Przegrani
Największym przegranym po pierwszej turze jest oczywiście – i nie ma w tym niczego odkrywczego – Bronisław Komorowski, który przez polityków Platformy, część publicystów i dziennikarzy oraz niektórych politologów został jeszcze kilka miesięcy temu naznaczony nimbem zwycięstwa.
W pierwszej kolejności pomylono w sposób karygodny i niewytłumaczalny sondaże popularności aktualnie urzędującego prezydenta z sondażami preferencji wyborczych. Wydawałoby się, że różnica może nie jest szczególnie istotna, ale – jak widać – w tym przypadku miało to znaczenie. Sztab Komorowskiego nadmiernie zaufał najnowszej historii Polski i casusowi Aleksandra Kwaśniewskiego, którego poparcie przed walką o drugą kadencję było porównywalne z poparciem dla Komorowskiego na kilka miesięcy przed wyborami. Zapomniano jednak o tym, że Kwaśniewski walczący o drugą kadencję był prezydentem wywodzącym się z formacji opozycyjnej, mocno krytykującej rząd AWS-UW, a później AWS. Sam zaś Kwaśniewski pokazał się jako obiektywny i życzliwy współpracownik rządu Jerzego Buzka. Na ten bonus Komorowski jako kandydat obozu rządzącego nie mógł liczyć.
Sztab Komorowskiego został również ogarnięty niesamowitą arogancją władzy (szczerze mówiąc, nawet się tego nie spodziewałem). Mówię o tym zjawisku od dawna, zarówno w kontekście wyborów ogólnopolskich, jak też ostatnio w kontekście wyborów lokalnych w moim ukochanym Inowrocławiu. Arogancja władzy to zjawisko, które odbiera rządzącym zdolności racjonalnego oglądu rzeczywistości, zaślepia na realne odczucia społeczeństwa, a wszelką krytykę każe interpretować jako ślepą opozycyjność (a przecież nie zawsze tak właśnie być musi). Cały sztab Komorowskiego – jakby otumaniony tą arogancją – uwierzył, że prezydent rzeczywiście nie ma z kim przegrać. Taka ocena wypływała jednak z ocen ludzi prezydenta, nie zaś z rozmów z ludźmi (np. badania fokusowe), które sztab wyborczy lub Platforma powinni byli zlecić już po zgłoszeniu kandydatury Andrzeja Dudy. Przy tej okazji trzeba wspomnieć fatalny pomysł jeżdżących po Polsce „Bronkobusów”, w których zamiast Bronka siedzą politycy i działacze Platformy! Lepiej było zamówić jeden autokar i pojechać do mniejszej liczby miejscowości, ale pojechać tam z prezydentem, niż wysyłać niechcianych emisariuszy, którzy umacniają jedynie przekonanie, że prezydentowi nie zależy na Polakach. Ludzie w czasie kampanii prezydenckiej nie chcą spotykać się z partyjnymi działaczami, chcą wylać swoje żale prezydentowi.
I sprawa trzecia – niedocenienie przeciwników. Sztab Komorowskiego tak bardzo uwierzył, że urzędujący prezydent naprawdę nie ma z kim przegrać, że najprawdopodobniej nie przeanalizował nawet kandydatur zgłoszonych przez konkurencyjne komitety wyborcze. Nie dostrzeżono, że kandydatura Dudy to wyśmienity zabieg marketingowy Jarosława Kaczyńskiego, który świadomy swojego negatywnego wizerunku wyznaczył człowieka młodego, wykształconego, dynamicznego i pełnego energii, który – niezależnie od jego braku politycznego doświadczenia – jest w stanie przekonać do siebie Polaków. Nie doceniono też Pawła Kukiza i uznano go zapewne za marginalnego populistę, który swoją krytyką i JOW-owskim zacietrzewieniem nie jest w stanie zrobić żadnej większej kariery. Zignorowano wszystkich pozostałych odmawiając z nimi debaty, a przecież takie działanie odebrane zostało przez większość Polaków jako wypięcie się na naród. Zaraz po debacie dziesięciorga kandydatów oceniłem w rozmowie z kolegami politologami z mojego rodzimego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, że tym nieprzybyciem na debatę Komorowski właśnie przegrał prezydenturę. Zostałem wtedy przez swoich kolegów wyśmiany. Czyżby kolejny przejaw arogancji elit względem problemów narodu?
