Patriotyzm to nie tylko tematyka narodowa, wojenna, niepodległościowa. To nie wojny i oblężone twierdze z poczuciem lepszości od wszystkich innych. Patriotyzm to troska o interes swojego kraju, miasta, okolicy. Także interes gospodarczy.
„Litwo, ojczyzno moja…” wydukane na środku klasy. Różaniec zapleciony niczym kastet. Walnął i odcisnął krzyżyk pod okiem. Raz sierpem, raz młotem – w tęczową czy beżową hołotę. Przecież sam biskup prosił, rycerstwo ortalionu w poczuciu obowiązku sunie przez miasto. Morze rąk zaraz uniesie się w górę, ramię w ramię przepasane bielą i czerwienią. Z kotwicą powstańczą chórem wykrzyknie: Sieg Heil!!! Ja tylko 5 piw proszę, ortalion Made in China. Aż nazwać siebie patriotą.
Zwiedzając kościoły i cmentarze, po obu stronach dowolnej granicy państwowej znajdziemy groby, pomniki, epitafia żołnierzy, ofiary tych samych wojen. Czcimy tych, którzy zabijali tamtych. Tamci czczą tych, co zabijali naszych. Kuriozum? Przecież znów złożymy wieńce, wśród patriotycznej pompy i dostojnego nadęcia mundurów odczytamy apele poległych i podziękujemy patriotom. Tamci zrobią dokładnie to samo, przecież to jest patriotyzm. Tak trzeba. Po co pamiętać, że wojna to śmierć, śmierć to ból – nieważne, kto zaczął. Aktor cudownie odegra, poeta napisze, jak to wspaniale umierać za ojczyznę. Ktoś na ochotnika? Wojny się łatwo zaczyna, trudno zaś kończy.
Zawłaszczenie pojęcia patriotyzmu przez narodową prawicę mimowolnie odsuwa od niego wszystkie pozostałe środowiska, szczególnie te liberalne. Tymczasem patriotyzm to nie tylko tematyka narodowa, wojenna, niepodległościowa. To nie wojny i oblężone twierdze z poczuciem lepszości od wszystkich innych. Patriotyzm to troska o interes swojego kraju, miasta, okolicy. Także interes gospodarczy. W gospodarce wolnorynkowej oczywistym jest równouprawnienie dostawców krajowych i zagranicznych, jednakże to od nas zależy końcowy wybór. Patriotyzmem jest preferowanie w swoich zakupach producentów krajowych, dokonywanie zakupów w sklepach należących do polskiego kapitału czy korzystanie z polskich usługodawców. Polskich, a także dużo bliżej – lokalnych. Oczywiście nie chodzi o to, by kupować to co gorsze i droższe, ale by swoje po prostu wspierać. To także nam się opłaca – dostawca zagraniczny marże wywiezie z gospodarki, zarobek dostawcy krajowego pozostanie w kraju, na czym także ja w dłuższej perspektywie skorzystam. Doskonale rozumieją do Francuzi, Żydzi czy Japończycy – kupią zagraniczne tylko wtedy, gdy będzie znacznie lepsze od krajowego. To w żaden sposób nie kłóci się z wartościami liberalnymi – decyzje zakupowe wciąż odbywają się wolnorynkowo, własny przemysł musi nadążać za ofertą zagraniczną, by być wybieranym. Po prostu jest preferowany, gdy ma ofertę tak samo dobrą jak obcokrajowiec. Tylko tyle i aż tyle. W tym nie ma żadnej ideologii, jest biznes. Marża obcokrajowca trafi zagranicę, marża produkcji krajowej zostanie w kraju i tu będzie dalej inwestowana.
Patriotyzm to także troska o dobry wizerunek. Bo dobry wizerunek to korzyści, a korzyści to pieniądze, na których wszyscy korzystamy, także ci najsłabiej zarabiający. Patriotyzm to także kwestie podatkowe. Nie jest nią samo płacenie podatków – każdy rząd każdego państwa marnuje zdecydowaną większość otrzymywanych pieniędzy, lepiej, by one zadziałały dla gospodarki wydane gdzie indziej. Ale gdy już te podatki i tak płacimy, to w Polsce mamy wpływ na to, gdzie trafi część należąca się samorządowi. Jako mieszkańcowi Warszawy trudno mi zrozumieć lekceważąco-masochistyczne podejście wielu przyjezdnych mieszkańców, którzy choć zdecydowali się związać swe życie z Warszawą, to podatki wciąż płacą w rodzinnych miejscowościach. Tu korzystają z dróg, przedszkoli itp. Ale zamiast płacić na swoje, wolą finansować je swoim dawnym sąsiadom. Gdzie logika?
