Zdaniem zwolenniczek parytetów listy wyborcze, a w konsekwencji parlament powinny odzwierciedlać strukturę społeczną, podczas gdy ich właściwą funkcją jest reprezentacja poglądów wyborców.
Kongres Kobiet Polskich zaproponował ustawowy 50-proc. parytet dla kobiet na listach wyborczych, w efekcie rozgorzała słuszna i wręcz pożądana dyskusja, bo stanowisko wobec tego zagadnienia wydaje się być świetnym miernikiem naszej demokracji. Takie debaty są potrzebne, wyraźnie pokazują bowiem, że mimo, iż pokolenia Polaków walczyły o wolność, definiować jej nie potrafimy. Zasada parytetu jako zamach na demokrację i wolności obywatelskie? To zarzut ciężkiego kalibru, zbyt ostry nawet, ale zjawisko to postrzegam jako ograniczenie, zagrożenie dla praw jednostki.
Aby ocenić szanse przedsięwzięcia warto spojrzeć na nie przez pryzmat państw w których wprowadzono analogiczne rozwiązania. Tylko w pięciu krajach europejskich są ustawowe kwoty płci na listach wyborczych: w Belgii, Francji, Hiszpanii, Portugalii i Słowenii. We Francji kwota jest 50-procentowa, w parlamencie zaś zasiada 18% kobiet. W Słowenii na każdej liście wymagane jest 33%. kobiet, w parlamencie reprezentowane są przez 14%. W parlamentach na świecie kobiety zajmują 18%. miejsc, w Europie średnio około 21%. W Polsce wartości te sięgają 20% w sejmie i 8% w senacie. Co ciekawe w Finlandii, gdzie nie ma parytetów, kobiety w parlamencie stanowią ponad 40%, inne są tam jednak metody promowania i aktywizowania obywatelek. Wnioski nasuwają się same: wprowadzenie systemu kwot nie determinuje zwiększenia udziału kobiet w życiu politycznym. Interesująco sytuacja przedstawia się w kraju uchodzącym za kolebkę wolności obywatelskich i ruchów emancypacyjnych, w Stanach Zjednoczonych. W Kongresie i Senacie większość stanowią mężczyźni, w dodatku w przeważającej mierze (blisko 80%. deputowanych) przedstawiciele zawodów prawniczych.
Ponieważ demokracja ma charakter reprezentatywny, zdaniem przedstawicielek Kongresu Kobiet kobiety, tak różne od mężczyzn, nie powinny być przez nich reprezentowane. W opinii zwolenniczek wprowadzenia systemu kwotowego, listy wyborcze, a w konsekwencji parlament powinny odzwierciedlać strukturę społeczną. To założenie nie pokrywa się z właściwą funkcją zgromadzenia narodowego, jaką jest reprezentacja poglądów wyborców, a nie idealne odwzorowanie składu społeczeństwa (co z racji na jego różnorodność jest nieosiągalne). W innym wypadku należałoby wyłonić kandydatów według parytetu społecznego, zagwarantować miejsca dla kobiet i mężczyzn, hetero- i homoseksualnych, wierzących różnych wyznań i ateistów, emerytów i rencistów, niepełnosprawnych. Ci ostatni stanowią znaczący procent naszego społeczeństwa, w świetle prawa są równi z innymi obywatelami. Nie wydaje mi się jednak, aby mimo tej pozornej równości, zdrowi posłowie byli zdolni pochylić się nad problemami osób trwale niepełnosprawnych i uznać za priorytetowe ich problemy, chociażby kwestię budowy podjazdów dla wózków inwalidzkich, o które od lat toczona jest batalia. Czy poseł katolik wykaże się empatią i będzie działał w interesie pana Kowalskiego, zdeklarowanego ateisty? Nie sądzę.. Czy osoby z nadwagą, po 50 roku życia traktowane są przychylnie, czy też narażone na środowiskowy ostracyzm, mają trudności ze znalezieniem pracy? Powstaje pytanie, czy jako grupa narażona na dyskryminację powinni mieć swoje przedstawicielstwo w parlamencie? Tak, pod warunkiem, że sami osiągną ten cel dzięki własnemu zaangażowaniu i aktywności, nie, jeśli miałoby to być efektem obligatoryjnego przepisu, twardo egzekwowanego przez państwo. Jednocześnie posiadanie swoich reprezentantów w parlamencie, nie gwarantuje spełnienia wszystkich postulatów i oczekiwań, niezależnie od wspólnych interesów i podobnych potrzeb.
