Pisałem niedawno o tym, jak Kopernik krytykował „drukowanie pieniędzy”. Oczywiście w owych czasach nie drukowało się pieniędzy, bo pieniądze nie były papierowe. Wybijało się złote czy srebrne monety. Co zatem Kopernik miał na myśli i jak to się ma do dzisiejszego drukowania?
Trzeba by było zacząć od tego skąd się w ogóle wziął pieniądz. Są dwie teorie dotyczące powstania pieniądza. Pierwsza zakłada, że był sobie mądry i szlachetny król, który wymyślił, że lepiej będzie jak ludzie zamiast handlować pomarańcze za jabłka (barter) zaczną handlować „legalnym środkiem wymiany” za jabłka czy pomarańcze, bo w ten sposób posiadając pomarańcze nie będą musieli szukać osoby, która ma jabłka i jednocześnie chce je wymienić je na pomarańcze – wystarczy będzie znaleźć osobę, która ma jabłka i będzie chciała wymienić je na pieniądz. Król był mądry, więc wiedział, że złota jest mało a wszystkim się podoba, więc złoto będzie idealnym pieniądzem. Jak absurdalnie by ta teoria nie brzmiała nadal istnieją na tym łez padole ekonomiści, którzy bronią jej. Druga teoria zakłada, że pieniądz powstał spontanicznie (tak jak np. język). Ludzie handlując ze sobą spostrzegli, że pewne towary mają większą płynność i pokupność niż inne (łatwiej je zamienić na inne dobra) – np. na początku były to skóry zwierząt – więc przyjmowali je handlując (np. sprzedając pomarańcze) nawet jeśli ich nie potrzebowali na swój użytek. Przyjmowali je, bo wiedzieli, że później wymienią je na to, co potrzebują. Ta ewolucja pieniężna trwała trochę czasu i doszło do tego, że powszechnie akceptowalnym pieniądzem stało się złoto.
Jak to się ma do „dodruku pieniądza”? No więc, rzecz w tym, że zanim złota moneta stawała się złotą monetą była kawałkiem złota wydobytym w kopalni. Przypuśćmy, że wyruszyliśmy do Złotoryi szukać złota, wydobyliśmy małą bryłkę złota i teraz chcielibyśmy ją spieniężyć, czy też raczej „stowarować”. Jak to zrobić? Oczywiście trzeba było ustalić wagę i, co ważniejsze, próbę naszej bryłki. W tym celu udajemy się do mennicy, gdzie naszą bryłkę przetapiają na ustandaryzowane monety o określonej próbie – to znacznie ułatwiało proces „stowarowania”, bo nieokreśloną bryłkę ciężko jest wycenić np. na ilość krów, a konkretne, powszechnie używane i znane monety już tak.
Więc jak to się ma do „dodruku”? Ano ma się. Rzecz w tym, że kiedyś mennice były prywatne, a później nagle bez wyjątku stały się państwowe (królewskie). Dlaczego? Znów na to pytanie odpowiadają nam dwie teorie. Jedna mówi, że występowała znacząca „zawodność rynku” – prywatni właściciele mennic robili w konia swoich klientów przerabiając ich złoto na monety o gorszej próbie niż powinni byli. Klienci, jak wiadomo ciemni, nie wiedzieli, że są robieni w konia i przyjmowali te gorsze monety i wprowadzali je do obiegu. Druga teoria mówi o „zawodność rządu„: mianowicie, władza ma tendencję do nadużywania swojej uprzywilejowanej pozycji. A więc powołując się na niestabilność prywatnych mennic i głosząc troskę o stabilność makroekonomiczną (skąd my to znamy?) – przy okazji powołując się na najświetlejszych ze światłych ekonomistów keynesistowskich – postanowiła upaństwowić mennice. Miała ku temu dwa powody: po pierwsze był to dobry biznes w owych czasach, więc można było sporo zarobić; ale drugi powód – znacznie istotniejszy – był taki, że wtedy władza mogła sama robić ludzi w konia sprzedając monety o słabszej próbie niż ich nominalna (obiecywana) wartość, co było jej potrzebne najczęściej do finansowania wojny.
