Panie profesorze, kiedy w Polsce będzie wreszcie normalnie?
To ciekawe pytanie, bo tłumaczy, dlaczego w Polsce non stop coś się reformuje. Mocniejszą wersją określenia „normalnie” jest „jak w cywilizowanym kraju”. Kiedy coś w Polsce nie działa, to często można usłyszeć, zwłaszcza w mediach, że „w cywilizowanym kraju to nie do pomyślenia”.
O jaki to kraj chodzi, tego nigdy się nie doprecyzowuje, ale na pewno nie chodzi o Chiny, Indie czy kraje Ameryki Południowej, chociaż bez wątpienia istnieją cywilizacje: chińska, hinduska czy latynoamerykańska. To sformułowanie odnosi się więc przeważnie do państw należących do głównego nurtu kultury zachodniej.
Historycznie rzecz biorąc, Polska to nazwa pewnej formacji, która definiowała się poprzez odrębność od Zachodu. Kiedyś zamiast kapitalizmu kupieckiego i rewolucji przemysłowej mieliśmy system folwarczny, zamiast monarchii absolutystycznej – demokrację szlachecką. Dziś zamiast świeckiego państwa mamy specyficzny układ Kościoła i władzy. Na pewno nie jest to państwo wyznaniowe, takie jak na przykład Mauretania czy Iran, ale nie jest to też państwo laickie. To jest państwo, w którym konkordat jest niezgodny z konstytucją, a więc mamy do czynienia z państwem dualistycznym, stojącym w rozkroku.
Odpowiedziałbym więc prowokacyjnie, że w Polsce nigdy nie będzie normalnie. Jeżeli miałoby być normalnie, to Polska musiałaby przestać być Polską. Ewentualnie zachowalibyśmy samą nazwę, która oznaczałaby wtedy coś zupełnie innego.
Ale przecież – tak przynajmniej się wydaje – jeszcze przed II wojną światową było normalnie, a większość problemów, z którymi borykamy się obecnie, ma swoje źródła w zmianach, do których doszło między rokiem 1939 a 1989.
Wciąż mieliśmy wówczas relikty feudalizmu. Nawet sąsiednie Czechy były wtedy zupełnie gdzie indziej, nie mówiąc o Francji czy krajach Europy Północnej. Studia Józefa Obrębskiego na Polesiu pokazują, że wciąż istniał wówczas świat niewolniczo-feudalny. Nie wiem zatem, czy to było „normalnie”.
My mieliśmy relikty feudalizmu, ale Zachód miał swoje kolonie, przeniósł tę strukturę i wynikające z niej problemy na zewnątrz.
Tak, zgoda, ja też nie jestem jakimś bezkrytycznym apologetą nowoczesności. Państwa zachodnie mogły wyeksportować pewne negatywne konsekwencje swojego rozwoju wewnętrznego. Polska takich możliwości nie miała, bo swoją kolonię – Ukrainę – straciła wcześniej. Przez długi czas to tam eksportowano negatywne konsekwencje działania modelu folwarcznego. Ukraińcy wciąż świetnie to pamiętają i nie mogą tego Polakom wybaczyć.
Dwudziestolecie międzywojenne to był taki kocioł. Trudno mówić o normalności, ale na pewno zdarzały się próby normalizacji, jak na przykład systematyczne inwestycje gospodarcze w COP-ie. Od mojego kolegi Piotra Korysia, socjologa i ekonomisty, wiem jednak, że wszystkie te próby były zbyt słabe, podejmowane za późno i nieudolne.
Ciekawe były dla mnie reakcje na książkę Andrzeja Ledera ze strony apologetów dwudziestolecia, którzy podkreślają impulsy reformatorskie po prawej stronie. Mówi się, że w 1941 r. miały się odbyć wybory parlamentarne, w których wystartować zamierzała cała plejada postępowych polityków. Wyciąga się też list Edwarda Rydza-Śmigłego, w którym pisał, że trzeba znieść resztki pańszczyzny i uwłaszczyć chłopów. Porównajmy to z rzeczywistością: pierwszą ustawę wprowadzającą reformę rolną obalono jako niezgodną z konstytucją, a druga okazała się w dużej mierze nieskuteczna. Według szacunków do roku 1939 tylko 20% gruntów zostało rozparcelowanych zgodnie z tą ustawą. Nie jestem więc przekonany, czy zwolennicy Drugiej Rzeczpospolitej mają rację.
