Czekałam na polską wersję „Siedmiu księżyców Maleego Almeidy” Shehana Karunatilaka – i oto jest, w świetnym przekładzie Mariusza Gądka (Wydawnictwo Marginesy). Czytam na okładce, z czym się ta powieść skojarzyła Michałowi Nogasiowi (a wcześniej – recenzentowi z „New York Timesa”). Marquez i Rushdie –bo mściwe duchy i realizm magiczny, Bułhakow – pewnie z powodu groteski, ale „Stranger Things”? Stawiam tę powieść pomiędzy „Frankensteinem w Bagdadzie” Ahmeda Saadawiego i „Dżinami” Fatmy Aydemir.
Źródło zdjęcia: Wydawnictwo Marginesy
Nie dziwię się, że za „Siedem księżyców” pisarz ze Sri Lanki dostał Bookera. To świetne widmontologiczne połączenie powieści detektywistycznej z political fiction, które można czytać jako crime story, opowieść miłosną, ale też żywą historię najnowszą dawnego Cejlonu (Lanki z „Ramajany”). Opowiadając o wojnie domowej Syngalezów z Tamilami, Karunatilak potępia fanatyzm. Motto brzmi zresztą tak: „Istnieją tylko dwa bóstwa godne tego, by je czcić. Przypadek i elektryczność”.
Z pozoru zaskakujący wybór, bo „Siedem księżyców” garściami czerpie z hinduizmu, ale wszechobecność rahu, yaka, pretów o fioletowej skórze i demonów z czerwonymi oczami to raczej folklor, a religię zastępuje etyka (Mahakali to Martwy Kapłan, z którym Maali rozmawia o teodycei).
Karunatilak opowiada o morderstwach, torturach, prześladowaniach i ludzkich dramatach, ale sporo w jego powieści humoru i ironii, które nie niwelują przesłania. Przeciwnie – wzmacniają je.
Kolombo, dawna stolica i największe miasto Sri Lanki, rok 1990. Maali Almeida – bon vivant, kamikadze, szuler i gej, fotoreporter wojenny (gdyby miał wizytówkę, byłoby na niej napisane „Fotograf. Hazardzista. Dziwka”) – budzi się w Pomiędzy. Nie pamięta, jak umarł. W kafkowskim urzędzie, w którym tłoczą się zmarli, dowiaduje się, że na pozamykanie ziemskich spraw ma tydzień (tytułowe siedem księżyców). Będzie musiał zdecydować, czy iść do Światła („Tego, Czego Tylko Potrzebujesz”), czy zostać demonem i dołączyć do zbuntowanych duchów, które planują krwawą zemstę na politykach i czyścicielach. Pomoże przyjaciołom, zostawi coś po sobie i odkryje, kto go zabił.
O duszę Maalego walczą asystentka zmarłych, Doktor Ranee Sridharan, zamordowana przez tamilskich ekstremistów Tamilka o umiarkowanych poglądach oraz upiór, buntownik Sena Pathirana z JVP (Ludowego Frontu Wyzwolenia; zdaniem nieprzychylnego ducha: „komunistyczna gnida z JVP. Trup, a dalej ględzi o rewolucji”). „Nasze życie pozagrobowe zostało wymyślone tak, żeby utrzymywać masy w ogłupieniu […]. Każą ci zapomnieć własne życie i pchają w stronę jakiegoś światła. Wszystko to burżuazyjne narzędzia ciemiężycieli. Wmawiają wam, że niesprawiedliwość to część jakiegoś wielkiego planu. I to nie pozwala wam się zbuntować” – kusi Sena.
„Gdy snułeś fantazje o niebie, wyobrażałeś sobie, że przywita cię w nim Elvis albo Oscar Wilde. A nie martwa wykładowczyni z księgą rachunkową. Albo zamordowany marksista w pelerynie” – dowcipkuje podwojony narrator.
