Wynik Ruchu Palikota w październikowych wyborach parlamentarnych robił wrażenie. Partia bez programu ekonomicznego i bez eksperckiego zaplecza zdobywa dziesięć procent głosów. Znaczna część Polaków mimo kryzysu wybiera obyczajową rewolucję. Jak to możliwe?
Wygląda na to, że Polacy – tak jak wcześniej mieszkańcy Niemiec czy Szwecji – postanowili zbuntować się przeciwko dominującej postpolityce. Chcą wybrać ludzi idei, nie technokratów, którzy równie dobrze mogliby należeć do dowolnej innej partii. Wierzą, że ich głos może mieć rzeczywiście wpływ na społeczeństwo, w którym żyją.
Od „walki klas” do „polityki bez ideologii”

Partie polityczne to twór względnie nowy. Wielka Rewolucja Francuska doprowadziła do władzy lud, ten zaś musiał wybrać swoich reprezentantów. Powstały partie silnie klasowe – reprezentujące arystokrację, burżuazję czy robotników i chłopstwo. Różniły się nie tylko poglądami na szczegóły zmian, które należy wprowadzić, ale także na najlepszy z ustrojów do wybrania. Taki klasowy ustrój partii politycznych utrzymywał się do początków XX wieku. Z biegiem czasu partie nabrały masowego charakteru. Bez organizacji i propagandy nie mogły liczyć na sukces.
Ten model zaczął zmieniać się w dwudziestoleciu międzywojennym. Najpierw do władzy doszli zbierający poparcie wszystkich grup społecznych charyzmatyczni i autorytarni (czy nawet – jak Hitler – totalitarni) przywódcy. Wraz z zakończeniem II wojny światowej rozpoczął się proces powszechnego wdrażania systemu z Bretton Woods. W Republice Federalnej Niemiec triumfował – będący w znacznej mierze połączeniem doktryny liberalnej i społecznej nauki Kościoła – ordoliberalizm. W Stanach Zjednoczonych rozpoczął się okres „polowania na czarownice” – wrogów narodu tropiła komisja McCarthy’ego i rządzone przez Edgara Hoovera FBI. I w końcu, na początku lat 90. powstała w Wielkiej Brytanii, forsowana przez Nową Partię Pracy, koncepcja tzw. “trzeciej drogi” – próby połączenia doktryny kapitalistycznej z państwem socjalnym.
W efekcie wyborcy mogli poczuć, że ich głos przestaje się liczyć. Niezbędna stała się alternatywa dla homogenicznego mainstreamu. Od lat 60. sukcesy w krajach Europy Zachodniej zaczęły odnosić partie ekologiczne i radykalne partie prawicowe. W latach 1960-2010 54% europejskich partii zielonych i radykalnych partii prawicowych zdobyło przynajmniej jedno miejsce w parlamencie. 10% pełniło rolę partii koalicyjnych. Jak zauważa Bonnie M. Meguid z Uniwersytetu Rochester także porażki tych partii zaczęły mieć wpływ na decyzje wyborców – na przykład wtedy, gdy przegrany w 1997 roku we Francji Front Narodowy zabrał część głosów konserwatystów i umożliwił dojście do władzy Partii Socjalistycznej.
Piraci zdobywają Parlament
Ewolucja systemu partyjnego w Polsce z oczywistych, historycznych względów wyglądała od wybuchu II wojny światowej inaczej niż na Zachodzie. Na ścieżkę wyznaczoną wcześniej przez kraje Zachodu Polska zaczęła wracać wraz z wyborami z czerwca 1989 roku. Partie zaczęły upodabniać się do siebie. Postkomunistyczna lewica czuła, że po latach PRL „mniej jej wolno”. Przyjęła doktrynę „przyjaznego rozdziału Kościoła od państwa”, równocześnie lewicowy rząd prawdopodobnie zgodził się na łamanie praw człowieka w tajnych więzieniach CIA, a Leszek Miller był zwolennikiem podatku liniowego.
Na prawicy i w centrum główną osią sporu był stosunek do dziedzictwa okrągłostołowego. Integracja z Unią Europejską i NATO stanowiła długofalowy, strategiczny cel wszystkich liczących się sił politycznych. Jedynie gdzieś w tle pojawiały się partie antysystemowe. Osobliwością polskiego systemu partyjnego było utrzymujące się poparcie dla klasowego Polskiego Stronnictwa Ludowego.
