z tą dziedziną życia: jak obcinane są kwoty dotacji, jak konkursy o dofinansowanie likwiduje się bądź wrzuca do szerszego worka, w którym projekty kulturalne zwyczajnie giną w tłumie. Proces ten dotyka zwłaszcza literatury, która z jakichś tajemniczych powodów jest mi bliska i dla której rzuciłem potencjalną karierę rzeczoznawcy majątkowego lub pośrednika w handlu nieruchomościami. Ale przecież nie będę teraz żałował, że nie zostałem bohaterem jakiejś lokalnej aferki reprywatyzacyjnej, że nie brałem udziału w korumpowaniu jakichś władz przez jakichś deweloperów. Pieniądze nie są i nigdy nie były najważniejsze – tego nauczyły mnie finanse i bankowość.
Ale mogę sobie snuć dywagacje na temat idealistycznych wyborów, drąc resztki włosów z klaty (a raczej klatki) i głowy. Prawda, jeżeli jest, to taka, że bez pieniędzy nie zrobi się nawet kultury, a zwłaszcza literatury, nawet na byle jakim poziomie. Twarde prawo rynku działa zwłaszcza tam, gdzie rynek się skończył albo nigdy nie dotarł.
(Dla bardzo niewtajemniczonych śpieszę donieść, że jako literaturę rozumiem prozę, a zwłaszcza poezję „niemieszczącą się w realiach rynku komercyjnego”, jak trafnie stygmatyzuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w regulaminie programu Literatura; koniec dygresji).
Żeby znalazły się pieniądze na kulturę, a zwłaszcza literaturę, potrzebne jest środowisko. Takie, które w jakiś sposób działa, może być skuteczne, wpływowe, ma pomysł, jak udowodnić, że kompetencje kulturowe, zwłaszcza te związane z literaturą są, delikatnie mówiąc, bardzo istotne. Kluczowe w kontekście interpretacji różnego rodzaju treści, ich segregacji, filtrowania i krytycznego osądu. Kluczowe w kontekście wyników wyborów. I żaden, nawet najbardziej tendencyjny program nauczania w szkołach każdego szczebla tego nie zmieni. Kultura, a zwłaszcza literatura po prostu uczy myślenia. Logicznego, abstrakcyjnego i krytycznego. I to nie jest podejście idealistyczne, nie, nie. To logiczna konsekwencja istnienia kultury, a zwłaszcza literatury.
Ale do istot. Z niepokojem obserwowałem kolejny protest, tym razem lekarzy-rezydentów. Nie chodzi mi o jego słuszność czy brak słuszności, ostre rozgraniczenia. Nakłady na służbę zdrowia, choćby rosły w ciągu geometrycznym, nie przyczynią się znacząco, a tym bardziej skokowo do poprawy jakości usług w tym sektorze. Problem jest natury systemowej i natury ludzkiej jednocześnie, nie da się go wyeliminować małymi krokami, potrzebna jest rewolucja, a nawet więcej: przynajmniej częściowa prywatyzacja sektora, która odstraszyłaby nudzące się samotne emerytki i innych hipochondryków-hobbystów od codziennego blokowania miejsc w kolejkach, choćby dzięki wprowadzeniu minimalnych opłat za wizytę u lekarza każdego kontaktu. Niech to będzie 5 (słownie: pięć) złotych polskich. Taka bariera finansowo-psychologiczna powinna wystarczyć. Tak, wiem – nie jestem oryginalny w formułowaniu podobnych postulatów i niejeden ultraliberał antyspołeczny już na to wpadł wcześniej. Nie, nie interesuje mnie opinia środowiska lekarskiego w tej sprawie, niemniej szanuję wszystkie, nawet najbardziej intratnie płatne gabinety prywatne. To po pierwsze.
A po drugie, nie chodzi mi również o kwestie związane z upolitycznianiem protestu, opozycją lansującą i mizdrzącą się do głodujących i cierpiących młodych ludzi, szukającą kolejnego punktu zapalnego na drodze do obalenia rządu. Trzeba przyznać, że brać rezydencka całkiem sensownie poradziła sobie z różnego rodzaju opozycyjnymi naciskami i w przeciwieństwie do organizatorów protestów okołosądowych nie dała się ponieść tanim i łatwo sterowalnym emocjom. Bunt mas nie wzniecił się co do zasady, choć było blisko w kontekście dnia bez lekarza w Małopolsce.