Zwolenniczki wprowadzenia parytetu twierdzą, że aktualnie wybiera się polityków ze względu na płeć. Zamiast dobrze wykształconych, kompetentnych kobiet na listach pojawiają się mężczyźni bez odpowiednich kwalifikacji. Moim zdaniem istota problemu nie sprowadza się w tym wypadku do płci, a właśnie do posiadanych kwalifikacji. Do polityki trafiają osoby kiepsko wyedukowane, nie posiadające kluczowych umiejętności, jest to jednak odrębny temat. Jako społeczeństwo demokratyczne mamy takich polityków, jakich sami sobie wybieramy, a wciąż nie widać trendu wyznaczania osób dobrze przygotowanych do pełnienia funkcji państwowych. Feministki dokonują uproszczonego zestawienia kompetencji z płcią według następującego schematu: mężczyźni nie są dobrze przygotowani, a swoją pozycję zawdzięczają kulturowo i historycznie usankcjonowanym przywilejom, kobiety jakkolwiek dysponują niezbędnymi umiejętnościami, pozbawione są możliwości uczestnictwa w życiu politycznym. Ta argumentacja prowadzi w kierunku stwierdzenia, że mężczyźni, beneficjenci systemu zarezerwowali sobie prawo do decydowania o tym, co w polityce uważa się za ważne, a co za zbyteczne. Sprawy społeczne, prorodzinne są marginalizowane, bo nie dotyczą i nie interesują posłów. Propagatorki systemu parytetowego postulują zastosowanie kwot jako skutecznego narzędzia urzeczywistniania równości, gdyż ich zdaniem, bez parytetów wolność wyboru jest ograniczona. Zwiększenie ilości kobiet (choć nie ma gwarancji, że wyborcy na nie zagłosują) ma wprowadzić nowe standardy do świata polityki. Takim stwierdzeniem feministki strzelają sobie gola do własnej bramki. Z jednej strony głosząc brak różnic między płciami, argumentują, że kobiety są takie same jak mężczyźni, zaś w procesie socjalizacji obie płcie zostają skrzywdzone nadaniem im stereotypowych etykiet, wtłoczeniem ich w utarte schematy (dziewczynki zmuszone do zabaw lalkami, chłopcy zachęcani do agresywnych zachowań, etc.). Czytam artykuł Kingi Dunin i Magdaleny Środy i oczom nie wierzę, oto czołowe feministki, inteligentne, aktywne, wykształcone kobiety mówią, że: „im więcej kobiet w polityce, tym mniej awantur, ambicji i rywalizacji. Tym mniej brudów i agresji”.
Mniej ambicji? Co autorki tej wypowiedzi miały na myśli? Trudno dociec, w społecznym odczuciu to właśnie kobiety odbierane są jako ambitniejsze, bardziej wytrwałe, dążące do realizacji wytyczonych planów. Ambicja uchodzi za jedną z podstawowych, niezbędnych cech dobrego polityka. Tym właśnie powinna wyróżniać się osoba podejmująca ważne decyzje, pełniąca odpowiedzialne funkcje państwowe. Politycy pozbawieni ambicji nie będą ani charyzmatyczni, ani (co ważniejsze) efektywni. Rozpędzone w swoich wywodach zwolenniczki parytetów zaprzeczają same sobie i co gorsza operują żenującymi i prymitywnymi stereotypami. Agresywni, napakowani testosteronem mężczyźni i urocze kobietki z krainy łagodności, umilające czas i obyczaje. Obserwując działalność wpływowych kobiet polityków chociażby Margaret Thatcher – czy na polskiej scenie – Hanny Gronkiewicz-Waltz, Hanny Suchockiej, Zyty Gilowskiej nie sposób wnioskować o ich ugodowym, przemiłym usposobieniu. Skoncentrowane na osiąganiu zamierzonych celów, a nie na rozładowywaniu napięć i mediacji w męskich konfliktach uzyskały bardzo wiele, bez specjalnych i niezasłużonych przywilejów.
Postulat reglamentacji płciowej ma służyć aktywizacji politycznej kobiet, które zdaniem feministek nie partycypują w polityce z powodu męskiej hegemoni i narzuconych, niesprawiedliwyc
h ograniczeń. Odgórne, ustawowe wprowadzenie parytetu nie zmieni niezainteresowanych obywatelek w lwice politycznych salonów. W teorii załatwi to jednak pozornie sprawę i da iluzoryczne przekonanie, iż wszystko jest w jak najlepszym porządku. Niewykluczone, że wzrośnie liczba kobiet udzielających się w polityce, kobiet przekonanych, że są odmienną klasą społeczną, zmuszoną do walki o swoje interesy z reprezentantami innej klasy społecznej. Równość „ze względu na płeć” fundamentem demokracji i wolności? Walka klas? Nie przekonuje mnie to. Jest jednak przekonujące dla 61% Polaków, popierających wprowadzenie parytetu dla kobiet na listach wyborczych. Symptomatyczne jest to, że za parytetem opowiada się więcej osób z wykształceniem podstawowym (72 %) i zawodowym (63%) niż średnim (59%), czy wyższym (42%). Hasło parytetu spotyka się z większym entuzjazmem wśród mieszkańców wsi (64%) niż wśród żyjących w dużych miastach (57%). Według psychologa społecznego prof. Janusza Czapińskiego może wynikać to z faktu, że osoby lepiej wykształcone zdają sobie sprawę, iż styl uprawianej w Polsce polityki bywa zły, co jest efektem krótkiej tradycji demokratycznej, skutkiem której do polityki garną się ludzie bez kwalifikacji za to z silną potrzebą władzy, zaś samo wprowadzenie parytetu tego nie zmieni. Osoby słabiej wykształcone podchodzą do polityki w sposób bardziej życzeniowy: miłe, uprzejme kobiety postrzegane są jako remedium na przesiąknięty konfliktami i rywalizacją „męski świat” .