Drugim wielkim przegranym jest Leszek Miller. Celowo nie piszę, że tym przegranym jest Magdalena Ogórek, bo odnoszę wrażenie, że kandydatka zgłoszona przez SLD wypromowała się na tyle, aby być spokojną o swoje dalsze losy, zarówno w świecie naukowym (zawsze znajdzie się chętna wyższa szkoła niepubliczna, która zatrudni ją na dodatkowy etat), jak też politycznym (sądzę, że na jakieś listy wyborcze na pewno zostanie zaproszona jesienią). Natomiast Miller przegrał nędznie. Zaproponował ucieczkę do przodu, która miała mu zagwarantować utrzymanie władzy w partii i do tego jeszcze przyciągnąć do SLD trochę młodego elektoratu zawiedzionego Platformą, tymczasem skończyło się wielką klapą. A mógł przecież wyznaczyć Ryszarda Kalisza albo Wandę Nowicką, którzy na pewno nie pogrążyliby lewicy ostatecznie (ale oczywiście staliby się naturalnymi liderami w walce o przywództwo w lewej flance). Postrzegam tę porażkę jako koniec SLD. Wyniki ostatnich wyborów samorządowych pokazują, że sztandar SLD za chwilę zostanie wyprowadzony, a na nową lewicę chwilę jeszcze poczekamy. Wydaje się to jednak przesądzone, niezależnie od tego, czy SLD jeszcze ten jeden raz uda się przekroczyć próg wyborczy jesienią.
Trzecim wielkim przegranym jest Janusz Korwin-Mikke. Nie żebym się spodziewał po nim jakiegoś wielkiego sukcesu wyborczego bądź przynajmniej wyrównania wyniku procentowego ubiegłorocznych wyborów europejskich. Takie myślenie niektórych komentatorów również wypływa przede wszystkim z niezrozumienia specyfiki elektoratu poszczególnych elekcji (np. do wyborów europejskich eurosceptycy ostatnio chodzą nadspodziewanie chętnie, przez co z reguły są nadreprezentowani w Parlamencie Europejskim, tak też się stało z Nową Prawicą w 2014) oraz wpływu frekwencji na ostateczny wynik. Wydaje się jednak, że Korwin-Mikke uwierzył, że jest „na fali” i że po sukcesie w wyborach europejskich, także sejm stoi dla niego otworem, a wybory prezydenckie będą swoistą rozgrzewką. Nic bardziej mylnego. Nawet jeśli Partia KORWiN przekroczy próg wyborczy – w co szczerze wątpię – to będzie to reprezentacja maksymalnie 20-osobowa, istotna ze względu na gry koalicyjne, ale bynajmniej nie „rozwali” tym sposobem „układu”, o którym Korwin-Mikke od lat mówi. Wynik Korwin-Mikkego pokazuje, że o przekroczenie progu wyborczego jesienią będzie bardzo trudno a retoryka szefa partii, choć przyciąga niektórych gimnazjalistów i licealistów, to jednak także dla nich jest mniej atrakcyjna od retoryki np. Kukiza.
Wygrani
Oczywiście największym wygranym pierwszej tury jest Andrzej Duda – człowiek, który jeszcze pół roku temu nie tylko nie był o krok od prezydentury, ale wręcz zaliczany był do polityków drugiego, jeśli nie trzeciego szeregu w Prawie i Sprawiedliwości. Jego współpraca z Lechem Kaczyńskim, młody wiek i przeciętna jak dotychczas aktywność medialna i polityczna uczyniły zeń jedynego kandydata, którego prezes PiS-u był w stanie zaakceptować. Jako człowiek wykształcony i raczej z dobrym wizerunkiem oraz kontaktami ze światem mediów Duda stał się szansą PiS-u na pokazanie swojej innej twarzy. Zamiast smoleńskich bojowników i jednoznacznie negatywnie nastrajających „pierwszoszeregowców” jak Marek Kuchciński, Joachim Brudziński czy Marcin Mastalerek, Polacy zobaczyli sympatycznego Dudę, który zdaje się rozumieć problemy mieszkańców tego kraju. Nie bez znaczenia jest fakt, iż Duda ma pewne polityczne doświadczenie (wiceminister sprawiedliwości, minister w kancelarii prezydenta, europoseł), jednak nie pełnił jak dotychczas żadnej eksponowanej funkcji państwowej – dla młodych i chcących zmiany jest to wielki walor.