Ale mój niepokój obraca się wokół innych wyrazów – wyrazów poparcia. Odpuszczam sobie komentowanie oksymoronów z cyklu: biedny lekarz, mieszkanie z rodzicami do czterdziestki, niemożliwość zakładania rodzin itd. na rezydenturze. Tendencyjność interesuje mnie tylko do pewnego stopnia. Służba zdrowia ma w Polsce, mniej lub bardziej słusznie, wystarczająco czarny piar. Nawet neutralne szkolenie BHP, na które wysłał mnie mój Dom Literatury, uśmiechnięta prowadząca rozpoczęła od anegdoty o nietrzeźwej załodze karetki. Że kiedyś to praktycznie zawsze, a teraz już rzadziej. Taki sygnał. Nie drążę, nie tędy droga. Mam na myśli popieranie protestu rezydentów za wszelką cenę, bo antyrządowy, więc słuszny, sprawiedliwy, godny i zbawienny, niezależnie od innych okoliczności i całego systemu naczyń połączonych. I to popieranie przez przedstawicieli branż i środowisk bezpośrednio zagrożonych pozytywnym rozpatrzeniem postulatów głodujących. Środowisk kulturalnych, a zwłaszcza literackich.
My, ludzie kultury, a zwłaszcza literatury musimy zdawać sobie sprawę z prostej zależności: jeżeli popieramy jakiś protest, to prawdopodobnie jego realne skutki uderzą w nas osobiście. Mechanizm jest stały. Podnoszenie nakładów na jakąkolwiek dziedzinę wiąże się z obcinaniem nakładów na kulturę, a zwłaszcza literaturę. Jesteśmy na końcu układu pokarmowego i nikt się nie będzie przejmował wydaleniem takiego planktonu.
Tymczasem sami lekarze rezydenci poradzą sobie bez naszych pieniędzy. Mając dodatkowe etaty w przychodniach (których godziny w pewnej części zwykle pokrywają się z rezydenturą). Biorąc dyżury, na które mogą narzekać, ale które dają realny zarobek, w Województwie Łódzkim co najmniej 800–1000 złotych netto za 24 godziny. To bardzo istotna, trudna i odpowiedzialna praca, ale już na początku kariery całkiem dobrze płatna.
My, ludzie kultury, a zwłaszcza literatury nie możemy nawet marzyć o podobnych środkach, nawet piastując stanowiska dyrektorskie, mając olbrzymią (jak na nasze skromne warunki) odpowiedzialność. Nie zamierzam się z nikim porównywać, uczciwie stwierdzam fakt. Nie istnieje pojęcie nadgodziny – każdą nadpracowaną należy odebrać w naturze. Nie istnieje pojęcie pracy w niedziele – to normalny dzień, normalnie (czyli mało) płatny. Istnieje pojęcie godziny nocnej – każda przepracowana w tym trybie kosztuje dodatkowo ok. złotówki brutto. OK, nie ratujemy życia sensu stricto (choć sensu largo tak, trzeba mówić głośno o kompetencji kulturowej, gdy nie toczy się najbliższa instynktom walka o przetrwanie w zdrowiu; jeszcze do tego tematu wrócę, z tarczą), i to nas dyskwalifikuje w oczach rządzących, niezależnie od opcji politycznej. Mówiąc wprost: mają nas w dupie, gdzie sami pozwalamy się trzymać jako zakładnicy braku systemu.
Inna sprawa to fakt, że politycy co do zasady: nie czytają, choćby bez zrozumienia, nie uczestniczą w kulturze, a zwłaszcza literaturze. Chyba że mogą się pokazać z jakąś lokalnej sławy gwiazdą ściankową. Lub zasnąć tudzież grzebać w majtkach w jakiejś loży (Zygmunt Miłoszewski uchwycił istotę tego procederu przy okazji jednej z gal Paszportów „Polityki”). Ale przecież nie o takim poziomie wyższej pierdolencji tutaj rozmawiamy. O taką Polskę walczymy, gdy się przebijemy i wybijemy, ale to inny temat-bagno, na inna okazję.
Jeszcze inna to kwestia szeroko rozumianej budżetówki – niby się do niej zaliczamy, jako pracownicy, ale praktycznie wszystkie przywileje z tym faktem związane zostały zlikwidowane na poziomie pozaurzędowym. To znaczy zarządzający nami urzędnicy je zachowali, nas od nich uwalniając. Z trzynastkami i premiami uznaniowymi włącznie. Czy kiedyś protestowaliśmy w szerszym zakresie? Był protest bibliotekarzy, ale kto go pamięta? Czy ktoś się podpalał? Dalej robiliśmy swoje, chałturząc na boku w celu godniejszego przetrwania. W końcu umowy o pracę w kulturze, a zwłaszcza literaturze są tak skonstruowane, że nie można pobierać honorariów za aktywności wymienione w zakresie obowiązków pracownika, żeby ten/ta się czasem za bardzo na kulturze, a zwłaszcza literaturze nie dorobił/a.
