Premier Tusk uwierzył nareszcie w wielką Prawdę polityki: „Nie chcę, ale muszę!”. Muszę zrobić wszystko, by utrzymać rząd, by wygrać wybory do PE, by cało dojechać do wyborów prezydenckich. Że nepotyzm pleni się w partii koalicjanta (i we własnej również)? Że Pawlak ma mamę? Że Czuma ma syna?
Wszak działamy w takich warunkach, jakie są. Nie będziemy wymieniać ministrów i trykać się z Waldkiem przed kamerami, jak tu za pasem wybory. Budyniowy uśmiech, krawat poprawić i do przodu! Wódz i Wodzuś poprowadzą Partię do kolejnego zwycięstwa, dla dobra Narodu. Uratują przed inwazją wściekłych Kaczorów raz jeszcze. Nawet z pięknym Marianem pod rękę, bo czemu nie? Że pisał nam kiedyś wyznaniową konstytucję i tak wodził pannę S. , aż całkiem uwiódł i na złą drogę wywiódł? Nieważne. Pan premier przyciągnie warszawkę, a Maniuś Krzaklewski przyciągnie chłopów z Wołkowyji. Gra muzyka. Czyżby jednak nasz wybawca, nasz Mojżesz, co nas z Bożą pomocą z PiSowskiej niewoli wyprowadził, zapomniał, że za bieszczadzki mandat dla Maniusia zapłaci zniechęceniem wyborców z Warszawy? A tak w ogóle, to przecież wolne żarty, bo Krzaklewski nie ma żadnych szans, choćby ogonem tak na mszę dzwonił, żeby u Ruskich uszy zatykali. Więc o co właściwie chodzi? Chodzi o to, że miła naszemu sercu Partia uwierzyła już na dobre, że po wsze czasy skazana jest na PiS i że obie siostrzyczki muszą się stroić i malować podobnie, jedna drugą naśladując, co by potem nie żałować, jak kawaler wybierze tę drugą. Więc PiSia będzie wołała: „a kuku, jestem świeża i wyzwolona!”, a POsia będzie wtórowała: „a kuku, jestem cnotliwa i chodzę do kościoła!”. I tylko kawalera żal. Skołowany, gotów pójść na dziwki.