Ale można też sięgnąć nieco głębiej, do czasów Pierwszej Rzeczpospolitej. Wydaje się, że wtedy byliśmy nie tyle normalnym krajem, ile krajem wyprzedzającym swoją epokę, z demokracją szlachecką, gdzie król był praktycznie równy szlachcie i gdyby nie te wstrętne zabory, to prawdopodobnie po dziś dzień nieślibyśmy sztandar postępu…
Traktowanie demokracji szlacheckiej jako prekursorki nowoczesnej demokracji jest wielkim nieporozumieniem. Ona ma przecież o wiele więcej wspólnego z demokracjami antycznymi, na przykład demokracją grecką, niż z demokracją nowoczesną.
W nowoczesnej demokracji, jak to ujmuje Konstytucja RP, posłowie są przedstawicielami narodu, nie swoich wyborców, ich głos jest więc wolny. W Pierwszej Rzeczpospolitej było zupełnie inaczej, bo posłowie byli związani instrukcjami sejmikowymi. Byli też związani instrukcjami, które przekazywali im w nieformalny sposób różni możnowładcy.
Pamiętajmy też, że z definicji demokracja szlachecka była zamknięta, a nowoczesna demokracja jest otwarta. Pierwsze demokracje przedstawicielskie w XVIII w. są wciąż zamknięte na poziomie praktyki, są natomiast całkowicie inkluzywne na poziomie ideałów. Dominują sformułowania „wszyscy”, „każdy” i tak dalej.
Demokracja szlachecka taka nie jest. Wypełnia miejsce władzy w bardzo szczelny sposób, stawiając tam kolektywne ciało szlachty. Wyraźnie określono, że tylko szlachta jest pełnoprawnym uczestnikiem i beneficjentem tego systemu. Wiadomo zresztą, że Polak to szlachcic. Można odwołać się do Claude’a Leforta i jego „pustego miejsca władzy”. Tego miejsca ewidentnie nie było. Nie ma żadnej sensownej linii ewolucji, która rozwinęłaby demokrację szlachecką w ustrój demokratyczny we współczesnej postaci.
A co z Konstytucją 3 maja?
Konstytucja 3 maja jest efektem wpływów zachodnich. Środowisko „Monitora” stanowili reformatorzy, którzy jeździli na Zachód. Szlachta zresztą robiła, co mogła, żeby wpływ myśli zachodniej ograniczyć. Jerzy Jedlicki w swojej książce „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują: studia z dziejów idei i wyobraźni” zwraca uwagę, że szlachta bardzo ściśle broniła wszystkich swoich praw i tylko w jednej kwestii żądała ograniczenia samej siebie. Żądała mianowicie zakazu podróży dzieci szlacheckich na Zachód, bo wracały stamtąd „zepsute”. Podobną sytuację mamy teraz. Program Erasmus ma gigantyczny wpływ modernizacyjny na Polskę, na pewno większy niż różne projekty stymulowane przez rząd.
Konstytucja 3 maja to triumf tego oświeceniowego, zachodniego dyskursu. Ona kończy z porządkiem szlacheckim, wycina wszystkie jego filary. Kończy się liberum veto, wolna elekcja, ale nie ma w niej żadnych autonomicznych polskich idei. Przede wszystkim naśladuje to, co dzieje się na Zachodzie, nie jest wynikiem naszej wewnętrznej formacji. Jeśli Konstytucję 3 maja uznać za triumf polski szlacheckiej, to Okrągły Stół trzeba by nazwać triumfem PRL-u.
Czy wobec tego istnieje możliwość stworzenia autonomicznego pojęcia normalności dla Polski, bez odwoływania się do wzorców zachodnich, z uwzględnieniem „dziedzictwa chrześcijańskiego”? Na przykład: „sprawne państwo – tak, zgnilizna moralna (np. prawa dla osób LGBTQ) – nie”.
