Tekst „John Galt w krainie Google” znajdziesz TUTAJ.
Wyobraźmy sobie jak wyglądałby dziś przemysł motoryzacyjny, gdyby w 1885 roku Gottlieb Daimler miał możliwość uzyskania wyłącznych praw na eksplorację światowych złóż ropy naftowej. Chociaż konkurenci mieliby prawo konstruować i sprzedawać samochody – a niektóre z nich byłby lepsze od samochodów Daimlera – klienci konsekwentnie wybieraliby produkty tego ostatniego. Po co komuś samochód, do którego nie może dostać benzyny? I czy ktoś sprzeciwiałby się rządowi próbującemu zmusić Daimlera do sprzedaży ropy naftowej również klientom konkurencji?
Funkcję paliwa w gospodarce opartej na wiedzy pełnią dane. Dlatego w sieci tak łatwo o tworzenie się nowych monopoli. Pomysł i pojawienie się pierwszych klientów wywołują efekt śnieżnej kuli – serwis zaczyna oferować użytkownikom usługę o coraz większej użyteczności. Internauci nie przeniosą się do innego serwisu oferującego jedzenie na wynos, bo ten, który powstał na początku współpracuje z największą liczbą lokali. Nie zaczną korzystać z innego serwisu rekomendującego pasujące do ich gustu filmy, bo ten, który powstał na początku dzięki zebranym danym robi to znacznie lepiej. Nie zrezygnują z dotychczasowej wyszukiwarki, bo ta dotychczasowa dzięki zebranym danym potrafi zaproponować najlepsze wyniki.
Za sukcesem sieciowych monopolistów nie kryje się ich ciągła innowacyjność, zdolność do poprawiania szkieletu produktu, ale to, że udało się im być pierwszymi na samym początku. Dlatego nie potrafię zrozumieć tej sympatii, którą ma dla Google Martin Vlachynsky.
Google ma dziś niemal nieograniczone zasoby, ma też niemal nieograniczoną władzę w decydowaniu o tym, czego dowiedzą się ludzie. Niewidzialna ręka rynku nie zatrzyma tego procesu. Potrzebne są decyzje władz państwowych i instytucji międzynarodowych – takich jak Komisja Europejska.
W przeciwieństwie do Vlachynsky’ego nie martwi mnie nadużywanie przez polityków wynikającego z decyzji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości prawa do zapomnienia. Informacji na temat ich niechlubnej przeszłości dostarczą nam – jeśli im pozwolimy – dziennikarze. W najgorszym przypadku zdani będziemy na Wikipedię. Znacznie bardziej przeraża mnie sytuacja, w której Internet nie zapomina; w której rzuconego pochopnie oskarżenia nie da się już cofnąć; w którym ofiarą biurowego żartu jest się do końca życia.
Piszę, że musimy pozwolić dziennikarzom, by nam pomogli prześwietlać przeszłość polityków, bo Google to także zagrożenie dla dziennikarstwa. I nie wystarczy, jak Vlachynsky, rzucić zaklęciem: „korporacje medialne muszą być bardziej innowacyjne”. Bo one niewątpliwie będą – kolejne najważniejsze światowe dzienniki i magazyny decydują o umieszczaniu na swoich łamach reklam natywnych. Jednak prawdziwe informacje – te o przekrętach, aferach, oszustwach – to mówiąc językiem ekonomicznym dobro publiczne. I bez walki z takimi serwisami jak Google News trudno zapobiec, by pieniądze z reklam trafiły do redakcji, która zainwestowała i przeprowadziła dziennikarskie śledztwo, a nie do jednego z tysiąca serwisów agregujących informacje. Tego problemu nie da się rozwiązać „innowacją” – nad problemem dóbr publicznych najtęższe umysły ekonomii głowią się co najmniej od 1954 roku.
Google ma dziś pieniądze, by inwestować w kolejne innowacyjne firmy technologiczne. Będzie wiedziało o nas coraz więcej na coraz więcej tematów. Coraz trudniej będzie się też od tej wszechwiedzy uwolnić. Dziwię się więc, że Vlachynsky dostrzegł w Google’u oblicze Johna Galta. Znacznie łatwiej przecież w tym monopoliście dostrzec orwellowskiego Wielkiego Brata.