Feministyczne przepisanie opowieści o dzikim dziecku i żarliwy manifest mocy narracji. Art Rage wydało powieść Jaqueline Harpman (1929–2012) „Ja, która nie poznałam mężczyzn” (przeł. Katarzyna Marczewska) w jednej z moich ulubionych serii (Cymelia). Nie ma posłowia, więc piszę je sobie sama.
Francuskojęzyczna Belgijka z żydowskiej rodziny, której udało się umknąć Zagładzie, jako czternastolatka przesiadywała w małej bibliotece w Casablance. O Flauberta („Pani Bovary”!) oparty był Freud. Ciekawość została rozbudzona, ale studia psychologiczne przerwał pobyt w sanatorium dla gruźlików. Tam Harpman zaczęła pisać. Do literatury wróciła po przerwie – ponad dwudziestu latach praktyki psychoanalitycznej. Oczywiście opowieść o „tej, która nie poznała mężczyzn” można czytać kluczem psychoanalizy (choć Harpman była krytyczna wobec sadzania pisarzy i ich bohaterów na kozetkach – w jednym z wywiadów krytycznie wypowiadała się na temat Marii Bonaparte, uczennicy Freuda, znanej w Polsce głównie z żarliwej lektury „Berenice” Poego). Dość wspomnieć, że lacanowską fazę lustra bezimienna bohaterka przechodzi dopiero u kresu życia.
Psychoanalityczną lekturę pozostawiam fachowcom. Interesuje mnie inny trop, również łączący się z psychologią – czy „kobieta, która nie poznała mężczyzn” nie uprawia autoterapii narracyjnej, nie nadaje swojemu życiu sensu, opowiadając go?
Kiedy zaczęłam czytać powieść Harpman, podejrzewałam, że mam przed sobą kafkowską parabolę – opowieść o dojrzewaniu do buntu i rodzeniu się świadomości jako zbeletryzowany wykład o ruchu feministycznym. Harpman pokazuje, jaką rolę pełnią kobiece wspólnoty i uświadomione siostrzeństwo, przedstawia wychodzenie z ról strażniczek patriarchatu i odzyskiwanie pamięci, a przede wszystkim języka.
Bezimienną narratorkę zamknięto w piwnicznej klatce z 39. kobietami (Łukasz Piskorek świetnie oddał tę sytuację projektem okładki; życie to wyrok). Żyją w benthamowskim panoptykonie – pilnowane przez strażników. Nie mogą się dotykać, nie mogą spiskować, nie mogą popełnić samobójstwa – boją się świstu bata. Do aktów przemocy już nie dochodzi, bo więźniarki straciły wolę walki, pogodziły się z rzeczywistością i „nagim życiem”. Szyją nowe stroje z dostarczanych przez mężczyzn łachmanów (nie ma nici, więc używają włosów – oczywiście uruchamia się tu mnóstwo skojarzeń), gotują. Nie są wariatkami na strychu, tylko tułubami w piwnicy (nie dajcie się zwieść, to nie jest żadna jaskinia platońska). Nie wracają do przeszłości, dopóki ze stuporu („jedzenie, wydalanie i spanie”) nie wyrywa ich „dziewczynka”.
Nazywają tak narratorkę, bo dołączyła do nich (dorosłych) jako małe dziecko. Jest inna – kiedy uświadamia sobie swoją odmienność, zaczyna ją kultywować. Nie znała innego niż piwniczny świata, nie ma wspomnień, nie pracowała, nie założyła rodziny, „nie poznała mężczyzn”. Obce jest jej performowanie płci. Nie menstruuje, wzdraga się przed dotykiem, być może jest aseksualna (chwilowa fascynacja strażnikiem znajduje ujście w prowokacyjnym wpatrywaniu się – intuicyjnie odbiera mu w ten sposób władzę).
Myślę, że Harpman zabawia się patriarchalnym rozumieniem kobiecości jako niedojrzałości, niższej formy bytu. Umieszczając narratorkę poza „cywilizowanym” społeczeństwem, stwarza ją jako odpowiednik dzikiego dziecka, wychowanego przez wilki Mowgliego. „Dziewczynka” jest jak Kaspar Hauser – nie wiadomo, skąd się wzięła, jest czystą kartą. A może zamienionym w Robinsona Piętaszkiem – Harpman nie precyzuje, na jakiej planecie uwięzione zostały kobiety. Kiedy w wyniku „zdarzenia” więźniarki wychodzą na zewnątrz, nie odnajdują miast. Ponieważ jest najmłodsza, narratorka w pewnym momencie zostaje w drodze sama. W zardzewiałym autobusie, śladzie niedoprecyzowanej katastrofy, odnajduje mumie strażników, a każda z nich ma w plecaku podręcznik ogrodniczy.
„Moja pamięć zaczyna się od gniewu” – notuje narratorka. Przebudzenie zaczyna się opowiadaniem sobie historii na emigracji wewnętrznej. Kiedy bohaterka zaczyna być nieprzewidywalna, bo wyrywa się rutynie, wchodzi na kolejny poziom – zaczyna tworzyć historię. Spisywanie jej u kresu życia (kiedy nie ma już do kogo mówić) jest formą autoterapii poprzez nadawanie sensu. Czy będziesz wiedziała, co przeżyłaś, dziewczynko?
Uwięzionym najbardziej doskwiera nie brak intymności, lecz bezcelowość. „W poprzednim życiu kobiety pracowały, rodziły dzieci, można się było z nimi kochać, o czym wiedziałam tylko tyle, że bardzo to sobie ceniono. A tutaj do czego miałyśmy służyć?” – referuje ich rozterki narratorka. A może były tylko „wytworem administracyjnego bałaganu”? Przerzucają się domysłami: podawano im narkotyki zakłócające pamięć i tworzące fałszywe wspomnienia. Szerzą się „opowieści o praniu mózgów, o manipulacjach genetycznych, o robotach tak doskonałych, że brano je za ludzi”. Na powierzchni, która okazuje się innym rodzajem uwięzienia, nie dostają odpowiedzi na to pytanie. Żeby nie psuć zabawy, zapytam enigmatycznie: czy narratorka zrozumie z miejsca, z którego pisze? Myślę, że Harpman w swojej powieści odnosi się do utopii Rozumienia; spisując wspomnienia, narratorka dziwi się: po co tłumaczyć, skoro można się nauczyć każdego języka?
Pasjonuje mnie motyw ostatniej kobiety na ziemi. „Dziewczynka” jest jak „Kochanka Wittgensteina” Davida Marksona – obie wyznają zasadę „piszę, więc jestem”. Spisany tekst jest odpowiednikiem świadomości. Słowo narrare (opowiadać) pochodzi przecież od „posiadać wiedzę”.
Art Rage, wydajcie proszę „Orlandę” Harpman!