Na początku sytuacja z pozoru wydaje się prosta i niegroźna: przyjaźnisz się z kimś, macie wspólne pasje i zamierzacie je wykorzystać do jakiegoś względnie twórczego działania. Zakładacie coś, nie, prędzej wstępnie planujecie: to będzie coś nowego, jakaś alternatywa dla rzeczywistości grajdołka, w którym chowacie się przed nadmiernym blaskiem mejnstrimowej, skomercjalizowanej rzeczywistości, jaką najprędzej kontestujecie, choć w głębi duszy – już na etapie budowania koncepcji – tęsknicie do niej jak do najskrytszej, a wciąż niezrealizowanej fantazji seksualnej. W końcu potrzebujecie ulgi, ale, ale gdzie ja się tym razem zagalopowałem?
Wracamy z dalekiej podróży: zwykle jest tak, że relacje w grupie dążą ku wyłonieniu naturalnego lidera. Celowo w tym kontekście nie piszę o predyspozycjach – takowe nie mają jeszcze kiedy się ujawnić – chodzi raczej o osobę najbardziej doświadczoną (co wtedy najczęściej utożsamiane jest z wiekiem), z pewnym dorobkiem w danej dziedzinie (ocenianym z perspektywy współtowarzyszy przyszłej niedoli) i kontaktami (ocenianymi obiektywnie w świecie opartym na znajomościach). I pojawia się taka osoba, bierze ów jeszcze wspólny projekt w swoje ręce i zaczyna rządzić i dzielić, jednocześnie – za zgodą zainteresowanych i póki co, pozytywnie wkręconych – ingerując w inne dziedziny życia. Twoje i pozostałych – jak to ładnie wciąż brzmi – przyjaciół.
Projekt się udaje, każde z was awansuje co najmniej poziom wyżej w środowiskowej hierarchii, rodzą się pierwsze jednostkowe kariery, więc inicjatywa – jak często w podobnych inicjacyjnych sytuacjach – okazuje się być albo odskocznią dla wygodnych hobbystów (w pewnym momencie, nasyceni, usuwają się w cień), albo trampoliną do dalszej działalności na własną rękę (nienasyceni, szukają więcej światła poza tłumem; i osiągają nawet więcej od wspomnianych liderów).
Dochodzi do pewnego paradoksu: oto dawny uczeń spotyka dawnego mistrza, tyle że – pod względem kompetencji, możliwości, predyspozycji (teraz dopiero stają się mierzalne) i innych cech osobowościowych – praktycznie mogliby się zamienić szarżami. A jeśli nawet w tym zakresie tylko się do siebie zbliżyli (czyli personalnie de facto oddalili), dawny uczeń zwyczajnie trzyma rękę na pulsie: jest szybszy, ma bardziej podzielną uwagę, a braki w tak zwanej wiedzy podstawowej i ogólnej (na której dawny mistrz zbudował świątynię swojej pozycji; tak – dygresja – drę łacha z patosu już w takiej postaci) nadrabia pewnością siebie, a zwłaszcza tak zwanym zarządzaniem wrażeniem. To nowość, pozwalająca najbardziej wstydliwe (teraz powstrzymam rosnące we mnie libido) braki i wady przeobrazić w – nie tylko jednorazowe – atuty.
Mistrz jest zły, ale gra jedynie zdezorientowanego. Przypomina o swoich zasługach z przeszłości, wkładzie w rozwój każdego z elementów układanki, jakby sam te elementy dopasowywał, ba, nadawał im odpowiednie dla funkcjonowania całości kształty. Tak, by widoczne było główne źródło blasku i poszczególne jego promienie. Niewybijające się poza pobliskie tło, w zasięgu oddziaływania ścisłej centrali. W tym układzie nie ma miejsca na nowe planety, które nie zamierzają się dokarmiać nawet odbitym blaskiem. Nawet nie wspominając o używaniu cienia jako wygodnego i karnego schronienia dla pomysłów wychodzących poza idee wąsko inspirowane mitem założycielskim układu.
Co można usłyszeć w takiej sytuacji? Pamiętaj, ile dla ciebie zrobiłem. Beze mnie byś nie istniał. Gdy myślę o przyszłości, patrzę przede wszystkim w przeszłość. Nie możesz się odcinać od swoich korzeni. I tym podobne tańce szamańskie na oślep czy dzikie węże w zaroślach poza kadrem. Czyli: dałem ci palec, a ty wziąłeś obie ręce i nogi, a teraz jeszcze planujesz zamach na głowę, żebym nie mógł myśleć, żebym nie mógł chodzić. Prosta piosenka o miłości bliźniego, który nie miłuje odpowiednio cicho i pokornie.
Jak można zareagować? a) Udawać, że nic się nie stało. b) Opcja a), poszerzona o szybką zmianę tematu na mniej niebezpieczny (jeśli dawny mistrz, jak zresztą wielu przebrzmiałych bohaterów, cierpi na narcyzm, w każdym zagadnieniu prędzej czy później znajdzie cząstkę siebie). c) Zaufać dawnym relacjom i wygłosić w sposób mało nieskromny manifest niezależności (nie polecam), z uwzględnieniem zasług herbertowskiego kamienia węgielnego (łach już jest podarty, ale to nie znaczy, że neoklasycyści i inni strażnicy wartości mogą się nie mieć na baczności). d) Zaufać dawnym relacjom i uwierzyć w ducha (silnego, dawnego mistrza oczywiście), czyli odciąć się szczerze i brutalnie, jednym ciosem między oczy: idę własną drogą, nie spoglądając w przeszłość; mogę być ci wdzięczny, ale nie zamierzam żyć w cieniu tej wdzięczności przez całe życie. Mam do zrobienia coś na własny rachunek, bez ciebie.
Słowo się rzekło, klamka zapadła. Pomagaliśmy sobie, a teraz, z powodu bezprawnej aneksji części mojej osobowości, jesteśmy o krok od wojny. Światowej, bo mającej wpływ na ogół środowiska, w jakim się obracamy, niby razem, ale już od jakiegoś czasu każdy w swoją stronę. I w innych dekoracjach, gdy jedna strona stawia na tradycję, a druga na rozwój.
W skrócie: wilk najpierw zjadł owcę, a potem jeszcze chciał, by ta go gwałciła na życzenie, niekoniecznie jedynie od środka. Tymczasem owca, w młodości regularnie strzyżona, zapuściła się na hipstersko. I żaden baran nie będzie ponownie łączył jej ze stadem. Amen.