W 2001 roku Samoobrona RP i Liga Polskich Rodzin przekraczyły próg wyborczy i weszły do Sejmu. Polski system polityczny upodabniał się coraz bardziej do systemów krajów Europy Zachodniej. Wybór Ruchu Palikota – w dziesięć lat po wielkim triumfie Samoobrony i LPR stanowi pokonanie kolejnej bariery dzielącej system partyjny obecny w Polsce od funkcjonującego w Niemczech czy w Szwecji – mianowicie od etapu, kiedy wyborcy zdecydują się poprzeć partie „jednej sprawy”.
Zachodzącą na Zachodzie zmianę uwidoczniły szwedzkie wybory do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku. Wzywająca do reformy prawa autorskiego, zniesienia patentów oraz ochrony prywatności obywateli Partia Piratów zdobyła, ku całkowitemu zaskoczeniu komentatorów, 7,13% poparcia. Wprowadziła do Parlamentu Europejskiego jednego europosła. Ostatnio – po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego – do reprezentacji Piratów w PE dołączyła kolejna posłanka.
Partia nie posiada programu w innych dziedzinach. Twierdzi, że nie jest ani lewicowa, ani prawicowa. Swój spektakularny sukces zawdzięczała oburzeniu, jakie wywołał wśród opinii publicznej wydany na kilka tygodni przed wyborami wyrok przeciwko twórcom serwisu The Pirate Bay. Po roku, w wyborach do krajowego parlamentu partii udało zdobyć się jedynie 0,65% głosów.
Do władzy dzięki poparciu dla jednej sprawy – a konkretnie na sprzeciwie wobec planów remontu dworca Stuttgard 21 – doszli w niemieckim kraju związkowym Baden-Württemberg Zieloni (“Bündnis 90/Die Grünen”). Istotna jest przy tym róznica między poparciem dla Zielonych w tych konkretnych wyborach i we wszystkich wcześniejszych. Poprzednio bowiem na Zielonych głosowali przeciwnicy energii atomowej, zwolennicy ekologii czy wegetarianie. W wyborach w Baden-Württemberg w 2010 roku poparcie budowane było właściwie wokół jednej kwestii. I był to jedyny raz w historii Niemiec, gdy premierem kraju związkowego został polityk Zielonych.
Ruch Palikota – partia wielu „jedynych spraw”
Palikot budując swoje listy wyborcze wykorzystał jedynie tendencję, która była wcześniej widoczna w innych krajach. Stworzył partię dla zmobilizowanych katastrofą smoleńską zwolenników świeckiego państwa. Stworzył partię dla zmobilizowanych postawą Donalda Tuska (bo sam palił, a innym nie pozwalał) zwolenników depenalizacji miękkich narkotyków. Stworzył partię dla zmobilizowanych zaskakującą kandydaturą Anny Grodzkiej zwolenników równych praw dla osób LGBT. Można wymieniać dalej. Co jednak najważniejsze, była to jedna partia.
Antyklerykał wiedział, że na pierwszych miejscach list znajdują się antyklerykałowie. Zwolennik praw kobiet wiedział, że na pierwszych miejscach list znajdują się działacze ruchów kobiecych. I tak dalej. Zwolennik każdej ze „spraw” wiedział i rozumiał, że głosując na Ruch Palikota głosuje na „swoją” jedynkę. Nawet jeśli ta popierana jedynka znajdowała się w innym okręgu. Taka strategia okazała się czymś zupełnie nowym. Dotychczas wydawało się, że na „biorących miejscach” list wyborczych muszą znaleźć się ważni partyjni działacze Jak Palikotowi udało się to zmienić?
Partia silna swoją słabością
Publicyści analizując przyczyny sukcesu Ruchu Palikota szczególnie upodobali sobie wychwalanie wykonanej podobno przez polityka pracy u podstaw. Miał on – ich zdaniem – stworzyć nowy ruch społeczny, którego działania w ostatnich tygodniach miały zaprocentować nagłym wzrostem poparcia społecznego. Mylili się.
Sukces Ruchu Palikota oparty był na słabości partii i jej wodzowskim charakterze. Palikot miał luksus, którego nie miał przykładowo lider SLD. Podczas gdy Napieralski musiał liczyć się z partyjnymi układankami, to Palikot mógł w dowolny sposób ustawić na pierwszych miejscach list ludzi, którzy nawet nie byli członkami jego ruchu. Napięcie między mającymi wysokie kompetencje kandydatami z zewnątrz, a poświęcającymi dla niej swoją energię lokalnymi działaczami było o wiele mniejsze niż w ukształtowanych partiach.