Towarzyszy nam szeroko rozumiany brak. Owszem, inspirujący do działania i tworzenia, ale słabo wypełnialny środkami, które można uzyskać na inicjatywy kulturalne, a zwłaszcza literackie, z uwzględnieniem podreperowania domowego budżetu, który – co zostało wyżej boleśnie udowodnione – w przeciwieństwie do państwowego nie miewa nadwyżek.
Brak niejedno ma imię. Taki mamy klimat.
Brak zainteresowania mediów. Bo kogo interesuje książka poetycka? Spotkanie autorskie? Panel dyskusyjny? Konkurs literacki dla młodych talentów?
Brak dobrego piaru, żeby nie powiedzieć piaru w ogóle. Bo kto zdecyduje się pracować marketingowo z instytucją kultury, która może zaoferować minimalną krajową skorygowaną o staż? Pasjonat, szaleniec i zboczeniec, Kevin Spacey à rebours, który bardzo rzadko kiedy zajmuje się profesjonalnie promocją i reklamą, a wasz wizerunek może po prostu mniej molestować.
Brak silnych związków zawodowych albo związków zawodowych w ogóle. Próbowaliście kiedyś powiedzieć o pomyśle na założenie wolnego związku w obliczu przełożonych, również z urzędu?
Brak siły przebicia, nawet na szczeblu bardzo lokalnym. Staraliście się kiedyś o dofinansowanie w trybie pozakonkursowym, słysząc w urzędach miejskich, powiatowych i gminnych śmiechy z wysokości (a raczej niskości) kwoty, jaka wam brakuje, by później kazano wam żebrać gdzie indziej, najlepiej jak najdalej?
Czy to jest manifest? Głos rozsądku lub jego braku w obliczu nieuchronnej katastrofy? Samokrytyka nieudaczników i ofiar braku darów losu (moja żona w tym kontekście lubi słowo na pe)? Próba generalna przed kolejnym protestem? Największym strajkiem generalnym w historii, którego nikt nie zauważy? By spełniła się turboidea Krzysztofa Kononowicza i Darka Foksa: festiwal, na którym nie będzie nikogo i niczego. Proszę państwa do braku gazu, oto brak programu: o 18:00 nie czyta wierszy Marta Podgórnik, o 19:00 nie odbywa się panel „Literatura posmodernistyczna i kozy”, o 20:30 można wygrać nic w braku turnieju jednego wiersza „O Puchar Pustki”.
Społeczeństwo obywatelskie w pełni nieobciążone wyborami spoza klucza o niezawisłych sądach i silnym zdrowiu, również psychicznym. Praca, posiłek i sen, poza huśtawką. Taki ideał pierdolonej ery techno i robotów nie tylko kuchennych. Niemożliwość wyspy. Pierwsza fala dehumanizmu. Nichujaideizm. Dog in the fog. Brakujące ogniwo braku.
Ale czy ja chcę kogoś czymś przestraszyć? Czy w ogóle cokolwiek chcę? Może to tylko jedna wielka zbiorowa hipnoza tudzież halucynacja? Wiele rzeczy nam się wydaje, to dlaczego i teraz nie tworzy się iluzja jakiejś redystrybucji? Jeżeli nawet o coś apelowałem, to proponuję się rozejść, opuścić plac defilad, zanim ktoś bardziej słuszny rozpędzi to towarzystwo. Lekarze jak lekarze, lecz się sam, ale przecież deputaty węglowe kosztują budżet raptem dwa miliardy złotych. A w kolejce stoją posiadacze naprawdę ciężkiego sprzętu.
Niemniej spróbujmy coś ustalić, żeby jakoś uzasadnić te puste przebiegi i chore (nomen omen) jazdy. Ile procent PKB na kulturę, a zwłaszcza literaturę? 0,2 promila? Ale we krwi czy w wydychanym powietrzu? Czy stać nas na coś więcej niż postneoliberalna autoironia? Aparat pojęć, które już z definicji wymierzone są w kulturę, a zwłaszcza literaturę?
Czyli znowu najpierw mamy szukać swojego języka? A jeśli go nie znajdziemy, to wymyślić i liczyć na cud zrozumienia? Porozumienia ponad podziałami? Kwadratura koła się zamyka, zazębia i nie tryka z innymi kwadraturami koła. Niczym pigułka samogwałtu, powodująca przedwczesną ejakulację.
Kończę, wstydu oszczędzam.
***
Zamiast PS: Jak protestować z ludzką twarzą i asertywnie? Zbigniew Stonoga ma swoje zdanie, wystarczy zajrzeć na jego ciemną stronę mocy. KOD-y, Obywatele RP i Akcje Demokracje to tutaj niewinne igraszki, choćby finansował je sam Lucyfer. Białe róże niczym białe flagi.
***
Zamiast PS2: Przyznaję się do kradzieży fraz i pomysłów. Proszę sobie wyguglować, co cudze.