Jakkolwiek by nie było, czy to prywaciarze robili w konia czy też król i jego ziomki, coraz więcej monet o słabszej próbie wchodziło do obiegu. To, co Kopernik zauważył to fakt, że te wartość wszystkich monet zaczynała spadać do jej realnej wartości (takiej jaka wynika z próby) – działo się tak ponieważ ludzie mając świadomość realnej wartości monety (jej próby) lepszą zostawiali w kieszeni (by potem np. ją przerobić na kilka gorszych), a do handlu używali tylko tych o gorszej próbie. Zatem gorsza moneta wypierała z rynku lepszą – i to jest właśnie słynne prawo Kopernika-Greshama.
Jak Kopernik słusznie zauważył proces ten prowadzi do upadku cywilizacji – ale to nieważne, najważniejsze, że stymuluje gospodarkę.
Jak to się teraz ma do naszego „drukowania”? No więc, trzeba przejść dalej w ewolucji monetarnej. Ludzie rychło zauważyli, że bieganie z sakiewkami złota i trzymanie swoich zapasów u siebie w chacie nie było ani bezpieczne ani wygodne, więc zaczęli przechowywać je u kogoś, kto dysponował lepszą ochroną (w zamian za procencik), a sami dostawali kwitek potwierdzający ile złota zostawali u tej osoby. Tak powstały banki. Po jakimś czasie to nie samo złoto było pieniądzem, którego ludzie używali do transakcji, ale właśnie te papierowe kwitki, które w bankach można było wymienić na złoto. Sytuacja stawała się coraz bardziej popieprzona, gdyż banki zaczęły pożyczać to, co ludzie zostawali im w depozycie (złoto w przechowalni). Oczywiście banki nie pożyczały samego złota, tylko kwitki, które później można było wymienić na złoto. Banki po pewnym czasie zaczęły pożyczać więcej kwitków niż w istocie złota posiadały na stanie – tą sytuację ekonomiści nazywają rezerwą cząstkową w przeciwieństwie do rezerwy pełnej (stuprocentowej) i w zasadzie do dzisiaj trwa spór co jest efektywniejsze. Trwa także spór czy system rezerwy cząstkowej jest moralny zważając na to, że banki pożyczają kwitki „oficjalnie” pokryte czymś czego w zasadzie nie posiadają (przynajmniej w pełni). Klienci banku specjalnie nie oponowali, bo bank zaczął dzielić się z nimi procentem, zamiast sam pobierać procent za przechowywanie.
Jak to się ma do „drukowania”? No już prawie doszliśmy do tego momentu. Gdy banki przeholowały z pożyczaniem kwitków dochodziło do momentu, w którym ludzie zgłaszali się po złoto, a bank go nie miał u siebie. Wtedy bank prosił łaskawego klienta aby poczekał trochę, a jak przyjdą nowi klienci ze zlotem to rychło zadzwonią, że mogą mu oddać jego złoto. Klient był wściekły i zaczynał rozpowiadać wszystkim co to za gówniany bank. Ludzie wpadali w panikę: jak to nie ma złota? To znaczy, że co? Że mam papierek, który nie mogę wymienić na złoto? Zaczynał się bank run. Inni przestawali przyjmować te banknoty, nowi klienci przechodzili do konkurencji, starzy rzucali się by odzyskać swoje złoto a bank upadał. Po serii takich nieprzyjemnych upadków, rząd postanowił zrobić „porządek”. Ustanowił jeden standard kwitków, wprowadził bank centralny, który zajął się drukowaniem tych kwitków oraz zaczął pełnić funkcję pożyczkodawcy ostatniej instancji. Co to znaczy? Otóż gdy bank dochodził do ściany (kończyło mu się złoto) to mógł na nieduży procent pożyczyć trochę złota od banku centralnego. Dzięki temu bank nie upadał, paniki nie było, interes kręcił się dalej. W teorii to wydaję się być nawet niezłym pomysłem, ale w istocie pogorszyło tylko proces wypierania złota z kwitków. Banki nie miały już motywacji do ostrożnego pożyczania – tak, żeby nie dojść do ściany. Teraz mogły pożyczać dotąd, aż bank centralny im pożyczał. Teraz to polityka monetarna stała się nową ścianą.
