Polska wśród państw europejskich zajmuje trzecie miejsce od końca w rankingu odsetka obywateli mobilizowanych do obrony kraju – mobilizuje 0,28% swojej populacji. Mniej pod broń powołują tylko Czechy (0,18%) i Luksemburg (0,17%). Oba te państwa graniczą wyłącznie z krajami Unii Europejskiej, a jedynym sąsiadem Czech, nie należącym do NATO, jest Austria. Luksemburg zaś leży w centrum Sojuszu i liczy 490 tys. ludności, co rzeczywiście nie pozwala mu na budowę znaczącego potencjału wojskowego.
Tabela 11.1. Stany osobowe sił zbrojnych wybranych państw europejskich
Państwo |
Ludność w mln |
Całość |
Procent populacji mobilizowany do wojska w razie wojny |
Czechy (z) |
10,2 |
17 932 |
0,17 proc. |
Estonia (p) |
1,3 |
40 516 |
3,11 proc. |
Finlandia (p) |
5,2 |
372 600 |
7,16 proc. |
Hiszpania (z) |
47,2 |
579 000 |
1,22 proc. |
Luksemburg (z) |
0,49 |
900 |
0,18 proc. |
Polska (z) |
38,4 |
108 000 |
0,28 proc. |
Szwecja (z) |
9,0 |
213 050 |
2,36 proc. |
(p) – armia oparta na poborze – obowiązkowej służbie wojskowej(z) – zawodowa/kontraktowa armia ochotnicza |
Oprac. własne. Szerszy wykaz z uwzględnieniem 31 krajów europejskich i USA patrz: P. Żurawski vel Grajewski, Bezpieczeństwo międzynarodowe. Wymiar militarny, PWN: Warszawa 2012, s.418-419.
Jak widać z załączonej tabeli Finlandia ma wskaźnik mobilizacyjny 25,5 razy większy od Polski, zaś Szwecja 8,4 razy. Czyżby Polska była aż tak bezpieczna, a one aż tak zagrożone? Granicząca z Rosją maleńka Estonia najwyraźniej też nie uważa, by jej wysiłek zbrojny w ewentualnej konfrontacji z potężnym wschodnim sąsiadem był bez znaczenia. Wydolność estońskiego systemu mobilizacyjnego jest bowiem 11 razy większa od wydolności polskiej. Najbliższa Polsce wielkością demograficzną Hiszpania, nie najeżdżana od czasów Napoleona, oddzielona od Francji Pirenejami, granicząca z o wiele słabszą Portugalią i oblana z trzech stron morzami, mobilizuje do swej obrony 4,3 razy większy procent populacji niż Polska. Czy oni wszyscy poszaleli? Zżera ich paranoiczna fobia i wszędzie widzą czające się zagrożenie? Mają za dużo pieniędzy i szastają nimi na nikomu nie potrzebne militarne zabawki? A może jest odwrotnie? Może to Polacy dają dowody zadziwiającej beztroski i niedojrzałości?
30 kwietnia 2011 r. w Wojsku Polskim służyło 20.943 oficerów (21%), 38.610 podoficerów (40%), 35.849 szeregowych zawodowych i nadterminowych (37%) i 2.312 kandydatów na żołnierzy zawodowych (2%). Dowódcy (oficerowie i podoficerowie) stanowią zatem aż 61% żołnierzy służby czynnej, górując nad liczbą szeregowców. Byłoby to uzasadnione w armii poborowej, mającej w razie mobilizacji wchłonąć rzesze rezerwistów. W armii zawodowej struktura ta ma jednak charakter groteskowy.
Według raportu NIK z 2010 r. o skutkach profesjonalizacji Sił Zbrojnych RP, 13 z 14 kontrolowanych jednostek wojskowych miało stany rzeczywiste głęboko poniżej etatowych. Najniższy poziom ukompletowania w Wojsku Polskim zanotowano w 34 Brygadzie Kawalerii Pancernej z Żagania, gdzie obsadzonych było 53% stanów. Liczba szeregowych w tej jednostce, w stosunku do stanu etatowego, wynosiła jedynie 22%.
