1.
No właśnie, poruszamy się po cienkiej czerwonej linii. Albo wzdłuż taśmy, odgradzającej miejsce wypadku, zbrodni, a może kolejnej manifestacji lub marszu. Po której stronie leży prawda? – ciśnie się na usta wiekopomne pytanie. Czy Polska jest już ostatecznie przepołowiona czy istnieje jeszcze jakaś szansa na wyjście z nowych mroków? Wszelkiej maści publicyści i komentatorzy, od społecznych, ekonomicznych i historycznych po sportowych, motoryzacyjnych i śniadaniowych, dwoją się i troją, by wylansować się na najpopularniejszym od co najmniej 2005 roku temacie. Tylko mało którzy zachowują szersze spojrzenie. Raczej angażują się po jednej ze stron, mniej lub bardziej obciachowej (ale niesmak pozostaje) i rozmieniają na drobne swoje wieloletnie kariery dziennikarskie, tracąc wiarygodność. Już nawet nie podejmują prób zachowania resztek przyzwoitości, czyli obiektywizmu. Fakt, minęły lata, odkąd „Gazeta Wyborcza” w tekstach zaczęła łączyć relacje z wydarzeń z opiniami, co podchwycił, z drugiej strony, „Nasz Dziennik”. Ale obsesji i antypatii na taką skalę, jak od wyborów a.d. 2015, jeszcze nie było.
Muszą paść przykłady, jak padają ich uosobienia. Tomasz Lis. Tomasz Wołek. Środowiska gazet i tygodników, odciętych od państwowych dotacji w formie zamawianych reklam i informacji o przetargach (począwszy od pamiętnych okładek przed druga tura wyborów prezydenckich 2015). Nienawiść rośnie w oczach. Zacietrzewienie obnaża mechanizmy pogardy – w tekstach i programach telewizyjnych. Tylko czy na tym ma polegać kontestacja tej drugiej nienawiści, tak podkreślanej w jeszcze bardziej nienawistnym przekazie? Do tego ma prowadzić lepsza zmiana dobrej zmiany? W takiej konfrontacji nawet najbardziej bojowe Krystyny z ław poselskich wypadają co najwyżej jak oddział harcerek-partyzantek, który zgubił się w lesie. I nawet nie musi to być las katyński czy smoleński. Zachowajmy pozory i proporcje. Czy w Polsce niezgoda zawsze ma prowadzić do bezmyślnego buntu przeciwko konkretnym ludziom? Za wszelką cenę, bezokoliczności łagodzących?
Statystyka pod tym względem jest nieubłagana. Nie da się wszystkiego spieprzyć, choćby się bardzo chciało. Zawsze coś się uda. Choćby wbrew woli. Totalna krytyka prowadzi donikąd. Zaślepia w kontekście własnych błędów. Przekonał się o tym KOD i już się raczej nie podniesie. Przekonała Nowoczesna, i jest w nieco korzystniejszej sytuacji. Bo w sejmie. A to przynajmniej może zaprocentować częstszym byciem na wizji. Tylko musiałaby wziąć przykład – nomen omen – z PiS-u, to znaczy w sytuacjach istotnych z punktu widzenia poparcia (przede wszystkim wybory, ale i reakcje na nowe i szybkie ustawy) – chować lidera. Macierewicz może się szarogęsić w nieskończoność, ale w 2019, nagle, jego problem zniknie. Trochę, kurwa, marketingu politycznego. Czy naprawdę właśnie (ultra)konserwatyści mają dla was, drodzy nowocześni i liberalni, stanowić pod tym względem przykład?
2.
Wystarczy, miało być o innym upadaniu, innej deprecjacji. Tak zwanych tygodników opinii. Ale potrzebne jest małe tło. Usunęli mi migdały, pierwszy i drugi, więc o nich nie myślę, skupiając się na twardej rzeczywistości. Ba, musieli poprawiać, tak byłem oderwany wewnętrznie. W przenośni i dosłownie – krwawiłem i osiemnaście godzin piłem własną krew. Przelałem więc jej więcej niż dzisiejsi wielbiciele narodu przez wielkie N i czciciele modnych bezwzględnych żołnierzy wyklętych. Toteż daję sobie prawo wypowiadania się w kwestiach patriotycznych (co nadrobię przy następnej okazji).