W mojej opinii równouprawnienie widziane przez pryzmat płciowości jest już samo w sobie zaprzeczeniem idei równości i nieszczęśliwym paradoksem. Parytety dzielą, segregują i antagonizują, a konieczność ich stosowania sugeruje, że kobiety nie są na tyle zdolne i przedsiębiorcze, aby samodzielnie, bez dodatkowego wsparcia, osiągać sukces. To smutna i nieprawdziwa konkluzja.
Dodatkowych trudności przysparza fakt realizacji zamierzenia. Wprowadzenie zasady parytetu nie jest wcale proste, trzeba zwrócić uwagę na to, że parytet 50% – 50% jest niemożliwy do zrealizowania we wszystkich strukturach, których skład liczebny jest nieparzysty. W wypadku wakatu na stanowisku parytetowym, w konkursie na niego rozpisanym musi pojawić się wymagana płeć, co jest już sprzeczną z prawem dyskryminacją. W wyborach samorządowych parytet byłby możliwy tylko w większych miejscowościach, gdzie funkcjonują listy kandydatów.
Obecność kobiet w polityce powinna być większa dzięki działaniom edukacyjnym, promującym, aktywizującym, ułatwiającym godzenie życia publicznego z życiem prywatnym. Odgórnie nałożone sztuczne regulacje, nie uwzględniające rzeczywistych potrzeb nie są dobrym rozwiązaniem. Niwelowanie różnic poprzez negację ich istnienia prowadzi na manowce. Przychodzi tu na myśl, jakże chwytliwe hasło z poprzedniej epoki: : „Kobiety na traktory!”. Mimo takich „udogodnień” i zachęt nie sposób powiedzieć, że ostatnie półwiecze w Polsce było czasem wyrównania szans dla kobiet. Emancypacja kobiet w PRL była wysoce dyskusyjnym zjawiskiem. Pseudo-wyrównywanie szans nie przyniosło i nie przyniesie oczekiwanych efektów. Kobietom w natłoku domowych i zawodowych obowiązków bywa trudniej, jednak w obywatelskim, demokratycznym społeczeństwie licytacje komu jest ciężej niczemu nie służą. Stwierdzenie, że kobiety są krzywdzone przymusem godzenia pracy zawodowej z pracami domowymi, wychowaniem dzieci, etc., może niestety stać się mieczem obosiecznym. Kobiety walczyły przecież o prawo do edukacji i aktywności zawodowej, akcentowały chęć i możliwość poszerzenia pola swojej działalności,. Jednocześnie początkowo nie domagały się odciążenia z dotąd wykonywanych przez nie prac, co doprowadziło do patowej sytuacji. Aby kobiety mogły w pełni się realizować, także w polityce, niezbędne jest ich odciążenie, którego nie uzyska się wprowadzeniem parytetu. Nie zawsze proste rozwiązania są najlepsze, zwłaszcza gdy są to rozwiązania wymuszone. Jeśli kobiety pragną być aktywne politycznie, mają pełne prawo by czynić to bez przeszkód, ale i bez narzuconych kosztem innych, sztucznych reguł. Zabrzmi to banalnie, ale wolność jest jednym z najważniejszych dóbr jakie posiadamy. Cenię wolność w rozlicznych jej aspektach, cenię także wolność do różnic i nie chcę aby ktoś mi ją odbierał.
Promowanie kobiet w życiu politycznym jest bardzo ważne, ich obecność niezbędna, ale nie o płeć tu chodzi, a o kwalifikacje. W demokracji dyskryminacja jest nie do zaakceptowania, jeśli zgodzilibyśmy się na administracyjne łamanie podstawowych zasad demokratycznego państwa prawa, proponowałabym wprowadzenie systemu kwotowego opierającego się na kompetencjach i wykształceniu polityków. Co najmniej połowa miejsc dla inteligentnych, doświadczonych, dobrze wyedukowanych fachowców!
