Irytuje mnie cała ta gender-panika. Uważam, że jest ona w dużej mierze skutkiem ubocznym upaństwowienia edukacji. Dzisiaj nic nie jest prywatne, a skoro nic nie jest prywatne, to jest publiczne, ergo: polityczne. Stąd wojny ideologiczne o to, która mniejszość zdobędzie większy wpływ na „reprezentantów narodu”, aby narzucić wszystkim swój, konserwatywny czy feministyczny, pogląd w tej sprawie. W czasach, gdy ludzie byli wolni i mogli wybierać szkoły i programy nauczania dla swoich dzieci, taki problem nie mógłby zaistnieć. Tak, jak (jeszcze) nie przychodzi nikomu do głowy, żeby wejść do kogoś domu i zmusić go do wychowywania dzieci w ten czy inny sposób, tak niegdyś ta sama zasada obowiązywała także nauczycieli opłacanych przez rodziców. Skoro rodzic w domu ma prawo wychowywać dziecko tak, jak sobie tego życzy, to dlaczego opłacany przez niego nauczyciel już nie może wychowywać dziecka zgodnie z życzeniem rodzica, tylko musi wypełniać polecenia rządu? Sytuacja jest absurdalna. Logicznie rzecz ujmując, są dwa konsekwentne wyjścia z tej sytuacji: wolność wyboru albo totalitaryzm.
Albo będzie tak, że konserwatyści będą wysyłali swoje dzieci do konserwatywnych szkół a feminiści do feministycznych szkół, albo będzie tak, że konserwatyści bądź feminiści zdobędą władzę i narzucą nam wszystkim swój pogląd na wychowanie, a następnie dążąc do konsekwencji w końcu wejdą nam do domów i będą kontrolować czy wszystko odbywa się zgodnie z ich „zaleceniami”.
Gardzę konserwatystami i ich lekceważeniem przemocy wobec kobiet i dzieci, ale jeszcze bardziej gardzę inżynierami społecznymi, którzy postawiliby urzędnika w każdym domu, aby sprawdzał czy rodzina rozwija się zgodnie z nauką „gender studies”. Wolałbym, żeby ludzie dobrej woli wywoływali moralny nacisk – dopiero w ostateczności odwoływali się do przymusu i przemocy – w tych delikatnych sprawach. (A najbardziej to gardzę ludźmi, którzy mylą „postępowe” regulacje państwowe z liberalizmem. Przepisy i biurokracja dla liberała, nawet jeśli konieczne dla ochrony ludzi, są w najlepszym wypadku tylko złem koniecznym.)
Ktoś mi ostatnio powiedział, że „pogardzanie innymi to nie jest dobra droga”. Być może tak jest. Jad powinno się skrzętnie skrywać, chociażby po to, żeby nie przysłaniał wagi merytorycznej argumentów. Ja toleruję ludzi głupich i niemoralnych, ale nie potrafię nimi nie gardzić. Nie jestem egalitarystą, żeby w szacunku zrównywać głupiego z mądrym czy moralnego z niemoralnym.
Mój pogląd jest liberalny. Nie uważam, że rodzic jest właścicielem dziecka, nie uważam też, iż to państwo powinno być właścicielem dziecka. Dziecko jest posiadaczem samego siebie, a rodzic jest nie tylko prawnie, ale przede wszystkim moralnie, zobligowany do opieki nad nim i po to ludzie wiążą się w społeczeństwo, żeby te reguły moralności egzekwować. Więcej od nas i naszych codziennych reakcji wobec przemocy spotykanej na ulicach zależy niż od państwowych „akcji uświadamiających” i biurokratycznej kontroli.
Owszem, żyjemy w dużej mierze w społeczeństwie perswazji. Istnieje natomiast różnica pomiędzy działaniami marketingowymi, które są finansowane dobrowolnie i ich recepcja jest dobrowolna, a działaniami propagandowymi (czyli inżynierią społeczną), finansowymi z przymusowych danin, których odbiór jest narzucony pod groźbą kar. A na takich zasadach działa właśnie szkoła, do której wprowadza się taki czy inny pogląd takiej czy innej grupy społecznej – czy to katolików, czy też feministek; nie ma też żadnego znaczenia czy narzucany jest pogląd większości czy mniejszości. Otóż liberalizm potępia sam fakt narzucania siłą czegoś wolnym jednostkom, o ile te szanują wolność innych jednostek. Jedynym dopuszczalnym moralnie zastosowaniem przemocy i przymusu jest obrona; każda agresja jest niemoralna – nawet ta, która jest dla „dobra” ofiar agresji, dla utrzymaniu porządku publicznego czy dla „modernizacji”.
Niektórzy „liberałowie” w Polsce ubolewają nad tym, że rodzice mają większy wpływ na wychowanie dzieci niż państwo (czyli politycy i urzędnicy) i żyjące na jego garnuszku środowisko „feminizmu naukowego”. „Liberałowie” narzekają na społeczeństwo obywatelskie! I żądają większego zaangażowania państwa! O tempora o mores! Ja bym sobie życzył, żeby w wychowanie moich dzieci nie wtrącali się ani katoliccy narodowi konserwatyści, ani postępowe przymierze feministek i „liberałów”, przynajmniej dopóty, dopóki nie łamię prawa i podstawowych reguł moralności.