Więcej, taka przerwa w zawodowym życiorysie dała mi również chwilę na przejrzenie prasy cotygodniowej – w końcu przeleżałem, czytając, całe siedem dni, bez odpoczynku. Na warsztat poszło wszystko, co się rusza, po obu stronach polsko-polskiej wojny. Wnioski są druzgocące dla stanu podobno najambitniejszej prasy polityczno-społecznej w kraju. Poziom spadł, momentami drastycznie, praktycznie wszędzie. Nie chodzi mi o korektę czy technikalia – te kuleją już od kilku lat. Mam na myśli sam sposób konstruowania tekstów, poziom wyciągania wniosków, ba, już elementarną jasność przekazu czy wręcz cel danego artykułu. Nie będę się mścił tytularnie i imiennie, chodzi mi o ogólną tendencję, jak nazwał to dobitnie w jednym z mejli Zbigniew Machej – degrengolady kultury polskiej.
I tak, niezmiennie, najwyżej sytuuję „Tygodnik Powszechny”. Wykoncypowany, wystudiowany, dopieszczony, dla koneserów polszczyzny. Szkoda tylko, że jest tak nudny. Ale nie można mieć wszystkiego. Drugie miejsce zajmuje „Polityka”, choć z poważnymi minusami. Kilka tekstów okazało się nieczytalnych i nieczytelnych, takie hermetyczno-eliptyczne quasi-eseje, również z dziwnymi konstrukcjami stylistycznymi. Zwłaszcza w działach niepolitycznych i niekulturalnych. Szkoda, wcześniej to się praktycznie nie zdarzało. Na trzecim miejscu – coraz bardziej wątpiące w panującą nam partię – „Do Rzeczy”. Wątpiące pewnie również dlatego, by pięknie się różnić od konkurencji po tej stronie dziennikarstwa zaangażowanego, zwłaszcza „W Sieci”. Tu jakby poziom się utrzymał, niemniej cały czas mam problem z fragmentami podobno dowcipnymi. Moje poczucie humoru przegrywa w tym starciu. Nie wspominam w tym kontekście o rozmowie z Janem Pietrzakiem. Zostawię ją bez komentarza, pasowałaby raczej do „W Sieci” właśnie czy innej „Gazety Polskiej”.
Za podium już nie jest tak różowo czy kolorowo. Wspomniany tygodnik braci K. skokowo jakości nie traci, niemniej jego tendencyjność może razić i ruch pisowski, i moherów, i wręcz moherfuckerów. „Gość Niedzielny” formą artykułów przypomina raczej skrzyżowanie dziennika z miesięcznikiem tematycznym. Niemniej angażuje się politycznie, jakby w większym stopniu, już od prawie dwóch lat. I narzucając się, nie jest może po chrześcijańsku powściągliwy, ale na pewno nie szarżuje w „słusznej” sprawie niczym tytuły sieciowe i polskie, z nazwy przynajmniej, mniej ideologiczne.
Zaskoczyła mnie metamorfoza „Wprost”. Tygodnik, który jeszcze nie tak dawno temu dryfował w stronę politycznego brukowca, próbuje znaleźć trzecią drogę w podejściu do popisowego konfliktu. Jest bardzo niespójny światopoglądowo i ideologicznie, przez co jakby bardziej wiarygodny. I gdzie indziej jeszcze na jednych łamach mogą się spotkać tacy felietoniści jak Magdalena Środa, Ryszard Czarnecki i Jan Rokita. Fakt, „Uważam Rze”, po rewolcie co bardziej prawicowych członków załogi, również testowało szerokie spektrum felietonistów. I w tym segmencie upadło. (Dla niewtajemniczonych – jak mówią źródła, to obecnie już miesięcznik, kierowany szczególnie do małych i średnich przedsiębiorców). „Wprost” ma jednak silniejsze tradycje. I zmiany, jakie w nim zachodzą, raczej nie są spowodowane koniecznością tudzież innymi spektakularnymi odejściami do konkurencji.
