W zawodowym czytaniu najbardziej cenię radość z przypadkowych odkryć. Ten dar nazywa się „serendipity”, a Oxford English Dictionary naucza, że pojęcie w 1754 roku wprowadził Horace Walpole (ten od powieści gotyckich i disneyowskiej posiadłości Strawberry Hill pod Londynem). Zaczęłam czytać „Flâneuse”Lauren Elkin (Vintage 2016) dla przypisu w artykule o miastach-zdarzeniach. Nie spodziewałam się, że będzie to memuar (a właściwie autoteoria), ale bardziej niż perypetie Elkin porwała mnie biografia Jean Rhys.
Elkin, trochę Rosjanka, trochę Żydówka, trochę Amerykanka, naturalizowana Francuzka, zainteresowała się spacerowiczkami (jak utworzyć żeńską formę od łazika i szlifibruka?) i flâneuserie (żeńskim flanowaniem), bo zawsze była „nie stąd”. Wychowana na amerykańskich przedmieściach (gdzie oczywiście samochód był koniecznością), mieszkała w Paryżu i w Londynie, a potem, z miłości, wyjechała do Tokio, gdzie oczywiście czuła się jak bohaterka filmu Coppoli „Między słowami”. Emancypacyjny potencjał włóczęgi, o której naczytała się u Rebekki Solnit, sprawdziła na sobie i zaczęła szukać duchowych sióstr. Znalazła: Virginię Woolf (przecież Clarissa Dalloway „dallies along the way”), Jean Rhys, George Sand (cross-dressing pozwolił Aurorze Dupin nie wyróżniać się na ulicy), Marthę Gellhorn, Sophie Calle i Agnés Vardę.
Feministyczne badaczki modernizmu – Janet Wolff, Griselda Pollock i Deborah Parsons – wyjaśniały, dlaczego nie powstała figura spacerowiczki – nie pozwalała na to XIX-wieczna polityka seksualna, relegująca kobiety do sfery prywatnej. Flâneur był mężczyzną z klasy średniej (zamożnym i wolnym) i już. Kobieta na ulicy to obiekt od oglądania, jak w wierszu Baudelaire’a „Do przechodzącej” (tu w przekładzie Tomasza Jastruna): „Miasto wokół mnie tętniąc huczało wezbrane./ Smukła, w żałobie, w bólu swym majestatyczna/ Kobieta przechodziła, a jej ręka śliczna/ Lekko uniosła wyhaftowaną falbanę […]”.
Elkin się zżyma: „Tak jakby penis był niezbędnym dodatkiem do chodzenia, jak laska”. Możemy rozprawiać i obyczajach i ograniczeniach, ale nie da się przemilczeć faktu, że „od zawsze jakaś flâneuse mijała Bauldelaire’a na ulicy”. I próbuje odpowiedzieć na pytanie, co dla wędrowczyń oznaczało łazikowanie po mieście (a było to oczywiście działanie wywrotowe: zajmowanie przestrzeni, podkreślanie prawa do miasta).
Elkin zagląda do słynnego eseju Virginii Woolf, w którym pretekstem do rozpoczęcia przygody jest poszukiwanie grafitowego ołówka. Tekst „Ulicami Londynu” (w przekładzie Magdy Heydel) wszedł oczywiście do „Esejów wybranych” wydanych przez Karakter. Woolf dostrzegała „połyskliwy błysk motorowych omnibusów; zmysłową wspaniałość sklepu rzeźnika, gdzie leżą żółte żeberka i purpurowe steki; błękitne i czerwone bukiety kwiatów płonące tak dzielnie zza szyb kwiaciarskich wystaw”, ale z jej eseju promieniuje brak zaufania do wzroku.
„Błyszczące parafernalia ulic” to tylko pazłotko. „Oko nie jest górnikiem, nie jest nurkiem, nie jest poszukiwaczem zagubionych skarbów. Oko unosi nas lekko z nurtem, odpoczywając, pauzując, a umysł śpi chyba, gdy oko patrzy”. Flanowanie to przestrzeń wyobraźni i potencjalności, ucieczka od siebie, myślowa maskarada („Jestem tu, czy raczej tam?”). W oryginale pojawia się określenie „street haunting”, nie dało się oddać jego wieloznaczności w przekładzie. Po Londynie przechadza się tu duch opowieści (nieśmiertelny topos, ostatnio „Duchy Nowego Jorku” Jima Lewisa wydało Czarne).