Także kampania Dudy została przeprowadzona w sposób wręcz wzorcowy: ciągłe spotkania z wyborcami, właściwie nieustanna obecność w mediach, stosunkowo jasny przekaz krytyczny wobec pięciu lat prezydentury Komorowskiego i zarazem ośmiu lat rządów Platformy. Wobec nieco gnuśnego stylu Komorowskiego, dynamiczny Duda może być rzeczywiście niezwykle atrakcyjną alternatywą. Mętny przekaz Komorowskiego i jego dystans wobec spotkań z Polakami czy debat z kontrkandydatami tylko umacniały pozytywny wizerunek Dudy. Można więc powiedzieć, że sztab ekipy Dudy zrobił bardzo dobrą robotę, ale jednak sztab Komorowskiego skutecznie pomógł swojemu głównemu przeciwnikowi przede wszystkim bezczynnością, pasywnością, brakiem pomysłu na kampanię i zarazem brakiem mobilizacji „platformerskich” rezerw.
Drugim wygranym jest rzecz jasna Paweł Kukiz. Nie jest wykluczone, że gdyby kampania wyborcza przed pierwszą turą potrwała jeszcze dwa tygodnie, wówczas wynik Kukiza byłby – w mojej opinii – jeszcze wyższy. Głosy oddane na niego to jednak dużo bardziej skomplikowana sprawa niż by się na pierwszy rzut oka wydawało. Głosowało na niego ponad 40% młodych ludzi w wieku od 18 do 29 lat i prawie 30% wyborców w wieku od 30 do 39 lat. Im lepiej wykształceni, tym częściej wybierają Kukiza, co też wydaje się dość jednoznaczną wskazówką w interpretacji przyczyn zachowania jego elektoratu. Okazuje się bowiem, że głosy oddane na Kukiza to właśnie sprzeciw i niezadowolenie, jakie zwerbalizowali najmłodsi wyborcy. Nie ma tutaj – jak mówią niektórzy specjaliści czy publicyści – antysystemowości, ale raczej zawód na aktualnie rządzących Polską, którzy w sposób niewystarczający podporządkowali swoje działania trosce o perspektywy zatrudnieniowe, rozwojowe i życiowe dla młodych ludzi. O młodych zapomniano i na to zwracają uwagę wszyscy wyborcy Kukiza.
Kukiz wypadł również – w mojej ocenie – najbardziej autentycznie w porównaniu z wszystkimi pozostałymi kandydatami. Jego sprzeciw nie wydawał się sztuczny i zaplanowany przez sztabowców politycznych, dlatego zdecydowanie wydał się młodym ludziom najbardziej wiarygodny. Na jego korzyść zadziałało również zniechęcenie młodych wyborców niekonkluzywnością polskiego duopolu PO-PiS-owskiego, który choć od 2005 roku rządzi Polską, to jednak w pierwszej kolejności zajmuje się samym sobą, nie zaś zmianami w kraju. I nie chodzi bynajmniej o tak często podkreślane przez tzw. ekspertów zabetonowanie sceny politycznej. Niechby sobie było faktem to słynne zabetonowanie! Polacy oczekiwaliby od obu stron tego duopolu jakichś konkurencyjnych wizji Polski, które obie partie wcielałyby w życie po zdobyciu władzy i w sprawie tychże wizji toczyliby polityczne polemiki! Tymczasem od dziesięciu lat jesteśmy świadkami konfliktu nie o charakterze programowym, a raczej personalnym. I Kukiz o tym mówił.