Kolejnym krokiem w historii monetarnego upadku było zlikwidowanie wymienialności na złoto. Bank centralny po prostu przestał wymieniać kwitki na złoto. Jak to możliwe, że ludzie się nie obrazili za to? Otóż rząd zmusił ich do używania tych banknotów i zabronił produkowania innych – tak powstał „legalny środek płatniczy”. W ten sposób rząd mógł drukować do woli, co w kilku krajach skończyło się tragicznie, a w kilku rozwijających się krajach nadal zbiera żniwa.
Gorzką ironią losu jest fakt, że rozwój technologiczny jeszcze bardziej ułatwił władzy zawłaszczanie zasobów. Dzisiaj władza nie musi już nawet mieć maszyn drukarskich, bo większość transakcji jest elektroniczna. Oznacza to, że jeżeli centralna władza monetarna potrzebuje środków – np. żeby ratować Grecję skupując jej bezwartościowe papiery dłużne – to jedyne co musi zrobić to: UPDATE TABLE na swoim serwerze.
Oczywiście w większości cywilizowanych krajów opinia publiczna ma świadomość – a co za tym idzie elity władzy biorą sobie do serca, bo nie można utrzymać przez dłuższy czas władzy bez poparcia lub represjonowania opinii publicznej – że kiepska polityka monetarna prowadzi do wzrostu cen. Dzięki temu władza ma motywację, żeby nie przesadzać z „drukowaniem” – stąd się wziął cel inflacyjny, czyli oficjalne ograniczenie „drukowania”.
Jak dowodził Hayek centralna monopolistyczna władza monetarna nie ma uzasadnienia ekonomicznego, jest irracjonalną spuścizną historyczną. Nie wszyscy się z tą opinią zgadzają, a wielu wręcz przeciwnie uważa, że jeśli władza nie będzie „drukować” to gospodarka popadnie w tarapaty a cywilizacja upadnie, bo będzie za mało kredytu, ludzie będą trzymali pieniądze w skarpecie zamiast je wydawać i w ogóle nie będzie opłacało się produkować, itd., itp. Aż dziw bierze skąd się wzięła rewolucja przemysłowa bez ozdrowieńczego wpływu inflacji… Tak czy owak, stąd komitywa bankowo-rządowa czerpie uzasadnienie ideologiczne… tj. naukowe. Ale jest też prozaiczny powód – na inflacji władza i banki najbardziej zyskują, bo to one są pierwsze w posiadaniu pieniądza zanim rynek obniży wartość innych towarów gdy te zostaną wprowadzone do obiegu. Jak to działa? Bank centralny „drukuje pieniądze”. Banki pożyczają (a w czasie recesji nawet dostają za darmo) pieniądze od banku centralnego na jakiś niski procent, a potem pożyczają je nam na wyższy procent (zarabiając na tym). Tym sposobem bank centralny w pierwszym rzędzie, a banki komercyjne w drugim zarabiają na niszczeniu pieniądza. Władza w ten sposób próbuję okradając obywateli stabilizować gospodarkę (o ironio!) i pompować produkcję kredytem (za gorącym poparciem ideologów keynesistowskich) – co jest jej niezbędne do wygrania wyborów i utrzymania władzy, a banki zarabiają na tym, że bank centralny nas rabuje.
A kto traci? Przede wszystkim najbiedniejsi. Bogatemu nie czyni większej różnicy czy chleb zdrożeje o 1/3 w tym roku – dla biednego to ogromna różnica. Dlatego politykę inflacyjną nie można ani uznać za sprawiedliwą (bo to pospolita grabież), ani za „sprawiedliwą społecznie”, bo zyskuje na niej wąskie grono kosztem rzeszy biednych. Intuicja podpowiada, że inflacja to jedna z głównych przyczyn istnienia ubóstwa i poszerzania się nierówności dochodowych. Z trzech jeźdźców apokalipsy – regulacji, opodatkowania i inflacji – ten ostatni chyba największe żniwa zbiera.