Smutne, że ten wodzowski charakter partii Palikota jest zupełnie naturalny. Lokalne struktury partii przestają mieć dla jej wyników znaczenie – ich działalność jest zazwyczaj silnie ograniczona, nie dysponują narzędziami pozwalającymi kształtować zbiorowe opinie. Wyborcy podejmują swoje decyzje w oparciu o to, co zobaczą w mediach. Nic więc dziwnego, że dla partii przyciągnięcie medialnych ekspertów staje się sprawą niemal kluczową.
Podobne wnioski wyciągnąć można z opublikowanego w 1990 roku artykułu Geralda M. Pompera Party organization & electoral success. Autor przywołuje tam wyniki prowadzonych w latach 1975-1980 w Stanach Zjednoczonych badań relacji między sprawnością organizacyjną partii, a jej wynikiem w wyborach stanowych. Wykazały one, że na wyniki wyborów nie mają wpływu działalność partii w poszczególnych społecznościach lokalnych, integracja partii, związki między partią i gubernatorem oraz między partią i ciałem ustawodawczym. Tylko jeden czynnik – zorganizowanie partii na poziomie stanowym – miał związek z wynikiem osiąganym w wyborach.
Z kolei badania z 1998 roku opublikowane przez Alexandra C. Tana w artykule The Impacts of Party Membership Size: A Cross-National Analysis wskazują, że wraz z wzrostem rozmiaru partii maleje poziom zaangażowania członków w jej działalność. W świetle tak sformułowanych argumentów łatwiej zrozumieć, że pozorna słabość partii Palikota okazała się w rzeczywistości jej ogromną siłą.
Czy Palikot powtórzy swój sukces?
Oczywiście najważniejsza jest dzisiaj próba oceny szans Ruchu Palikota na powtórzenie sukcesu w kolejnych wyborach. Los Partii Piratów czy Zielonych nie wróży Palikotowi najlepiej. Piraci sromotnie przegrali wybory w 2010 roku, zaś sprzeciw Zielonych przeciwko Stuttgard 21 został podważony przez wynik zorganizowanego referendum. W listopadzie 2011 roku mieszkańcy opowiedzieli się w nim za kontynuowaniem inwestycji..
W przyszłości Palikot nie ma szans na zajęcie pozycji Platformy Obywatelskiej. Wyborcy wciąż kojarzą go głównie z kontrowersyjnych happeningów i prawdopodobnie się to nie zmieni – Palikotowi wciąż nie udało się znaleźć dla swojej partii nowej formy. W tej sytuacji możliwe są dwa scenariusze: zepchnięcie przez Ruch Palikota na całkowity margines Sojuszu Lewicy Demokratycznej i zajęcie jego miejsca lub próba utrzymanie dotychczasowego kursu partii.
Pierwsza z możliwości wydaje się o wiele atrakcyjniejsza i oznaczać może – w przeciągu długiego okresu – marsz ku władzy. Sojusz na margines zepchnął się sam, nigdzie nie widać pomysłu na jego przyszłość. Media piszą głównie o próbach zorganizowania kongresu partii centrolewicowych, na który zaproszona miałaby zostać także partia Palikota. Paradoksalnie zjednoczenie lewicy wydaje się dzisiaj o wiele korzystniejsze dla Ruchu Palikota, niż Sojuszu. Partia polityka z Lublina zyskałaby eksperckie zaplecze (którego obecnie wyraźnie brakuje), zaś sam Palikot pozbyłby się na jakiś czas groźnych politycznych konkurentów.
Jeśli do zjednoczenia nie dojdzie, walka o zajęcie miejsca Sojuszu może być dla Palikota dużo trudniejsza. Bez ekspertów i doświadczonych polityków trudno będzie zdobyć zaufanie nowych wyborców, co doprowadzić może do marginalizacji obu centrolewicowych partii. W tym wypadku sukces Palikota zależał będzie od umiejętności utrzymania dotychczasowego kursu partii. W ostatnich działaniach Palikota – „marihuanie” w Sejmie czy próbie dołączenia do protestów przeciwko ACTA widać właśnie ten kierunek. Utrzymanie tego kursu nie będzie jednak zadaniem łatwym. Pozycja Palikota osłabnie, wykształci się warstwa funkcjonariuszy partyjnych, trudno będzie zmobilizować wyborców do wyrażenia poparcia znowu dla tych samych, wielokrotnie poruszanych przez całą czteroletnią kadencję, kwestii.
Być może więc Palikot przegra. Być może jedyną rolą partii „post-postpolitycznych”, partii „jednej sprawy”, jest wrzucenie tej „jednej sprawy” w debatę publiczną, przemielenie jej tak, by podjęta została przez partie uprawiające „politykę bez ideologii”. Być może rzeczywistość „post-postpolityczna” nie istnieje.