Bardzo dobrą koncepcję nowoczesności, która świetnie się w tym kontekście sprawdza, ma Fredric Jameson. Według niego nowoczesność składa się z dwóch komponentów: modernizacji – czyli wszystkich kwestii infrastrukturalnych i organizacyjnych – oraz modernizmu – czyli pewnego zestawu wartości emancypacyjnych, które dotyczą sposobu funkcjonowania jednostek.
Projekt konserwatywnej modernizacji, bo tak naprawdę o nim mówisz, to pomysł, by mieć samą modernizację bez modernizmu. Musimy się zmodernizować i być silni, by Zachód niczego nam nie narzucił. Musimy być potęgą gospodarczą, żeby nie być zmuszonym do podpisania Karty praw podstawowych UE. Bo jak będziemy słabi, to nas zdominują i narzucą swoje zgniłe wzorce.
Można próbować coś takiego osiągnąć, ale wątpię, czy to się okaże skuteczne. Weźmy na przykład kwestię praw kobiet. Bez wątpienia kapitalistyczny rynek pracy jest czynnikiem emancypacyjnym. Po prostu rozbija tradycyjny sposób istnienia rodziny będący podstawą dla patriarchatu, który zakłada, że kobieta siedzi w domu, opiekuje się dziećmi, gotuje i sprząta, a mężczyzna idzie do pracy. Ponieważ kapitalizm stwarza ekonomiczną konieczność pracy jednej i drugiej osoby, to podstawowy argument „Skoro ja pracuję i przynoszę pieniądze, to ty siedź cicho i mnie słuchaj” zostaje wytrącony z ręki. A nie da się stworzyć nowoczesnej, wydajnej gospodarki, w której pracują wyłącznie mężczyźni.
Czy Japonia nie jest kontrprzykładem? To chyba gospodarka dosyć nowoczesna, a struktura feudalna i patriarchalna wciąż się tam utrzymują.
Japonia niesamowicie się w XX w. zreformowała społecznie i kulturowo. Rzeczywiście, pewne elementy dawnej formacji kulturowej wciąż trwają, ale widać, jak negatywny wpływ mają na sytuację Japonii. Problemy gospodarcze, cała historia z awarią elektrowni atomowej w Fukushimie… Ludzie na wysokich stanowiskach zawalili, a ci, którzy byli ich podwładnymi, po prostu respektowali te decyzje, nie chcieli ich podważać. Nie jestem absolutnie zwolennikiem całkowitego determinizmu, że nadbudowa dostosowuje się w pełni do bazy, ale wydaje mi się, że uczestnictwo w globalnym kapitalizmie wymusza jednak określone przemiany społeczne.
Jest jeszcze jedna kwestia. Japonia to o wiele bardziej zamknięty system. To jednocześnie wyspa i cywilizacja. Polska nigdy nie była wyspą. Cywilizacją, co prawda, starała się być – mam na myśli całą formację sarmacką – ale ten projekt został przekreślony. W tym momencie nie mamy zasobów, które by pozwoliły całkowicie odciąć się od tych przemian.
W Warszawie tylko połowa par zawierających związek małżeński bierze ślub kościelny. To jest proces, który – jeśli nic gwałtownie się nie zdarzy – będzie postępował. Całkowicie oddolnie, często zupełnie nieświadomie, nie ze względu na jakiś odgórny cel emancypacyjny, ale po prostu ze względu na praktykę życia i funkcjonowania.
Jeżeli chodzi o autonomiczny polski projekt, który mógłby się jakoś wygenerować, to trzeba pamiętać, że nowoczesność to nie jest zestaw gotowych reguł, których należy przestrzegać. Michael Foucault w tekście „Czym jest Oświecenie?” wraca do rozważań Immanuela Kanta z końca XVIII w. i pokazuje, że nowoczesność to gotowość nieustannej rewizji tego, co się robi, ze względu na warunki, w których się działa. Taka skierowana na samego siebie refleksyjność i gotowość do rewizji wszystkiego na podstawie danych, które mamy. Albo – mówiąc po heglowsku – próba przemyślenia aktualności.
Może w takim razie powinniśmy przemyśleć nowoczesność w taki (prawicowy) sposób:
„Prawa człowieka są OK, prawa kobiet też są akceptowalne, ale nie ulegajmy temu zachodniemu feminizmowi trzeciej fali, bo przyjdą islamiści i nas zjedzą”?