Patriotyzm gospodarczy jest czymś, czego wciąż się uczymy. Choć na poziomie konsumenckim zachłyśnięcie zagranicznym minęło, to w zakupach publicznych on niemal nie występuje. Przepisy unijne zmuszają nas do traktowania producentów z UE tak, jak krajowych – to oczywiste, jesteśmy jednym rynkiem. Ale nie musimy tak traktować producentów z państw trzecich. We wszystkich dojrzałych krajach UE zasada zakupów publicznych jest prosta – najpierw kupujemy krajowe, potem unijne, a jak się nie da, to dopiero szukamy gdzie indziej. W głowie się nie mieści, jak można dopuścić do sytuacji, w której koreański Hyundai wygrywa z polską Pesą duży przetarg na porównywalne cenowo i jakościowo tramwaje. Produkowane w Korei i stamtąd przywożone do Warszawy. Oczywiście brak jakichkolwiek dymisji w ratuszu. Prawo przetargowe umożliwia przyznanie punktów w ocenie oferty za produkcję w UE i wystarczyło w SIWZ przyjąć za to taką punktację, by żaden producent z państwa trzeciego nie był w stanie tego nadrobić pozostałymi kryteriami. Tak się robi na całym świecie. Nadmieńmy, że w samej Polsce mamy kilku producentów tramwajów. Ministerstwo Obrony Narodowej, rozbijając swój bank zakupowy, sprawia wrażenie, jakby polskiego przemysłu po prostu nie lubiło. Dokonując ogromnych, już nawet na skalę światową zakupów, polski przemysł zbrojeniowy pomijamy lub sprowadzamy do roli serwisu olejowego. Brak udziału w produkcji, rozwoju, nawet montażu. Czołgi z półki, samoloty z półki, rakiety z półki. Wszystko z półki – zaprojektowane i wyprodukowane za granicą. Bez udziału polskiego przemysłu, polskich inżynierów. Bez żadnej korzyści dla naszej gospodarki, bez transferu technologii. Często także niedostosowane do polskich warunków eksploatacji – spełniające wymogi tego wojska, które je zamawiało – tego na drugim końcu świata. Ktoś powie, że swojego nie mamy. Mariusz Błaszczak niszczy nawet to co mamy – zbierające bardzo dobre recenzje Kraby rozdajemy na Ukrainę, kupując gorsze z Korei. Oczywiście też z półki. W MON powstał nawet pomysł zakupu bojowych wozów piechoty w momencie, gdy nasz rodzimy Borsuk był już na etapie testów przedprodukcyjnych. Z perspektywy wojska tak pewnie jest lepiej, dostają szybciej gotowy sprzęt. Jednakże ideą cywilnego nadzoru nad armią jest szersze spojrzenie na różne potrzeby. Czasem trzeba zainwestować, mieć dzisiaj gorzej, by jutro było lepiej. Spójrzmy na Turcję – dwadzieścia lat temu kupowała wszystko, dziś jest w stanie produkować sprzęt na światowym poziomie. Zakupy zbrojeniowe tworzą podwaliny pod cywilne produkty. GPS, silnik odrzutowy? Mało kto pamięta, że internet powstał jako rozproszona baza danych amerykańskiego wojska.
Polska osiągnęła obiektywnie ogromny skok cywilizacyjny po zmianach ustrojowych, szczególnie po wejściu do UE. Z kraju trzeciego niemal świata awansowaliśmy do może i końcówki listy, ale jednak państw wysoko rozwiniętych. Wyzwania, przed jakimi stoi dziś nasza gospodarka, to przejście z bycia zapleczem produkcyjnym do posiadania własnej tożsamości. Ku temu trzeba własnych firm – własnych produktów, własności intelektualnej – wysokomarżowej wartości dodanej, jaką jesteśmy w stanie sami wytworzyć. Inaczej, jak Hiszpania czy Portugalia pozostaniemy w pułapce średniego dochodu – bogatsi od Białorusinów czy Ukraińców, ale wciąż z zazdrością patrzący za Odrę. By to się zadziało, potrzebujemy polskich firm, a te, by się rozwinąć, potrzebują sprzedaży i dochodu. Tylko wtedy staniemy się silnym krajem o dużym znaczeniu. Takim, gdzie będziemy mogli być dumni ze swojego dorobku, a nie tylko ze sztucznie wykreowanego nadęcia.