„It’s more likely that you’ll get killed driving to the polling booth, than it is that your vote will change the outcome of the election.”
— Gordon Tullock
Wybitny ekonomista Gordon Tullock nie głosuje w wyborach. Dlaczego?
Ludzie uważają, że powinni głosować, bo tak się im nieustannie wmawia. Wszechobecna propaganda narzucająca ten pogląd dzieciom w szkołach i dorosłym w telewizji sprawiła, że obowiązek głosowania jest, jak mawiają Amerykanie, self-evident. Kampanie polityczne na rzecz głosowania – mające na celu legitymizowanie obecnego porządku politycznego – często posługują się kłamstwem, że „Twój głos ma znaczenie”.
Prosta matematyka dowodzi, że im więcej ludzi głosuje, tym Twój głos ma mniejsze znaczenie. Przy milionach głosujących prawdopodobieństwo zmiany polityki państwa przez poszczególnego obywatela spada tak bardzo, że praktycznie nie ma żadnego znaczenia czy obywatel wyjdzie z domu głosować czy nie – gorzej, bo większa szansa jest, że zginie w wypadku idąc do lokalu wyborczego. Podsumujmy: idąc na wybory nic nie zmieniasz a tracisz czas i niepotrzebnie narażasz się na ryzyka wyjścia z domu. Korzyści dążą do zera, kosztem jest co najmniej stracony czas. Im więcej osób głosuje, tym mniejsze znaczenie ma poszczególny głos. Ludzie wychodzą z domu głosować tylko dlatego, że romantyczna metafizyka polityczna współczesnej demokracji wmawia im, że to ich „obywatelski obowiązek” – że wyższe siły i wyższa racja stoją za tym „obowiązkiem”.
Mówiąc krótko: głosowanie we współczesnych demokracjach jest irracjonalne. Ludzie głosują tylko dlatego, że głosowanie stało się obrządkiem quasi-religijnym. Kapłanom demokracji udało się sprawić, że dyskusja nad sensem procesu demokratycznego (w literaturze nazywanym collective choice) stała się tematem tabu.
Jak można naprawić demokrację? Prawdę mówiąc nie da się… ale głosowanie ma tym więcej sensu, im mniej ludzi głosuje. Wniosek prosty: federalizacja, decentralizacja, ograniczenia konstytucyjne władzy, ograniczenie strefy publicznej kierowanej irracjonalnym procesem politycznym. Niektórzy idą dalej: monarchia. Jeszcze inni idą jeszcze dalej: anarchia. A ja, patrząc na sprawy realistycznie, mówię: potrzeba nam ruchu liberalno-federalistycznego. Przynajmniej na dobry początek.