Fidesz nie zdał egzaminu z odpowiedzialnego rządzenia. Na Węgrzech mamy do czynienia z kompleksowym atakiem na niezależne dotąd instytucje kontrolne (poprzez ograniczanie ich kompetencji, obcięcie finansowania, wprowadzanie własnych popleczników), brakiem całościowego planu poprawy sytuacji gospodarczej – zamiast tego widać szereg nieprzewidywalnych, dyskrecjonalnych działań, często opartych na prymitywnym populizmie. Po raz kolejny potwierdziła się maksyma lorda Actona, że władza absolutna demoralizuje absolutnie.
„Kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem”, „Nie możecie mi podać ani jednej rzeczy, z której moglibyśmy być dumni, poza tym, że mamy władzę” – te słowa Ferenca Gyurcsánya, wypowiedziane na zamkniętym zebraniu rządu węgierskiego w maju 2006 roku, obiegły cały świat 4 miesiące później. Nad Dunajem wywołały one oczywiście frustrację, manifestacje i poważny kryzys rządu. Socjalista Gyurcsány nie uznał jednak za właściwe opuszczenia swego stanowiska i dzielnie sprawował swój urząd aż do maja 2008 roku, kiedy to zastąpił go partyjny kolega, Gordon Bajnai. Efekt tej kompromitacji MSZP, czyli Węgierskiej Partii Socjalistycznej, spotęgował kryzys ekonomiczny, który na Węgrzech wystąpił ze szczególną ostrością. Przyczynił się do tego bardzo wysoki poziom zadłużenia publicznego, zbliżający się w 2009 roku do 80%, uzależniający Węgry od sytuacji na rynkach światowych. Duże spadki indeksów giełdowych, wartości forinta, czy wzrostu PKB, do tego ogromne rozczarowanie rządami socjalistów – w takich warunkach zbliżały się na Węgrzech wybory parlamentarne w kwietniu 2010 roku.
Jako jedyny ratunek przed skompromitowanymi socjalistami jawiła się partia Fidesz, na czele której stał Viktor Orbán. Jest to postać ciekawa, barwna, obecna w węgierskiej polityce niezmiennie od ponad 20 lat. Urodzony w 1963 roku, z wykształcenia prawnik, już na studiach pokazał swoje niepokorne oblicze – angażował się w opozycyjne organizacje studenckie, wreszcie w 1988 był wśród założycieli Związku Młodych Demokratów (FIatal DEmokratak SZövetsége – FIDESZ). Początkowo była to organizacja liberalna oparta na młodzieńczym buncie i fantazji. Zachód poznał Orbána jako niezłomnego bojownika o niezależne i demokratyczne Węgry, zwolennika wejścia do NATO. Dzięki stypendium z Fundacji Sorosa studiował w Oxfordzie historię brytyjskiej filozofii liberalnej. W 1989 brał udział w obradach Okrągłego Stołu. W 1992 został wiceszefem Międzynarodówki Liberalnej. Wtedy jednak jego przygoda z liberalizmem powoli dobiegała końca. Rok później stanął na czele Fideszu i zaczął zmieniać jego profil ideowy. Stało się jasne, że profil dotychczasowy w postkomunistycznych Węgrzech nie ma szans na poważniejszy sukces. Orbán poszedł zatem za głosem ludu, a może wręcz zręcznie go antycypując i położył nacisk na takie wartości, jak węgierskość, rodzina (ma pięcioro dzieci), religia (jest kalwinistą). Jego dalsza kariera polityczna wydaje się podporządkowana takim właśnie populistycznym ruchom. Tę koniunkturalną zmianę poglądów określa w swoim życiorysie na oficjalnej stronie jako przejście z radykalnego ruchu młodzieżowego do umiarkowanej, centroprawicowej obywatelskiej partii ludowej. Manewr ten przyniósł skutek w wyborach 1998 roku, kiedy w wieku zaledwie 35 lat został premierem. Od 2002 roku pozostawał w opozycji.
Nieustanne strzały w stopę lewicy doprowadziły do miażdżącego zwycięstwa Fideszu w kwietniu 2010 roku. Mieszana ordynacja wyborcza pozwoliła tej partii przy 52% głosów zdobyć 262 z 386 mandatów, czyli ponad 67% – a to oznacza ni mniej, ni więcej, tylko większość dwóch trzecich, pozwalającą na swobodną zmianę konstytucji bez oglądania się na politycznych rywali. Orbán i jego partia zostali obdarzeni ogromnym mandatem społecznym, który jednak w większości ma charakter negatywny – podobnie jak Platforma Obywatelska, która swoje sukcesy zawdzięcza byciu „anty-PiSem”. Tego jednak nowe władze Węgier zdają się nie brać pod uwagę i ze swej absolutnej władzy zaczęły szybko korzystać.