Czytałam „Ulicami Londynu”, wykład na temat kobiecego flanowania, na zmianę z fragmentem „Dzień dobry, mroku” Jean Rhys (ukazał się w 2020 w „Literaturze na Świecie”, w przekładzie Julii Fiedorczuk i Andrzeja Sosnowskiego, miejscami zaskakującym, bo co w nim robi słowo „heheszki”?). Oczywiście znalazłam te same motywy, od zaglądania/ wyglądania przez okno i przeciwstawienia ulicy pokojowi poczynając. Woolf odkrywa przymierzającą buty karlicę, bohaterka powieści Rhys – łysą staruszkę, próbującą przed lustrem wybujałe nakrycia głowy, w których wygląda „jak rzymski imperator”. Narratorka „Dzień dobry, mroku” fantazjuje o „niuchu chloroformu”, prześladuje ją myśl: „czemu nie utopiłaś się w Sekwanie?”.
Rhys jest w Polsce mało znana. Oczywiście czytałam jej „Szerokie Morze Sargassowe”, w którym Bertha Mason, najsłynniejsza wariatka ze strychu, mogła opowiedzieć własną historię; w 1987 roku opublikowało tę powieść Wydawnictwo Literackie, w przekładzie Maryli Topczewskiej-Metelskiej. I to by było na tyle. Gdyby Ossolineum wydało jej opowiadania i „Voyage in the Dark” (1934) w serii Z kraju i ze świata… Losy Anny Morgan, dziewiętnastolatki, która z karaibskiej wyspy trafia do Londynu (a potem poszło: alkohol, mężczyźni, depresja, ciąże) to artystycznie przetworzona historia autorki.
Ella Gwendolen Rees Williams (1890), córka Walijczyka i Kreolki, została zesłana do szkoły z internatem w Cambridge, gdzie oczywiście demaskował ją karaibski, śpiewny akcent. Zaczęła studiować aktorstwo, ale rzuciła akademię dla praktyki – z teatrem rewiowym jeździła jako chórzystka i tancerka. Kiedy umarł ojciec i rodzina kazała jej wracać do Dominiki, odmówiła. Poznała Jeana Lengleta, wyszła za mąż, wyjechali do Paryża, który spodobał jej się bardziej niż Londyn. Trafiła w świetny moment: Proust właśnie dostał nagrodę Goncourtów za drugi tom „W poszukiwaniu utraconego czasu”, Breton i Soupault zaczęli wydawać pismo „Litterature”, wokół którego skupili się surrealiści, Sylvia Beach otworzyła księgarnię Shakespeare and Company. Pseudonim literacki wymyślił jej patron Ford Madox Fox (którego z kolei „oszlifował” Conrad; ale – jak pisze Elkin, „Rhys nie była brodatym polskim marynarzem w średnim wieku. Dla mężczyzny z apetytem Forda urocza młoda kobieta zajmująca wolny pokój była pokusą nie do odparcia – i ich znajomość szybko posunęła się dalej”; wielu było w jej życiu takich Fordów). Była femme maudit, jak Djuna Barnes i Jane Bowles. Nie zabiła się, bo była zbyt sentymentalna i tchórzliwa (to podejrzenie Elkin), ale na luminalu nie oszczędzała. Zmarła w 1979, roku mojego urodzenia. Julia Alvarez w przedmowie do wydania „Podróży w mroku” w 2020 przekonuje, że nie straciła ona na aktualności, przeciwnie – w czasie MeToo i galopującej ksenofobii jest szalenie aktualna.
Książka, która miała być kulturową historią kobiecego spacerowania, zamieniła się w memuar, gdy Elkin zaczęła pisać właśnie o Rhys – zaczytywała się w jej tekstach, kiedy zaczynała studia w Paryżu. Wróciły wspomnienia.
Elkin, którą Deborah Levy nazywa z okładki „Susan Sontag swojego pokolenia”, napisała zdanie, które kazało mi się zatrzymać. Kontekstem jest fotograficzny cykl „Suite Vénitienne” (1979) Sophie Calle, stalkerki podążającej z aparatem za poznanym na wernisażu „Henrim B.” (w innej pracy, „Detektyw”, kazała śledzić siebie i prowadzić notatki). Niepokojący, nibypoddańczy (idzie za mężczyzną krok w krok), ale jednak z lekka złowrogi. Bo inicjatywa leży po stronie Calle (klasyczna subwersja), która, wdzierając się do cudzego życia, postawiła się w sytuacji taksującego Baudelaire’a.
„Podążanie za [following] jest w naszej kulturze niedoceniane; ten, kto idzie czyimś śladem uznawany jest za słabeusza albo za zboczeńca. Zachęca się nad do bycia liderami” – pisze Elkin.
Czytam te zdania w oderwaniu od kontekstu, bo dla mnie jest to morał jej książki – flâneuserie, po śladach (obcasów, traperów i tenisówek).
Lista bohaterek tej książki mogłaby być dłuższa. Vivian Gornick, Patti Smith, Yoko Ono, Virginie Despentes, Annie Ernaux, Fran Lebowitz, Zadie Smith, Colette, Vivian Maier…