Janusz Korwin-Mikke usiłował niedawno w Parlamencie Europejskim wejść do frakcji z holenderskimi eurosceptykami, którzy jednak powiedzieli mu coś takiego: „W wielu kwestiach się z tobą zgadzamy, ale mamy jeden problem: jesteś homofobem. Tolerancja wobec homoseksualizmu to jest wartość kultury europejskiej przeciwko islamowi, w związku z tym nie chcemy być z tobą w koalicji”. Środowisko LGBTQ jest coraz lepiej widoczne, więc teza, że to są degeneraci, którzy psują społeczeństwo, się nie utrzyma. Demonizacja była możliwa w czasach, kiedy te osoby musiały się ukrywać. A teraz weźmy takiego Roberta Biedronia, który jest po prostu grzecznym, dobrze wychowanym i chodzącym w garniturze młodym człowiekiem.
Kościół w Polsce, w przeciwieństwie do Kościoła na przykład niemieckiego, postawił na absolutną konfrontację z nowoczesnością. Nie chce ustąpić ani kroku, broni Okopów Świętej Trójcy. Wszędzie dookoła widzi zło. Z jednej strony Polska w wielu aspektach przypomina kraj wyznaniowy, a z drugiej strony Kościół uważa, że żyje w czasach apokalipsy i rządów Szatana. Ma syndrom oblężonej twierdzy i wydaje mi się, że się na tym przejedzie.
Teoretycznie istnieje środowisko skupione wokół „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej”, ale nie jestem pewien, czy rzeczywiście ma siłę, by zmodernizować polski Kościół.
Czas, gdy to środowisko było opiniotwórcze, się skończył, to już przeszłość, choć w latach 90. „Gazeta Wyborcza” rzeczywiście dyktowała, co ludzie mają myśleć. Szkoda, że nie zastanowiła się wówczas, czy rzeczywiście „bezrobotni są nierobotni” i tak dalej, bo wtedy mielibyśmy dzisiaj zupełnie inną sytuację.
Rzeczywiście, tradycyjne media tracą swoją siłę, partie też jej chyba nie mają. Kto więc w najbliższych latach będzie kształtował dyskurs?
Będziemy mieli sytuację znacznie bardziej amorficzną, bez wyraźnego centrum.
Zostaniemy z polityką ciepłej wody w kranie, z duopolem PO i PiS na scenie politycznej i będziemy tak trwać?
Wydaje mi się, że bardzo dużo zmieni się na skutek przemiany pokoleniowej. Trzy czwarte, może nawet 90 proc. głównych rozgrywających to ludzie, którzy zaczynali swoją karierę w PZPR-ze albo Solidarności. Politycy postsolidarnościowi często płacili za swoje zaangażowanie ogromną cenę, ich postawa była heroiczna.
Ławki rezerwowych tych partii są bardzo słabe. Dzisiaj elity partyjne są kształtowane przez działania koniunkturalne. Kto jest gotów, by przez 10 lat dawać się wykorzystywać w młodzieżówce jakiejś partii, ten awansuje. To produkuje takich miałkich osobników jak Adam Hofman czy Sławomir Nowak.
Dzisiejsi przywódcy – Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz – w pewnym momencie skończą się w sensie biologicznym. Nie sądzę, żeby zostali zastąpieni przez kogoś, kto będzie w stanie utrzymać formacje polityczne w dzisiejszym kształcie. To będzie moment na jakąś zmianę w polityce i wydaje mi się, że mówimy tu o perspektywie najbliższych 20 lat.
A jaka przyszłość czeka lewicę? Czy jest szansa, że pojawi się jakaś znacząca siła, która będzie promować postulaty gospodarcze? Skupi się na prawach pracowniczych czy związkowych?
Wydaje mi się, że lewicowy sposób myślenia przebija się do głównego nurtu myślenia ekonomicznego. Na przykład raport i prognoza OECD ogłoszone pod koniec listopada 2014 r. Mówi się tam o zagrożeniu stagnacją w Europie, a recepty szuka się – co wydaje mi się bardzo obiecujące – po stronie pobudzenia popytu.