Karunatilak wybrał narrację diadyczną, która – jak wynika z badań – mocniej angażuje czytelnika. Magdalena Rembowska-Płuciennik definiuje ją jako szczególną formę narracji drugoosobowej, w której „ty” oznacza zarówno protagonistę, jak i odbiorcę (czyli nie występuje w funkcji wyłącznie adresowej). „Ujmując to zagadnienie w kategoriach filozofii umysłu, można widzieć w narracji z użyciem „ty” rodzaj pomostu nad, zdawałoby się, nieprzekraczalną granicą między pierwszoosobową perspektywą działającego i trzecioosobową perspektywą obserwatora” – wyjaśnia Rembowska.
To „narracyjne podwojenie jaźni” nie zawsze jest uzasadnione fabularnie, ale w „Siedmiu księżycach” nie jest wyłącznie eksperymentem i „udziwnieniem”. Maali jest mieszańcem – jego ojciec był Syngalezem, matka jest w połowie Burżką, a w połowie Tamilką. Jest gejem, ale siedzącym w szafie (mieszka z dziewczyną, ale sypia z jej kuzynem). Jako duch i mediator jest postacią zarówno homo- jak i heterodiegetyczną (należącą i nienależącą do świata przedstawionego). O jego duszę toczy się psychomachia (dobro walczy ze złem, ale nie ma tu irytującego moralizowania), a w Sri Lance trwa wojna domowa.
Groteskowość „Siedmiu księżyców” jest wywrotowa. Shenan Karunatilak mistrzowsko łączy w swoim literackim potworze Frankensteina komizm z tragizmem, wyniosłą powagę z plebejskim humorem. Są momenty, w których czytelnikowi skóra cierpnie na plecach, ale są i takie, przy których nie można się nie śmiać. Na przykład: „Spotykasz piątkę dzieci żołnierzy walczących w szeregach Tygrysów, przywieziono je do Kolombo, żeby je przesłuchać i poddać resocjalizacji. Na terenie więzienia dzieciaki znalazły daturę i zaparzyły z jej kwiatków herbatkę. Cała piątka jest zachwycona życiem po śmierci (»nikt na nas nie krzyczy i nie wydaje nam rozkazów«) i skacze z dachu uradowana niczym grupka przedszkolaków”.
„Siedem księżyców” zaczyna się i kończy amnezją. A przecież Maali walczy o pamięć – stawką są zdjęcia, które latami wykonywał dla rządu, Associated Press i organizacji humanitarnych. W kopertach są „fotografie przedstawiające barbarzyństwo Indii na północy wyspy w osiemdziesiątym dziewiątym, okrucieństwo Tamilów na wschodzie w osiemdziesiątym siódmym i bestialstwo Syngalezów na południu w osiemdziesiątym trzecim”. Zdjęcia zamordowanych dziennikarzy, porwanych aktywistów, pobitych duchownych. Ale nie tylko – Maali fotografował też „perfekcyjne dziesiątki”: pięknych mężczyzn, złote plaże i herbaciane wzgórza („Bo ta wyspa, mimo że pełna głupców i barbarzyńców, wciąż pozostaje pięknym miejscem”).
Wielkim tematem „Siedmiu księżyców” jest powtarzalność – wieczny powrót. W rozmowie z Maalim demon zwany Martwym Ochroniarzem sięga do kroniki Mahawansa, żeby opowiedzieć o „przeklętej ziemi” i walkach rdzennych Lankijczyków. Klątwa królowej ludu Naga trwa ponad dwa tysiące lat.
Jak to się ma do motywu hazardu? Przeczytajcie. To świetna powieść! Może Marginesy zlecą tłumaczenie „Chinaman: The Legend of Pradeep Mathew”? Bohaterem debiutu Karunatilaka jest gonzo-dziennikarz sportowy, alkoholik, poszukujący zaginionej gwiazdy krykieta.
Autor zdjęcia: Eddy Billard