Zmartwił mnie poziom „lisowskiego” „Newsweeka” (czyż nie rymuje się znamiennie?). Tytuł, nastawiony od początku na sprzedaż, wcześniej wręcz słynął ze zmiennych sympatii politycznych, zgodnych z sondażowym poparciem. Lis pismo zradykalizował. Praktycznie nie ma tekstu bez antypisowskiego nawiązania, choćby drobnej aluzji do obecnego „nierządu”. Również w kulturze i sztuce. Ale ta tendencyjność razi jakby mniej. Zdecydowanie coraz gorzej sprawują się teksty od strony formalnej. Nawet ja, cały na czerwono, w felietonowym szale i pod patronatem nie od dziś towarzyszącej mi hipokryzji, nie pozwoliłbym sobie na podobne skróty myślowe i zdania prowadzące donikąd. Najgorzej to widać w tekstach, które próbują zderzyć dwa porządki. Na przykład recenzję filmu z uwzględnieniem tła historycznego i opowieść z punktu widzenia odbiorcy dzieła. To się ani nie zawiązuje, ani nie rozwiązuje. Zamiast warkocza z sensownie splecionych wątków czytelnik otrzymuje lepionego bez ładu i składu żółtkiem irokeza. Tyle że bez krztyny kontestacji innych niż pisowski bałaganów.
3.
Jest jeszcze jeden gatunek antysystemowego bojówkarza. To beneficjent tego systemu, w różnych jego odsłonach. Bliski współpracownik Kaczafiego, który za poprzednich ośmiu lat zdążył się, jak mawia radykalna prawica, uwłaszczyć na nowym. Część mediów takie metamorfozy odbiera bezkrytycznie. Jakby nic się nie stało. Michał K. Ludwik D. Ale mnie szczególnie interesuje Roman G. Kiedyś pośmiewisko sejmu, piewca Jana Dobraczyńskiego i nowego, prawego kanonu lektur szkolnych. Autor pracy dyplomowej o wielkiej Rosji (historia). Przyboczny Jarosława, „ten drugi radykalny oszołom” obok Andrzeja L. Wystarczyło kilka lat, nowi, światowi klienci, choćby w postaci wszechmogącego Donalda. I kim jest teraz? Wybitnym prawnikiem. Ekspertem w sprawach bieżących (nie mylić z doczesnymi). Ofiarą pierwszej czwartej erpe.
Czy coś się w jego życiu zmieniło (oprócz liczby dzieci)? Dalej należy do tego samego Opus Dei, z którego magicznym znakiem się nie rozstaje. Dalej wyznaje te same wartości, tylko – tak, tak, znowu marketing polityczny – się z nimi nie afiszuje. Ucichła sprawa jego dziadka, radośnie witającego w Polsce Hitlera. Ucichła sprawa ojca, który miał problem z kreacją Darwina. Do polityki nie wraca, większy zysk i mniejsze ryzyko daje kancelaria. Ma nagle czystą kartę, z czego konstruktywnie korzysta. I nie odmawiając mu inteligencji (Mensa) i elokwencji (choć ostrożnie podchodząc do jego lektur), pytam grzecznie prawie wprost: czy to aby nie jest medialny kreacjonizm w ślepej wierze w ewolucję?
***
No, to na dzisiaj i tak za dużo. Więcej w drugiej odsłonie pamiętnika, w przyszłym tygodniu.
PS (na gorąco):
Janie Pospieszalski, Arkadiusz Jakubik jest tandeciarzem świadomie, w ramach konwencji (nie myl z konwencją wyborczą i polityką). Ty – nieświadomie, w ramach uprawianego dziennikarstwa telewizyjnego (myl, myl z konwencją wyborczą i polityką). Taka ironia (świeckiego) losu.
