Kiedy ochraniałem mecze Widzewa, nie przyznawałem się do studiowania. Kiedy rozładowywałem TIR-y (porządna fucha, polecam zwłaszcza szczególnym nerwusom!) i uczęszczałem na kurs „Operator wózków widłowych”, nie przyznawałem się do matury. Znowu prawie rym. Zawsze mogłem kontynuować bezstresową pracę, wzmacniającą i rozwijającą poetyckiego ducha – jak mawialiby różnego rodzaju poetyccy leserzy z dredami i misiowaci pisarze z powołania, których niszczy każdy etat, bo wymusza na nich systematyczność bez tankowania czy innych dopalaczy. Tylko czy na tle tych docenianych i nagradzanych beneficjentów splendoru wypadam w jakiś szczególny sposób? Kto jest w tle? I czy w ogóle ktoś się z niego wyróżnia?
Powaga zabija większość aktywności. A jednak porządkuje rzeczywistość, poszczególne świadomości i akty. Jak zwykle wyciągam ości, tylko tym razem waham się, co zostawić na talerzu. Efektowność versus trwałość. Jak wyżej i zapewne niżej, nie ma co się tak umiejscawiać w środku. Ale do meritum, bo zaraz Janusz Rudnicki i jego epigoni będą mi zarzucać zapętlający się plagiat. Na mojej szyi? Nie lubię łatwych rozwiązań. Ale też nie urodziłem się po to, by się męczyć. Zwłaszcza w tekście.
OK, gdy ostatnio porządnie przejrzałem zawartość Facebooka, konta tysięcy moich (głównie wirtualnych) znajomych, natrafiłem na sporo śladów mniej lub bardziej niechlubnej przeszłości. A może raczej wręcz momentów zwrotnych, które mogłyby wpłynąć na poziom chlubności wtedy i teraz. Takie małe anty-deja vu. Kilka filmów potraktowało ten problem śmiertelnie poważnie, by na przykład po śmierci aplikować rodzinie the best of ze wspomnień denata, odpowiednio spreparowany przez specjalistę Robina Williamsa. Znacznie później mogło to rzutować na samopoczucie aktora. I mniej wyrafinowane czyszczenie mózgów jako forma szeroko rozumianej higieny mentalnej, rzutującej na tę fizyczną przecież. Tyle rzutów na matę. Tylko kto nas nauczy odpowiednio upadać?
No cóż. Znam kilku rzeczoznawców majątkowych. To na studiach brzmiało jak spełnienie największych marzeń i realizacja najskrytszych fantazji. I zadaję sobie pytanie: gdzie były wtedy nasze zdrowe popędy? I jednocześnie wraca rozsądek, choć nie wiem, w jakim stanie zdrowia: gdzie był mój instynkt samozachowawczy? Leniem zostałem dopiero w połowie i pod koniec studiów, wcześniej realizowałem programy nauczania nawet zbyt pilnie, że aż zachowywałem się jak przysłowiowa klasyczna pizda. Piękna puenta akapitu z udziałem młodego męczennika, co później zamienił się w synonim męskości, za którym rozkładają nogi najbardziej męskie i obrazoburcze feministki. Rozczaruję was. Tak nie jest.
Zaczaruję was. Tak jest. Nie mam złudzeń. Cieszę się, że mogę pisać. Że muszę dorabiać, by utrzymać się na powierzchni na prawie satysfakcjonującym mnie poziomie. Że nic nie jest już, wszystko jeszcze, nie do końca, w procesie, w drodze. Że widzę cele, nie za wysoko i choć przed niektórymi wyrastają kraty, nie przestaję ich piłować. Chciałem napisać – wyobraźnią. Ale sami rozumiecie – muszę się trzymać na baczności, by nie wypaść z widoku w oknie. No, wolę być zbyt hermetyczny niż zbyt deklaratywny. Taka apolityczność.
Czy mi żal? Żal.pl albo wręcz trauma.eu (trauma zawsze ma szerszy zasięg)? Czy nie wolałbym – kosztem siebie? A może i nie, co okazałoby się w praniu, podczas ewolucji w stronę odpowiedzialnego obywatela o nienagannych manierach i wysokim dochodzie miesięcznym? Kosztem innych (w końcu ja to ktoś inny, w coraz to nowych rzekach i bajorach)? Przez chwilę poczułem się spóźniony na co najmniej kilka pociągów, nie tylko do Warszawy. Czyżbym jednak coś przegapił, w owczym pędzie za literaturą i próbą nauczenia się w niej życia? W sensie miejsca, nie źródła, bo tutaj można się zbyt szybko – jednak – wyczerpać. „Chop, chop, chop”, jak śpiewają Sleaford Mods, zanim skoczę w ciemność. Taka alchemia. Śliwka w sezonie grzewczym.
Próbowaliście kiedyś dopalaczy? Jak w McDonald’s. Spodziewasz się jazdy w najszybszym rollercoasterze, a dostajesz zdezelowane Pendolino na trasie Warszawa–Kraków. Może to taka polska przypadłość? Co zresztą widać na załączonym obrazku. Na szczęście nie umiem robić zdjęć, bo za dużo bym zdradził. Czy zawsze podczas pisania muszę kogoś obrazić, a jeśli nikogo nie ma w pobliżu – muszę obrazić choćby siebie? Dobrze mi z moimi brakami. Z literaturą, która eskaluje konflikty – nawet gdy cię nie ma w pobliżu, potrafisz być ich głównym prowodyrem i (bardzo rzadko) rozjemcą. Nie mam się czego wstydzić, mimo licznych fetyszy, niekoniecznie metaforycznych.
Kończę tekst i idę trochę pożyć. Potęsknić. Płakać oduczyło mnie pierwsze małżeństwo. Jedno słowo robi różnicę. Zawsze mogłem mieszkać w garażu między Domem Literatury a Orionem. Rozdrapywać rany w stęchłych bramach, by zająć lepszą pozycję wyjściową przy żebrach i innych akcjach obliczonych na pobudzenie litości. A tak – mogę tylko nie dokończyć tekstu, źle obliczając jego potencjał i ciężar.
Do przeczytania w nowym życiu!
***
PS: Ekonomia nie przestanie mnie prześladować. Zwłaszcza w literaturze. Otwieram kolejne recenzje, a tam straszy „kapitał”, ten najdotkliwszy wulgaryzm krytyki zaangażowanej.
Tymczasem po pierwsze – nie po to siedem lat temu definitywnie pożegnałem się z wyuczonym zawodem, by teraz – wtórnie – zmagać się z bogactwem ekonomicznych skojarzeń i biedą ekonomicznych rozpoznań młodych gniewnych krytyków.
Tymczasem po drugie – pozwolę sobie naiwnie zauważyć, że nie tylko Marks mierzył się z pojęciem kapitału. Podpowiem nawet, że badaczy było wielu, przeważnie mniej oderwanych od rzeczywistości. Odsyłam do wszechobecnych źródeł. Konfrontacja z wolnym rynkiem naprawdę nie boli.