To fundamentalne przekształcenie tego, co znaliśmy do tej pory, czyli skupienia się na podaży. Neoliberalizm należy do grupy ekonomii podażowych, które zakładają, że problemy w gospodarce zawsze należy rozwiązywać przez skupienie się na stronie podażowej, ułatwiać życie przedsiębiorcom i producentom, bo to oni tworzą miejsca pracy. Teraz zaczyna się przebijać do powszechnej świadomości, że ludzie mają za mało pieniędzy, a skoro tak, to nie kupują, a gdy nie kupują, to nie można produkować i mamy deflację. Jeżeli natomiast kupują to…
…produkty ze Wschodu, z Chin
Dokładnie. I to też nie tworzy miejsc pracy w Europie. Mainstreamowe organizacje zaczynają zauważać, że problemem jest niedostateczny popyt – to jest „lewicowy” sposób patrzenia na gospodarkę. Używam określenia „lewica” ostrożnie, bo podobnie jak Alain Badiou uważam, że jest to dzisiaj nazwa problemu, a nie rozwiązania.
Ta cała formacja koniunkturalistów z post- czy neosocjaldemokratycznych partii, która nazywa się lewicą, to nie jest żadna lewica – Tony Blair i Gerhard Schröder dobrze symbolizują ten upadek. Sam paradygmat polityki gospodarczej, odwołujący się do klasycznego socjalizmu czy keynesizmu, również wydaje mi się wątp-liwy. Tak samo myślą radykalni krytycy marksistowscy tacy jak Michael Hardt czy Antonio Negri.
Ten ostatni napisał zresztą książkę „Goodbye, Mr Socialism”, w której mówi między innymi, że trzeba wyjść poza opozycję państwo–rynek i szukać gdzieś indziej. Jego zdaniem – uważam, że ma rację – rozwiązanie kryje się w innym paradygmacie gospodarczym, w dobrach wspólnych.
Jest też głośna, pisana z pozycji nie neomarksistowskich, ale socjaldemokratycznych książka Thomasa Piketty’ego. Jednak to wszystko dzieje się na Zachodzie, a w Polsce ton debacie ekonomicznej wciąż nadaje środowisko skupione wokół Leszka Balcerowicza.
Tak? A mnie się wydaje, że nawet „Gazeta Wyborcza”, która kilka lat temu „broniła profesora”, dzisiaj podchodzi do jego tez z rezerwą. Mówi coś w stylu: „Co innego Balcerowicz historyczny, z którym się zgadzamy i któremu dużo zawdzięczamy, a co innego Balcerowicz dzisiaj” i że gdyby dzisiaj „stary Balcerowicz” usłyszał „młodego Balcerowicza”, toby się za głowę złapał i uznał go za lewicowego dziwaka. Balcerowicz nie ma już tej siły co kiedyś. Widać to po tym, co się stało z OFE. Przecież Balcerowicz i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju zrobili, co mogli, żeby tę reformę powstrzymać.
Problemem jest to, że nie ma kogoś, kto mógłby go zastąpić. To podejście fundamentalizmu rynkowego i ekonomii podażowej naprawdę bardzo skutecznie zdominowało dyskurs. A nie da się wciąż przywoływać w kontrze Tadeusza Kowalika. Potrzeba jakieś młodej, charyzmatycznej i inteligentnej osoby. Takiego polskiego Piketty’ego.
SLD chyba też nie zmieni się na tyle, by pojawili się tam tacy ludzie.
SLD jest formacją skończoną. Największym nieszczęściem, które się przydarzyło polskiej lewicy w ciągu ostatnich 10 lat, jest to, że nie dobito tego ugrupowania w momencie, kiedy można je było dobić. Niestety, część towarzyszek i towarzyszy wolała podlansować się wtedy, symbolicznie wyciągając rękę do SLD. I tak na przykład „Krytyka Polityczna” w swoim czasie przyczyniła się do utrzymania autorytetu tej partii.
Kto przejmie dotychczasowych wyborców lewicy? Jakieś nowe środowisko polityczne? Partia chadecka?