Polską armię redukowano pod hasłem modernizacji. Za zaoszczędzone środki miano kupić nowoczesny sprzęt, który – obsługiwany przez dobrze wyszkolonych profesjonalistów – miał ilość zastąpić jakością. Zgodnie z art.7 ust.1 Ustawy o przebudowie i modernizacji technicznej oraz finansowaniu Sił Zbrojnych RP z 25 maja 2001 r., na obronność miało być przeznaczane 1,95% PKB. Faktycznie jednak budżetu w tym zakresie nigdy nie wykonano. Poważny niedobór środków (3,393 mld zł) wystąpił w budżecie MON już w 2008 r. Złamano ustawę, a wydatki na obronność osiągnęły 1,67% PKB. Spłacanie powstałego w ten sposób zadłużenia MON w kolejnym roku pochłonęło ok. 2,1 mld zł i w połączeniu z decyzją rządu o blokadzie wydatków obronnych na kwotę 1,743 mld zł negatywnie odbiło się na realizacji programu modernizacji technicznej sił zbrojnych. Wykonanie budżetu MON ponownie naruszało ustawę, gdyż osiągnęło poziom jedynie 1,81% PKB. Sytuacja ta powtórzyła się w 2010 r., gdy wydatki na obronność wyniosły 1,88% PKB. W 2011 r. planowany budżet MON sięgnął 27,5 mld zł, a na rok 2012 – 29,2 mld zł, co wypełniałoby normę 1,95% PKB, ale danych odnośnie do wykonania owych planów jeszcze nie opublikowano. Pieniędzy jest więc mało, a na dodatek wydawane są źle (patrz historia korwety „Gawron”). Skutkiem są braki w sprzęcie, uzbrojeniu, wyposażeniu i wyszkoleniu wojsk, podważające ich profesjonalizm.
Realna modernizacja sprzętu i uzbrojenia WP jest niezbędna. Zasadne jest zatem ogłaszanie przez prezydenta Bronisława Komorowskiego lub ministra obrony narodowej Tomasza Siemioniaka programu zbrojeń (tarcza antyrakietowa i uderzeniowy potencjał rakietowy jako instrumenty obrony i odstraszania). Są to jednak posunięcia poniżej niezbędnego minimum. Konieczne jest zbudowanie systemu skutecznego szkolenia rezerw osobowych dla Wojska Polskiego i przygotowanie nie tylko sił zbrojnych, ale i całego państwa do ewentualnej wojny w cyberprzestrzeni (Atak na system informatyczny polskich instytucji publicznych – nie tylko państwowych i wojskowych – jest jedną z najbardziej prawdopodobnych form uderzeń na Polskę nawet bez wybuchu wojny konwencjonalnej, a z całą pewnością towarzyszyłby tradycyjnym działaniom wojennym). Inicjatywy prezydenta i szefa MON są więc godne poparcia, choć czas pokaże, czy nie są jedynie pustymi deklaracjami, w istocie uczynionymi po to, by propagandowo usprawiedliwiać wygaszanie współpracy wojskowej z USA. Wówczas ich ocena musiałaby być negatywna. Niechęć rządu PO-PSL do koncepcji amerykańskiej tarczy antyrakietowej i wycofanie wojsk z Iraku nakazuje tu nieufność. Obie decyzje były bowiem tyleż popularne, co nierozsądne.
Amerykańska obecność wojskowa w Europie będzie się kurczyć także bez działań Polski. Barack Obama zapowiada cięcia wydatków wojskowych. Waszyngton rezygnuje z doktryny utrzymania zdolności swej armii do prowadzenia dwóch dużych wojen jednocześnie. Uwikłanie się Stanów Zjednoczonych w konflikt na Bliskim lub Dalekim Wschodzie (Iran, Korea, Chiny) postawiłoby zatem natychmiast pod znakiem zapytania techniczną zdolność USA do wypełnienia swych zobowiązań sojuszniczych w Europie. Sytuacja taka mogłaby zaś zachęcić Rosję do testowania spoistości Sojuszu, np. poprzez destabilizację Estonii przy użyciu licznej w tym kraju mniejszości rosyjskojęzycznej. (Mieliśmy przedsmak realizacji tego scenariusza w 2007 r. w trakcie tzw. „wojny o pomnik brązowego żołnierza”). Pozytywny wynik takiego testu (a trudno ufać, by w konfrontacji z Rosją Amerykanów zastąpili Niemcy, Francuzi, Holendrzy, Hiszpanie etc.) groziłby zaś rozpadem NATO. Estonia zapewne zwróciłaby się także do Polski o wykonanie artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego. Czy wobec wysokiego prawdopodobieństwa odmowy Europejczyków „umierania za Tallin”, Rzeczpospolita (ze swą maleńką armią) powinna wówczas uznać własne zobowiązania wynikające z tegoż artykułu za niewiążące?
