Tak to obecnie wygląda, nie bójmy się o tym mówić wprost. Dochodzi do sytuacji, w których krytyk pisze tylko pozytywne recenzje, ponieważ na negatywne – oficjalnie – szkoda mu czasu. I nie mówię tu o przypadkach, kiedy krytyk jest w jakiś sposób związany z wydawnictwem, którego książki recenzuje. Nawet w sytuacjach, gdy mamy do czynienia z tzw. krytykami niezależnymi, dochodzi do podobnych rozwiązań: zresztą czasopisma literackie i branżowe w ogóle na to nie zwracają uwagi. Istotna jest liczba recenzji, nie ich potencjał krytycznoliteracki, a tym bardziej (negatywnie) krytyczny.
A ja, mimo pomysłów na zrównanie z ziemią, również w jej najbardziej wklęsłych częściach, wielu najnowszych produkcji poetyckich, odmawiam zajęcia się krytyką literacką. To bardzo hipokrycka postawa, ale ten brak medalu ma wiele stron: po pierwsze, już nie od dziś wychodzę z założenia, że każdy Polak jest hipokrytą, a ja, nawet z racji mojego mieszanego pochodzenia, nie wychodzę przed ten szereg; po drugie, niezależnie od braku konstruktywnych recenzji negatywnych wielu książek, czuję, że i tak mało kto w ogóle się tym zainteresuje, co więcej – osoby z tzw. środowiska będą się doszukiwały – jeszcze bardziej niż w przypadku omówień pozytywnych – kontekstów środowiskowych, zawiści, rewanżyzmu, moich kompleksów (tak, mam takowe i w osobnym felietonie mogę je dokładnie opisać), niezależnie od stopnia wnikliwości i fachowości tego rodzaju „złego dotyku”.
Tymczasem, niniejszym, na oczach setek czytelników, chcę zaprotestować przeciwko tego typu postawom. I nie chodzi mi tylko o niszową poezję, a nawet – momentami komercyjną – literaturę. Rzecz w recenzowaniu kultury w ogóle, w uwypuklaniu – w jej niemierzalnych parametrach jakościowych – wątków towarzyskich i poszukiwaniu w nich możliwości głębszego i szerszego zaistnienia (przymiotników związanych z kopulacją użyłem z premedytacją). I żeby nie być gołosłowny, pozwolę sobie na kilka wycieczek osobistych.
Tylko co mam napisać? Że wkurwia mnie bogoojczyźniany „Topos” z parodią zabawy we wspólne miejsca w postaci wzajemnie masturbujących się członków Topoi? Kiedy dopiero w takich zdaniach słowo „członek” nabrzmiewa nadanym mu pierwotnie znaczeniem? Kiedy autorzy są jednocześnie krytykami, którzy wzajemnie przeżuwają swoje książki, podczas gdy nawet literacki mainstream nie podchwytuje ich (książek) walorów?
Że wkurwia mnie środowisko „Literatury na Świecie”, w którym poeci doctusi tłumaczą jedyny słuszny paradygmat poezji po roku 1989? Że tłumacz tłumaczowi owcą, jakby stado odbiorców składało się wyłącznie z uległych baranów, czekających – niezgodnie z zasadami biologii i chemii – na twórcze zapłodnienie? I że wiersze napisane przez tłumaczy muszą automatycznie mieć większą wartość, ponieważ inni koledzy-tłumacze doszukają się w nich wielu właśnie tłumaczonych na język polski tradycji?
Że wkurwia mnie korporacyjność Biura Literackiego, praktyki rodem z Szefa wszystkich szefów von Triera, przefiltrowanego przez podręczniki o tworzeniu korporacji, których wartość dodana jest szersza i głębsza, niż li tylko marketingowo i giełdowo podrasowana cena spółki? Że książki poetyckiej nie da się jednocześnie zaplanować w czasie i (w znowu zaplanowanym okresie czasu) sprzedać i nobilitować w kontekście ogólnopolskich nagród?
Że wkurwiają mnie poeci konkursowi, którzy do braku sukcesów w bardziej poważnych rywalizacjach i obiegach wydawniczych oraz krytycznoliterackich dorabiają ideologię o marginalizowaniu pewnych poetyk, a nawet regionów, brak talentów nazywając niedostatecznym umocowaniem w opiniotwórczych środowiskach koleżeńsko-seksualno-literackich?
Że wkurwiają mnie przeintelektualizowani mentorzy i upadli liderzy, budujący swoją pozycję na chlubniejszej, ale i tak mało spektakularnej, przeszłości, wykorzystujący tytuły naukowe jako argumenty w dyskusji na temat poezji, o której już dawno nie mają pojęcia, ponieważ zatrzymali się na teoretycznych rozpoznaniach antropologicznych rodem z konwersatorium dla odrobinę zdolniejszych studentów?
Że wkurwiają mnie nachalni autopromotorzy, otoczeni wiankiem fanek (które o swoich wiankach zapomniały jeszcze w czasach, kiedy miały zęby), z uporem maniaka odcinający kupony od wierszy, które sprawdziły się w niepoważnych rywalizacjach, próbujący wejść do historii literatury, podrzucając jej przez nikogo niezamawiane gotowce na swój temat, redefiniujące funkcjonowanie pewnych prądów przez pryzmat mocno wątpliwej twórczości nadgorliwców?
Nie chcąc pisać, napisałem. Melduję wykonanie zadania! Choć – jako klasyczny hipokryta – nie zamierzałem tego zrobić. Bo – a nuż – zaszkodzi to w mojej „karierze” i będę musiał się gęsto tłumaczyć przed ww. panami wybitnymi redaktorami, krytykami i wpływowymi poetami. Bo nic nigdzie nie wydam, a nawet stracę dostęp do podobnych, pozaliterackich platform pozwalających swobodnie komentować zastaną, już coraz mniej literacką rzeczywistość.
Nie chcąc pisać, włożyłem kilka kijów w mrowisko. Możliwe, że w taki sposób, że będzie mogło się ono rozrosnąć w kilku kierunkach. Tak głęboko wyrytych korytarzy nie da się po prostu wsypać. Do tego potrzebna jest mozolna i systematyczna praca u podstaw, do której serdecznie zachęcam potencjalnych odbiorców. Mówiąc „nie”, inspirujecie bardziej wpływowe jednostki, które kulturę – często za wasze pieniądze – opisują. Niezależnie od siły poszczególnych grup nacisku lub wzajemnej masturbacji, to odbiorca ma największe pole do popisu, tym bardziej gdy kieruje się niezależnym gustem, krytycznie odnosi się do mniej lub bardziej sponsorowanych recenzji w mainstreamowych mediach.
I tym optymistycznym akcentem, drodzy czytelnicy i odbiorcy, pozwolę sobie zacząć dyskusję o stanie dzisiejszej kultury, w której opiniotwórcze środowiska literackie to jedynie kropla w morzu braku potrzeb, gdzie poziom podnoszą sikający ze szczęścia recenzenci i przeżywające mokre uniesienia panie krytyczki. Zanim w czymś zanurkujecie, dokładnie sprawdzajcie, w czym przyszło wam pływać.