Na pytanie (w wersji Kaczyńskiego) „Czy akceptuje pan/pani politykę rządu sprzeciwiającą się przymusowej relokacji nielegalnych imigrantów”, Polacy w zdecydowanej większości odpowiedzieliby „Tak”. Choć sprzeciw wobec relokacji nie ma nic wspólnego ani z polityką rządu, ani z unijnym paktem migracyjnym i uchodźczym, zwanym w skrócie „paktem migracyjnym”. Absurdalność tego pytania polega nie na tym, że nie jest nam potrzebna debata o uchodźcach i migrantach, tylko na tym, że dylemat jest całkowicie pozorny.
Od lat największym zagrożeniem dla trwałości Unii Europejskiej są spory dotyczące polityki migracyjnej. Narodowi populiści uwielbiają wykorzystywać tę kwestię do wewnętrznej gry wyborczej. Wystarczy przypomnieć, że osiem lat temu przed wyborami Jarosław Kaczyński straszył uchodźcami, którzy mieli przenosić niespotykane już w Europie groźne choroby. W kolejnych wyborach sugerował, że już pojawiły się objawy cholery i rozmaite pasożyty.
Niechęć do imigrantów zawsze była użytecznym paliwem wyborczym. Jej ofiarami stali się na przykład ci Polacy, którzy masowo wyjechali za pracą do Wielkiej Brytanii i Holandii, zaraz po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Geert Wilders, lider holenderskiej Partii Wolności stworzył anty-polski portal, na którym obywatele tego kraju mogli donosić na Polaków. Natomiast, w Wielkiej Brytanii zwolennicy Nigela Farage, zwanego „ojcem Brexitu” insynuowali, że Polacy wyłapują i zjadają łabędzie w parkach w Londynie. Takie działania można naturalnie oceniać wyłącznie z perspektywy walki o władzę, gdyby nie to, że mogą mieć one zgubne konsekwencje. Pamiętajmy, że właśnie Farage doprowadził do Brexitu. Dziś tej nieodwracalnej decyzji – wyrażonej w referendum – nie może odżałować większość Brytyjczyków.
Na szczęście zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego o polskim referendum migracyjnym daleka jest od brexitowej dramaturgii. Głównie dlatego, że ten plebiscyt to pomysł sztuczny, wymyślony w partyjnych gabinetach. Służyć ma zaś wyłącznie do straszenia obcymi, tak by zmobilizować swoich zwolenników. Najważniejsze jest to, że ma się odbyć w dniu wyborów, aby stworzyć iluzję, że obywatele opowiadają się za władzą, która podobno ma jakiś, choć nie wiadomo jaki, problem z Unią rozwiązać, i przed obcymi obronić.
Na pytanie (w wersji Kaczyńskiego) „Czy akceptuje pan/pani politykę rządu sprzeciwiającą się przymusowej relokacji nielegalnych imigrantów?”, Polacy w zdecydowanej większości odpowiedzieliby „Tak”. Choć sprzeciw wobec relokacji nie ma nic wspólnego ani z polityką rządu, ani z unijnym paktem migracyjnym i uchodźczym, zwanym w skrócie „paktem migracyjnym”. Absurdalność tego pytania polega nie na tym, że nie jest nam potrzebna debata o uchodźcach i migrantach, tylko na tym, że dylemat jest całkowicie pozorny.
Unia nas do niczego nie zmusza. Pakt migracyjny daje trzy możliwości: można przyjąć dwa tysiące uchodźców, zapłacić 20 tys. euro za każdego nieprzyjętego albo wesprzeć działania zaradcze. Ponadto, jako kraj znajdujący się pod presją migracyjną z powodu napływu uchodźców wojennych z Ukrainy, tak jak Czechy, możemy uzyskać zwolnienie z mechanizmu relokacji. Po co nam więc kosztowne referendum, skoro już dzisiaj znamy odpowiedzi na każde pytanie związane z relokacją migrantów, nawet te najbardziej absurdalne, kompromitująco fałszywe? Może wcale nie chodzi wyłącznie o podkręcanie wyborczych nastrojów, ale o to, by przykryć rzeczywiste problemy, wliczając te związane z migracją?
Rząd postawił mur na pograniczu z Białorusią, ale jakże trudno mu się przyznać, że jest nieszczelny. Tędy codziennie przemycane są dziesiątki nielegalnych migrantów. Polska mogłaby się starać o pieniądze z Brukseli nie tylko na uchodźców z Ukrainy, ale również na ochronę granicy z Białorusią. To właśnie dlatego w naszym własnym interesie powinno być wspieranie zasad solidarności w ramach paktu. Głównym założeniem paktu migracyjnego jest przecież ochrona granic zewnętrznych. Mechanizmy solidarności mają dawać wsparcie państwom członkowskim znajdującymi się pod presja migracyjną, aby mogły skutecznie chronić granice zewnętrzne UE i dawać komfort bezpieczeństwa całej wspólnocie. Bez tych mechanizmów Unia szargana będzie kolejnymi kryzysami, które mogą ograniczyć wolny przepływ ludzi w ramach strefy Schengen.
A problem jest poważny. Już w tym roku napływa z Polski do Niemiec dwa razy więcej nielegalnych imigrantów niż w roku ubiegłym. Tylko w Brandenburgii w pierwszej połowie 2023 r. znalazło się ich ponad 10 tys. Władze landów wschodnich coraz częściej apelują do rządu federalnego o wprowadzenie stałych punktów kontroli na granicy z Polską. Nikt nie wie, jak się sytuacja rozwinie.