Czy na bazie tego sukcesu uda się stworzyć partię polityczną bądź reprezentację parlamentarną? Nie mam najmniejszych wątpliwości, że szanse takie są. Jednak uznałbym taką inicjatywę za zjawisko o charakterze sezonowym, jak chociażby Samoobrona Andrzeja Leppera czy Liga Polskich Rodzin, nie zaś jako zaczątek trwałego elementu polskiego systemu partyjnego. Tak różnorodny społecznie, kulturowo i ideologicznie elektorat Kukiza nie da się utrzymać w ramach jednej formacji politycznej, ale na pewno może mocno skomplikować gry koalicyjne jesienią 2015 roku, jeśli by się w sejmie znalazł. Co zaś istotniejsze, ten ruch polityczny mógłby być języczkiem uwagi po jesiennym wyborczym rozstrzygnięciu i decydować o tym, która z dużych partii politycznych będzie formułowała rząd.
Gra
Nadszedł czas wielkiej gry o tron, czyli kampania przed drugą turą wyborów. Analizując strukturę elektoratów tych kandydatów, którzy do drugiej tury nie weszli, trzeba oddać, że większe szanse na ich przechwycenie ma Andrzej Duda. W szczególności chodzi o elektoraty Kukiza, Korwina-Mikkego czy pozostałych kandydatów narodowych (Kowalski, Braun). Komorowski liczyć może jedynie na tych, którzy poparli Jarubasa i Ogórek. Matematyka jest bezwzględna, dlatego sztaby wyborcze obu kandydatów musiały solidnie te wyniki przeanalizować i dostosować resztę kampanii do konkluzji z tych analiz. Niestety jednak zachowania wyborców nie są tak przewidywalne jak życzyliby sobie tego politycy. Nigdy do końca nie wiemy bowiem, którzy wyborcy do wyborów pójdą, a którzy zostaną w domu. W Polsce ma to szczególne znaczenie, bo zaledwie połowa Polaków do wyborów chodzi, ale nie zawsze jest to ta sama połowa.
Wydaje się, że to, na czym powinien się skupić Komorowski, to nie walka o przejęcie elektoratu Kukiza, ale raczej skłonienie tych, którzy zagłosowali na niego pięć lat temu, a teraz do wyborów nie poszli, aby jednak pofatygowali się na drugą turę. Debata w TVP1 i Polsacie pokazuje, że chyba rzeczywiście takie wnioski wyciągnięto w sztabie prezydenta, bo jego retoryka adresowana była przede wszystkim do tych, którzy pamiętają rządy PiS-u z lat 2005-2007, i nie chodzi tutaj bynajmniej o elektorat najmłodszy. Nie dziwi więc atakowanie Dudy jako działacza PiS-u czy straszenie PiS-owskimi demonami (dwudziestolatków tym na pewno nie przekona, ale trzydziesto- czy czterdziestolatków bardziej). Taka strategia – jakkolwiek będąca negacją wcześniejszych haseł prezydenckiej kampanii o zgodzie i bezpieczeństwie – wydaje się jednak dość spójna, uzasadniona i powinna pozwolić Komorowskiemu na odzyskanie nawet kilku punktów procentowych. Kluczowe więc powinno być ściągnięcie do wyborów tych, którzy zostali w domu – a jest to przecież ponad milion wyborców, którzy pięć lat temu urzędującemu prezydentowi zaufali oddając na niego głos w I turze.
Jeśli zaś chodzi o Dudę, to skoro może on liczyć na cały twardy elektorat PiS-u, nie powinno dziwić to, że Smoleńsk, Kaczyńskiego czy Macierewicza zamknięto szczelnie w sejfie i oczyszczono z wszelkich ich naleciałości całą kampanię wyborczą. Duda powinien skupić się na zachęceniu do siebie elektoratu niezadowolonego i niechętnego Platformie, stąd też budowanie pozytywnej wizji Polski musiałoby niekoniecznie przynieść pozytywne rezultaty. Jego sztab będzie rozliczał Platformę i przypominał o bolączkach, nadziejach i smutkach przeciętnych Polaków do ostatniego dnia kampanii wyborczej. Strategia jest to na pewno ambitniejsza niż obiecywanie wszystkiego, co tylko kandydatowi przychodzi do głowy. Nadmierne obietnice zakrawają o śmieszność i dają przeciwnikom politycznym doskonały asumpt do oskarżenia kandydata o nieracjonalność finansową.