Myślę, że ostatnie wybory samorządowe dobitnie pokazały, że lewicowe hasła będą przenikać do mainstreamu. Pamiętam z protestów Occupy taki slogan: „Politicians don’t lead, they follow”. Politycy głównego nurtu po prostu przechwytują hasła, które stają się chodliwe, i wykorzystują je do tego, żeby zwiększyć swoją popularność. Joanna Erbel przegrała wybory z kretesem, ale nie można tego powiedzieć o jej ideach, bo sporą część podchwycił zespół Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Warto przyglądać się ruchom miejskim, które często uciekają od tradycyjnych podziałów politycznych. Z jednej strony na kwestie dotyczące własności, przestrzeni publicznej czy reprywatyzacji potrafią patrzeć oczami Henriego Lefebvre’a czy Davida Harveya. Z drugiej strony dystansują się wobec polityki, mówią, że obchodzą ich konkretne sprawy – miasto – a to, co ktoś uważa o aborcji, to jego sprawa.
Lewica powinna też przyjrzeć się wysypowi ruchów politycznych po prawej stronie, politykom, którzy nie boją się politycznej niepoprawności i mówią to, co uważają za słuszne. Powinna się od nich uczyć. Nie szukać w środku, nie mówić tylko tego, co spodoba się przeciętnemu czytelnikowi „Gazety Wyborczej”, bo to droga donikąd. Centrum jest niesamowicie zagęszczone. Zamiast tego należy – jak zrobił to na przykład Bush – pójść do ekstremów.
Wyborcy coraz chętniej będę głosować na populistów, na przykład na Prawo i Sprawiedliwość.
Trzeba zrobić coś, żeby ludzie biedni przestali być biedni, a nie tylko starać się im wmówić, że są biedni ze swojej własnej winy. Być może nie mają takich środków symboliczno-dyskursywnych, żeby z tym walczyć, ale gdy przyjdzie populista, to na niego właśnie zagłosują, bo to będzie ktoś, kto ich potraktuje podmiotowo, kto zaprzeczy, że są winni swojej własnej biedy. Oni się z taką osobą utożsamią, tak po prostu działa demokracja.
Dlaczego najbardziej prorynkowe reformy wprowadzały rządy, które miały oparcie w związkach zawodowych? Najpierw Solidarność, która przecież mówiła o „socjalizmie z ludzką twarzą”, a wprowadziła plan Balcerowicza, później cztery wielkie reformy rządu AWS-UW i wspomniany już PiS.
I rząd SLD, który po wygranych wyborach w roku 2001 chciał likwidować bary mleczne i sklepy z odzieżą używaną…
Wydaje mi się, że to wszystko jest konsekwencją bardzo głębokiej transformacji, która dokonała się równolegle w Solidarności i w PZPR-ze w drugiej połowie lat 80. Gdyby nie było dekady lat 80., gdyby Okrągły Stół nastąpił zaraz po strajkach sierpniowych, żylibyśmy w zupełnie innej rzeczywistości.
Niestety, stan wojenny zdał egzamin, spełnił swoją funkcję. Zniszczył Solidarność jako gigantyczny, oddolny, horyzontalny ruch społeczny. Solidarność, która po stanie wojennym się powoli odradza i wraca formalnie w roku 1986, jest zupełnie inną formacją.
Program I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność z września–października 1981 r. to był dokument naprawdę radykalnie lewicowy, wręcz komunistyczny. W ogóle nie pojawia się w nim słowo „kapitalizm”. Robotnicy chcieli po prostu, by władza ludowa zrobiła to, co deklarowała: państwo dla klasy robotniczej. Równe, sprawiedliwe i demokratyczne. I by to oni mogli rządzić tym państwem zamiast zwyrodniałej elity.
Po stanie wojennym wiele się zmieniło. Radykalnie zmieniła się też elita partyjna. Jadwiga Staniszkis, z której wieloma opiniami się nie zgadzam, przeprowadziła trochę rzetelnych badań i pokazała, jak w drugiej połowie lat 80. nastąpiło uwłaszczanie elity partyjnej. Zakładowi sekretarze, dyrektorzy przedsiębiorstw zaczynają bardzo szybko prowadzić swoje biznesy.