Dlatego wszelkie obstrukcje polskiego rządu wobec paktu migracyjnego to igranie z ogniem. Nie tylko odwlekamy możliwość skorzystania z instrumentów wsparcia, ale potencjalnie, gdybyśmy nie „upilnowali” naszej wschodniej granicy, to narażamy się na ryzyko uciążliwości związanych z kontrolą, a nawet, w drastycznym scenariuszu, do ograniczenia swobody przemieszczania na naszych wewnątrzunijnych granicach. Bez zwiększenia kompetencji UE niemożliwe jest wdrożenie mechanizmów solidarności, które wzmocnią ochronę granic zewnętrznych. Prawdziwym dylematem, przed którym stoimy, nie jest na pewno „wyimaginowany” przymus relokacji, ale określenie zakresu wzmocnienia unijnych kompetencji w ochronie granic zewnętrznych, tak aby nie niszczyć reguł strefy Schengen.
Utrata swobody przepływu osób, jednej z czterech swobód unijnych, byłaby destrukcyjna dla jednolitego rynku. Uczestnictwo we wspólnym europejskim rynku jest niedocenioną korzyścią z integracji unijnej. Polski Instytut Ekonomiczny wyliczył, że gdyby nie udział w jednolitym rynku, polskie PKB per capita byłoby niższe o 31 proc.! W okresie 18 lat od przystąpienia do UE, polskie PKB w przeliczeniu na osobę podwoiło się, ale ponad 1/4 zależy bezpośrednio lub pośrednio od UE.
Poza analizą efektów pośrednich, na które może mieć wpływ polityka migracyjna, omawiane są efekty bezpośrednie. Większość z nich dotyczy liczenia salda fiskalnego, czyli bilansów zysków i strat z migracji netto. Dla kraju przyjmującego jest dodatni. Tylko analizując saldo ubezpieczeń społecznych, nawet bez wpływów podatkowych, widać ogromną korzyść z migrantów czasowych. Według danych ZUS na koniec roku 2022 liczba ubezpieczonych cudzoziemców wyniosła nieznacznie ponad 1 milion (1,06 mln), czyli 6,5 proc. wszystkich ubezpieczonych. Ponieważ mniej zarabiają, to można szacować, że wpłaty na Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS) cudzoziemców stanowią obecnie ok. 5,2 proc. wszystkich wpłat, podczas gdy wypłaty świadczeń emerytalnych i rentowych dla nich to tylko 0,15 proc. wydatków Funduszu. Krótkoterminowe saldo fiskalne, czyli różnica pomiędzy płaconymi przez obcokrajowców składkami a wypłatami świadczeń do ZUS, jest dla FUS korzystne, a jeśli uwzględni się dodatkowo płacone przez nich podatki oraz wypłacane inne świadczenia, to okazuje się dla polskiej gospodarki bardzo korzystny.
Naturalnie te proporcje zaczną się z czasem zmieniać. Wraz ze wzrostem liczby ubezpieczonych cudzoziemców będzie rósł udział wpływów składkowych, ale także wydatki na ich emerytury. W długim terminie w największym stopniu na saldo fiskalne będzie miał wpływ wzrost produktywności, który zależy od możliwości podnoszenia kwalifikacji przez cudzoziemców. Rzecz sprowadza się więc do polityki integracyjnej, która umożliwi przekształcanie migracji czasowej w osiedleńczą. Rząd nie wypracował jednak żadnej strategii migracyjnej. Nie wiadomo, ilu migrantów chcemy przyjmować. Polityka integracyjna jest w powijakach, na dodatek zostawiona samorządom z bardzo ograniczonym wsparciem rządowych agend.
Tymczasem bez migracji Polska nie będzie się już tak dynamicznie rozwijać, głównie ze względu na przyspieszającą depopulację i starzenie ludności. Jest bowiem coraz mniej osób w wieku produkcyjnym, rośnie za to liczba osób w wieku nieprodukcyjnym. Rządowa strategia demograficzna całkowicie ignoruje migrację, a obecny trend pokazuje, że tę lukę będą musieli w znacznych stopniu wypełnić migranci!
Na skalę oczekiwań można też spojrzeć z punktu widzenia wskaźnika obciążenia demograficznego. Z raportu ZUS o ubezpieczeniu obcokrajowców wynika, że aby ten współczynnik utrzymał się na dotychczasowym poziomie, który wynosi 39 proc., w kilku najbliższych latach liczba cudzoziemców w wieku produkcyjnym musiałaby corocznie przyrastać o 200-400 tys.
Nie ulega więc wątpliwości, że Polska potrzebuje migrantów zarobkowych. Dlatego właśnie rząd powinien stworzyć warunki dla odpowiedzialnej debaty o naszej strategii migracyjnej, i jej związku z unijnym prawem. Zamiast organizować referenda bez znaczenia, lepiej byłoby aby władze w trakcie dalszych prac nad paktem migracyjnym wniosły propozycje wzmacniające mechanizmy solidarnościowe. Ich brak nakręca przecież narodowe egoizmy. Zwiększa, a nie zmniejsza ruchy odśrodkowe w samej Unii Europejskiej. Zagraża korzyściom, jakie odnosimy z pogłębionej integracji. Rolą odpowiedzialnych polityków jest łagodzenie antyimigracyjnych nastrojów, a nie podsycanie ksenofobii. Tymczasem prezes PiS po raz kolejny wraca do straszenia migrantami. Łącząc referendum z wyborami, chce stworzyć iluzję plebiscytu, aby obywatele mogli opowiedzieć się za władzą, która ma nas przed obcymi obronić. Wystarczy przypomnieć jego słowa sprzed ośmiu lat. „Chcecie państwo, żeby w Polsce były strefy, gdzie rządzi szariat? […]. Jeżeli chcemy tego uniknąć, to musi zwyciężyć Prawo i Sprawiedliwość”.