W dobie konfliktów pomiędzy rodzimymi mieszkańcami bogatów krajów europejskich a imigrantami z biednych krajów Afryki i Bliskiego Wschodu, coraz częściej możemy usłyszeć, że granice są zbyt otwarte, że powinno być więcej pozwoleń na pracę/mieszkanie/odwiedzanie, że powinna być pilniej egzekwowana legislacja (nie śmiałbym tego nazywać „prawem”) dotycząca imigracji.
W tą antyimigracyjną nutę grają już nie tylko partie nacjonalistyczne, ale i szroko pojmowane centrum. (Lewica to inna sprawa, bo ona żyje w wewnętrznej sprzeczności – z jednej strony otworzyłaby granice dla całej Afryki i Azji, a z drugiej strony przyznałaby wszystkim nieogarniczone zasiłki z publicznej kiesy. Niestety sektor prywatny żadnego kraju nie jest aż tak produktywny, żeby sfinansować utrzymanie 3-4 mld ludzi.) Strach motywuje coraz więcej obywateli do popierania środowisk nacjonalistycznych czy, jak to mówi i pisze się w mediach głównego nurtu, populistycznych.
Otóż ja tym skrętem trybalistycznym dyskursu publicznego głęboko gardzę z dwóch fundamentalnych powodów moralnych i jednego małego powodu praktyczno-utylitarnego. Po pierwsze i najważniejsze, żaden rząd (ani nikt inny w zasadzie) nie posiada legitymizacji do tego, aby ograniczać czyjąś wolność, o ile osoba ta nie ogranicza wolności nikogo innego. Logiczna konkluzja stanowiska liberalnego jest taka, że rządowi (i wszystkim innym w zasadzie) wolno dotykać jedynie tych, którzy łamią konwencjonalne reguły sprawiedliwości (czyli to czym prawo powinno być – w przeciwieństwie do tego tsunami papieru, którym zalewają nas parlamenty). Wolno naruszać wolność tego, kto sam narusza wolność innej osoby.
Drugi powód moralny dla którego odrzucam tę retorykę, to fakt, że brzydzą mnie decyzje motywowane strachem, a nie merytorycznymi argumentami. Brzydzi mnie tchórzostwo po prostu. Zamiast uciekać od problemu w izolacjonizm, racjonalniej jest się z nim zmierzyć. Trzeba zrozumieć, gdzie leży istota problemu, jakie jest jego źródło, żeby można było na niego efektywnie, racjonalnie i przede wszystkim moralnie odpowiedzieć.
Otóż problem nie leży w otwartych granicach, tylko w tym, że państwowy monopol ochrony i egzekwowania reguł (sprawiedliwości i cywilizowanego zachowania) jest nieefektywny. Po prostu nie działa. Kiedyś działał przyzwoicie, bo państwo (a) przekładało skuteczność nad ostrożność, (b) zajmowało się tym i wyłącznie tym. Teraz państwo robi wszystko i nic nie robi dobrze. Zamiast wieszać i chłostać morderców i gwałcicieli, kupuje im PlayStation i urządza siłownie, bo przecież „prawa” człowieka. Zamiast ścigać morderców i gwałcicieli ściga studentów z jointami i „przestępców” podatkowych. Zamiast skupić się na ochronie i karaniu, państwo jest renesansowym mecenasem za cudze pieniądze i wspiera wszytkich: od artystów przez Kościół katolicki po producentów wieprzowiny. Państwo jest zbyt duże i zbyt ograniczone w swoich podstawowych prerogatywach, a przez to jest zwyczajnie nieskuteczne. Doszło do tego, że tylko państwo może pełnić pewne funkcje, bo społeczeństwu nie wolno – państwo mu zabrania. Ale kiedy państwo robi to źle albo w ogóle, a społeczeństwo tego nie może robić albo nie potrafi, to nikt tego nie robi – pewne funkcje, kluczowe dla zachowania społeczeństwa i przetrwania cywilizacji, stopniowo podlegają erozji przez ten wewnętrzny dylemat państwowego monopolu siły. Kiedy nikt skutecznie nie łapie i nie karze bandytów, kiedy nikt nas nie broni i sami nie możemy się bronić, to krańcowy koszt bandytyzmu maleje. Taka droga staje się potencjalnie atrakcyjna dla coraz większej rzeszy osób.
Każdy ekonomista jest świadomy, że efekt netto otwartych granic (czy taniego transportu i tańszych metod komunikacji w połączeniu z mobilnością kapitału) jest pozytywny – jego skutkiem jest zwiększenie dobrobytu wszystkich. Konflikty, które w wyniku otwartych granic, mogą się wyłonić powinna rozwiązywać własność prywatna (tzw. „własność wspólna” to wylęgarnia konfliktów politycznych) i skuteczny arbitraż (lub państwowy sąd). Polityka otwartości nie będzie przynosić rezultatów, jeśli konflikty nie są skutecznie rozwiązywane, a przestępstwa nie są unieszkodliwiane, odstraszane i rekompensowane.
Z drugiej strony efekt netto będzie tym mniej korzystny, im więcej imigrantów będzie przyjeżdżać do kraju pobierać zasiłki zamiast pracować. Praca (a w zasadzie każda dobrowolna umowa) to gra o sumie dodatniej – opłaca się obu stronom. Każda redystrybucja (czy inna, mniej bądź bardziej legalna, kradzież) to gra o sumie ujemnej – jedna strona zyskuje kosztem drugiej, w długim okresie zubażając wszystkich (nawet samych złodziei czy innych polityków) w wyniku spowolnienia akumulacji kapitału (rośnie krańcowa użyteczność konsumpcji, a maleje krańcowa użyteczność oszczędzania i inwestowania). Praca dodatkowo pełni funkcję socjalizującą – imigranci, którzy pracują, to imigranci, którzy poznają język i kulturę, dostosowują się do środowiska (zamiast polityką i terrorem próbować dostosować środowiska do siebie), a w długim okresie asymilują.
I na tym powinniśmy się skupić, gdy myślimy o granicach i roli państwa, czy szerzej – o społecznej roli ochrony i egzekwowania reguł. To z efektywnością tych funkcji społecznych mamy problem, a nie z wolnością przemieszczania się.