Istotna część polskiej opinii publicznej niechętna jest wydatkom obronnym. Służba wojskowa uznawana jest zaś powszechnie za domenę zawodowców, którą nie należy „zawracać głowy normalnym ludziom”. Wynika to z kilku przyczyn:
- Braku poczucia zagrożenia wynikającego z niedoinformowania. Bezpieczeństwo Rzeczypospolitej wprawdzie nie wisi na włosku, ale też i nie ma żadnych podstaw, by sądzić, że jego stabilność jest znacznie wyższa niż bezpieczeństwa Finlandii, Szwecji, Estonii, Hiszpanii etc., które (z wyjątkiem Estonii) nie są wszak bardziej zagrożone od Polski.
- Braku odwagi i wyobraźni niezbędnych do zdefiniowania zagrożeń. Hitler zerwał rozmowy rozbrojeniowe w roku 1933. Obowiązkową służbę wojskową wprowadził w 1935, a wojnę rozpętał w 1939. Zbrojenia niezbędne do wywołania wojny światowej zabrały zatem Niemcom (rozbrojonym w 1919 r. do poziomu daleko poniżej siły Wojska Polskiego), od czterech do sześciu lat. Dziś od zachodu nie grozi Polsce najazd. Przykład ten pokazuje jednak, że duże państwa, szczególnie te nie będące demokracjami, zbroją się szybko.
- Braku wiary w zdolność Polski do wytworzenia liczącego się własnego potencjału bojowego. Ogrom poświęceń z okresu II wojny światowej i klęska jaka stała się udziałem Polaków, którzy mimo natężenia wszystkich sił narodowych nie zdołali wówczas ocalić niepodległości i wojnę tę przegrali, zrodziła (podobnie jak wojna sukcesyjna polska – 1733-35) charakterystyczne dla epoki saskiej przekonanie o nieprzezwyciężalności słabości militarnej Rzeczypospolitej i konieczności oparcia jej egzystencji państwowej na bierności własnej polityki zagranicznej, unikaniu konfliktów oraz na poszukiwaniu możnych protektorów.
- Braku znajomości polityk obronnych innych państw europejskich i kryjących się za nimi motywów. Konsekwencją tej ignorancji jest powszechna nieświadomość związku pomiędzy modelem armii, a stawianymi jej zadaniami – tzn. zawodowstwem armii ekspedycyjnych (USA, Wielka Brytania, Francja) i obywatelskim charakterem armii obronnych, opartych na powszechnym obowiązku służby wojskowej (Finlandia, Estonia, Szwajcaria, Izrael).
- Zaniku cnót obywatelskich i republikańskich – rozpowszechnieniu się plebejskiego („pańszczyźnianego”) podejścia do własnego państwa. Ten model postaw w życiu publicznym jest promowany przez media i popkulturę. Teza o daremności i nierozwadze polskich poczynań zbrojnych z przeszłości oraz uznawanie zaniechania oporu za najrozsądniejszą politykę wobec silniejszego nieprzyjaciela dominują w polskim przekazie publicznym. Podawany jest najczęściej przykład Czechosłowacji przy zupełnym pominięciu w debacie przykładu Finlandii. On zaś wskazuje, na tle pozostałych państw bałtyckich (które w 1939 r. nie podjęły obrony przed ZSRR), że opór zbrojny oszczędza życie ludzkie. Gros ofiar współczesnych wojen bowiem to eksterminowani bezbronni cywile, a nie walczący na froncie żołnierze.
- Braku zdolności do wyciągania wniosków z własnych przekonań. Polacy w swej masie nie ufają w rzetelność sojuszy, a zatem i w realność gwarancji USA, nie mówiąc już o sojusznikach europejskich. Mimo to uznają, że przynależność Rzeczypospolitej do NATO i do UE obarczyła owe struktury odpowiedzialnością za bezpieczeństwo Polski i tym samym zdjęła ją z ramion Polaków, którzy w jego budowie mogą odgrywać jedynie drugorzędną i pomocniczą rolę.
Rozważania te można by zatem podsumować stwierdzeniem, iż Polacy mają niewieści stosunek do własnego bezpieczeństwa. Jako słabe białogłowy nie mogą wszak liczyć, że w razie ataku potrafią obronić się same. Za zasadne uznają zatem dwie możliwe strategie: poddanie się silniejszemu w celu minimalizacji obrażeń w trakcie zadawanego im gwałtu lub znalezienie mężnych rycerzy, którzy się nimi zaopiekują i je obronią, a których one mogą w zamian opatrzyć, nakarmić i pięknie im podziękować. Naszym rodakom, lamentującym nad swą słabością, dobrze byłoby jednak przypomnieć, iż, jak pisał Adam Asnyk: „kochać się w skargach jest rzeczą niewieścią, Mężom przystoi w milczeniu się zbroić”.