Początek kampanii przed drugą turą był głupi i szalony. Komorowski z pomysłem zmiany konstytucji i rozpisaniem referendum nie wypadł wiarygodnie i na pewno nie przekonał do siebie wyborców Kukiza. Jeśli ludzie w sztabie uważają, że wyborcy Kukiza to przede wszystkim zwolennicy JOW-ów, to gratuluję tym sztabowcom oderwania od rzeczywistości. „Kukizowcy” albo nie pójdą do wyborów, albo zagłosują na Dudę, a bezmyślne zabiegi prezydenta o przejęcie ich głosów wydały się raczej nerwowo-śmieszne niż skuteczne. Także Duda w swoim oświadczeniu po ogłoszeniu wyników pierwszej tury, w którym wspomniał, że jest gotów do rozmowy o JOW-ach, dał się chyba ponieść emocjom. JOW-y nie odegrały w wyborach Polaków żadnej roli, nawet najmniejszej, a tych, którzy tak uważają, zapraszam do Inowrocławia, aby przespacerowali się po tym mieście i porozmawiali z przechodniami, bo właśnie tutaj jest Polska (tak, przejąłem to hasło od prawicowych środowisk, bo idealnie nadaje się ono do oceny stanu świadomości elit politycznych dotyczących życia przeciętnego Polaka).
Żałuję, że sztab Komorowskiego nie zgodził się na debatę zaproponowaną przez Kukiza oraz na debatę w TV Trwam, jaką zaproponował o. Tadeusz Rydzyk. Wbrew temu, co zapewne myślą sobie sztabowcy Komorowskiego – którzy jednak w tegorocznej kampanii częściej się mylili niż planowali dobre i skuteczne posunięcia – obie debaty byłyby na pewno dla prezydenta korzystne, niezależnie od tego, jak bardzo nieżyczliwi byliby dla niego prowadzący. W polityce trzeba czasami pozwolić na siebie napluć, aby społeczeństwo widziało także tego, kto pluje. Na pewno w debatach o debatach lepiej i wiarygodniej wypada Duda, który ani razu w tej kampanii nikomu debatowania nie odmówił, a sam nieustannie zapraszał prezydenta do rozmowy o Polsce. Uznaję to za jeden z kluczowych elementów niniejszej kampanii wyborczej i zarazem sądzę, że jest to jeden z głównych czynników decydujących o tegorocznym zwycięstwie. Wyborcy chcą oglądać kandydatów, którzy rozmawiają o Polsce, tym bardziej jeśli formuła przypomina niedzielną debatę w TVP1 i Polsacie, a nie tendencyjne programy publicystyczne, jakich mnóstwo w ramówkach wszystkich kanałów telewizyjnych.
Po debacie widać, że najbliższe dni będą niezwykle gorące, a kulminacją tej atmosfery będzie debata w TVN, która planowana jest w końcówce kampanii [choć w tym momencie nie jest pewne czy w związku ze zmianą ustaleń przez sztab Dudy debata się odbędzie – red.]. Komorowski trochę odrabia straty, ale chyba dopiero wynik tej ostatniej debaty może skłonić niektórych niezdecydowanych, że należy dać mu jeszcze jedną szansę. Ostatnia debata przesądzi również, jak wielu „kukizowców” stwierdzi, że jednak warto wyjść w niedzielę z domu i poprzeć Dudę. Uważam, że o to właśnie toczy się ta gra o tron: Komorowski o niezdecydowanych, a Duda o „kukizowców” – tylko w niewielkim procencie oba te elektoraty się pokrywają, czyli w niewielkim stopniu obaj kandydaci rywalizują o tych samych ludzi.