W roku 1989 po jednej stronie jest Solidarność – występująca nie jako związek zawodowy, lecz jako ruch normalizacyjny żądający skopiowania zachodnich rozwiązań, po drugiej Partia, w której też nie ma żadnych ideowców, którzy wierzyliby w socjalizm, tylko sami pragmatycy, którzy chcieliby modelu chińskiego, czyli liberalizacji gospodarczej, ale gdyby mogli utrzymać władzę. To się nie udaje, więc chcą pozostawić władzę, ale zachować jak najwięcej wpływów. Kiedy takie dwie strony spotkały się, żeby negocjować, to rezultatem nie mogła być żadna „trzecia droga”.
Czy gdyby się to nie stało, żylibyśmy dziś w drugiej Szwecji?
Być może żylibyśmy w świecie globalnie innym. To radykalnie rynkowe przekształcenie bloku postsowieckiego miało gigantyczny wpływ na legitymizację pewnego typu polityki gospodarczej. W „Końcu historii” ten ówczesny triumfalizm świetnie ujął Francis Fukuyama. Okazało się, że wolny rynek, własność prywatna i nieskrępowana przedsiębiorczość wygrały. Droga obrana wówczas przez Polskę i resztę obozu postradzieckiego była najlepszym empirycznym dowodem. Nie było już co o tym gadać, tylko trzeba było brać się do roboty i wcielić tę politykę w życie.Myślę, że to był moment o znaczeniu analogicznym do tego, jakie przypisuje się rewolucji na Haiti. Ona przyjęła ideały rewolucji francuskiej i uczyniła je w ten sposób uniwersalnymi. Pokazała, że nie są one wzorcem rozwoju konkretnego społeczeństwa, tylko wyrażają dążenie ogólnoludzkie. Ludzie w zupełnie innym kontekście chcą tego samego. Identyczną rolę dla neoliberalizmu odegrało przekształcenie Europy Środkowej w bloku postsowieckim.
Polska w ten sposób naprawdę zyskała miejsce w historii powszechnej. Gdyby ten region wybrał jakąś inną drogę i ona zakończyłaby się sukcesem – co mogłoby się zdarzyć, nie mówię, że na pewno by się zdarzyło – to krajobraz instytucjonalny na świecie byłby zupełnie inny. W tym sensie Polska nie byłaby drugą Szwecją, bo Szwecja pełni dziś funkcję takiego kuriozum, na które można popatrzeć i ze zdziwieniem powiedzieć: „O, jest taka Szwecja z równym społeczeństwem i tempem wzrostu na poziomie Stanów Zjednoczonych”.
W którą stronę powinniśmy zatem spoglądać, szukając zmian na lepsze?
Stawiałbym na Amerykę Łacińską jako takie koło zamachowe, awangardową przestrzeń wyprowadzającą ku przyszłości jakieś nowe rozwiązania.
Bardziej w kierunku radykalnej demokracji czy autorytaryzmu?
Zdecydowanie w kierunku radykalnej demokracji. Urugwaj to państwo – mówiąc po heglowsku – prowadzące ludzkość do przodu. Wystarczy spojrzeć na fantastyczne zdjęcie przedstawiające prezydenta Urugwaju czekającego na wizytę u lekarza w zwykłej kolejce. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie tego ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Chinach, ani w Rosji, nigdzie. Warto dodać, że to nie był element żadnej kampanii wyborczej, tylko coś, co wyszło zupełnie naturalnie.
Oczywiście, w Ameryce Łacińskiej są też ogromne nierówności społeczne, system bywa często bardzo opresyjny. Jest jednak przestrzeń, w której mogą się narodzić nowe idee społeczne.
Europa jest zrezygnowana, zmęczona tym wszystkim, co się tu wydarzyło, i napakowana infrastrukturalnie. Chiny w ciągu najbliższych lat zaczną pewnie dominować gospodarczo, ale to kraj z ogromnymi napięciami wewnętrznymi. Stany Zjednoczone nie są zaś wcale tak innowacyjne, jak by się wydawało. Po prostu mają pieniądze, by ściągać najlepszych naukowców z całego świata i na tym budować swój wzrost. W Ameryce Łacińskiej jest natomiast mnóstwo młodych ludzi, jest niesłychana energia. Jeśli uda się jeszcze trochę podnieść poziom życia, wyeliminować radykalną biedę i zainwestować w infrastrukturę, to ten rejon stanie się laboratorium przyszłości.
Artykuł pierwotnie został opublikowany w XX numerze drukowanego wydania Liberté!