Działacze Fideszu zaczęli zaskakiwać zagranicę szybko po zwycięstwie. Partyjni luminarze odnośnie gospodarki stwierdzali, że „statek tonie”, że może nie udać się uniknąć scenariusza greckiego, że odkrywanie kolejnych kłamstw socjalistów coraz bardziej pogarsza obraz gospodarki. Ta taktyka pokazywała dwie znamienne rzeczy – że Fidesz nie przejmuje się za bardzo opinią zagranicy, co odnosi się również do inwestorów – przytoczone słowa mogą przecież skutecznie zniszczyć zaufanie do kraju i jego gospodarki, mimo to były wypowiadane. Ponadto było to użyteczne dla manipulacji opinią publiczną na samych Węgrzech – sytuacja jest tak zła, że każde polepszenie wskaźników będzie naszym dużym sukcesem, a do tego może okazać się niezbędne sięgnięcie po drastyczne środki. I po te środki rzeczywiście sięgnięto.
Po co komu niezależne instytucje?
W maju 2010 w ramach szukania kozłów ofiarnych Orbán wdał się w konflikt z Andrásem Simorem, prezesem węgierskiego banku centralnego. Atakowano go między innymi za utrzymywanie stóp procentowych na zbyt wysokim poziomie, czy brak zaostrzenia dostępu do kredytów denominowanych w walutach zagranicznych (co w warunkach dużej deprecjacji forinta prowadzi do ogromnych problemów ze spłatą takich kredytów – szczególnie źle sytuacja wygląda z kredytami hipotecznymi, które większość Węgrów zaciągnęła w euro lub frankach szwajcarskich). Nie obyło się też bez demagogii – Simorowi wypominano inwestowanie w firmę z siedzibą na Cyprze i insynuowano uciekanie z Węgier ze swoimi podatkami. Do tego doszły pomysły ograniczenia jego pensji. Wszystko to było jawnym atakiem na niezależność banku centralnego, Simor jednak nie ugiął się pod tą presją, Fidesz musiał szukać innych środków na zdobycie wpływu na kształtowanie polityki pieniężnej państwa, które zresztą pojawiły się kilka miesięcy później.
W grudniu Fidesz ogłosił plany konstytucyjnego osłabienia pozycji szefa banku centralnego. Miałby on utracić możliwość mianowania dwóch członków siedmioosobowej Rady Monetarnej, która określa stopy procentowe. Czterech z tych członków miałaby mianować parlamentarna komisja, nad którą rzecz jasna kontrolę sprawowałby Fidesz. To oznaczałoby możliwość sterowania przez rządzących ustalaniem stóp procentowych, praktykę niezgodną z normami unijnymi, a przede wszystkim groźną dla gospodarki na dłuższą metę. Banki centralne często okazują się swoistym hamulcowym działań rządów, które ze swojej natury w systemie demokratycznym preferują zazwyczaj luźną politykę fiskalną. Tę zaś często próbują równoważyć niezależne banki centralne poprzez restrykcyjną politykę pieniężną. Rada Monetarna kontrolowana przez rząd nie stosowałaby tych niezbędnych środków.
Zagarnianie państwa przez partię widać też w innych działaniach. W sierpniu na stanowisku prezydenta wyrazistego Lászlo Sólyoma zastąpił Pál Schmitt, lojalistyczny człowiek Fideszu, dawniej eurodeputowany z ramienia tej partii i ambasador w Hiszpanii oraz Szwajcarii. Charakterystyczna była też ustawa dotycząca Rady Budżetowej, czyli niezależnego ciała stworzonego do opiniowania działań budżetowych rządu oraz parlamentu i prognozowania ich skutków. Rada pilnowała racjonalnego wydatkowania pieniędzy publicznych i stąd nie dziwi ustawa ograniczająca jej finansowanie z 835 do 10 milionów forintów, co przyczyni się do faktycznego zniszczenia tej instytucji. Przewodniczący Rady – György Kopits – porównał to posunięcie do chavezowskiej Wenezueli.
Po co komu wolność słowa?
Najbardziej bulwersujące posunięcia Fideszu dotyczą podstaw ustrojowych i funkcjonowania demokracji. Gromy z całej Europy posypały się na ustawę medialną, która stwarza poważne zagrożenie dla wolności słowa na Węgrzech. Ustanowione bowiem zostało specjalne ciało, władne nakładania kar na jakiekolwiek medium – gazety, telewizję, radio, czy portale internetowe. Najgroźniejsze postanowienia ustawy to po pierwsze fakt, że ewentualne kary mogą być tak wysokie, że doprowadzą do upadku lub ciężkiego kryzysu medium, które zostało nimi obłożone. Po drugie, przewinienia, za które rada medialna będzie karać, zostały sformułowane w sposób bardzo nieprecyzyjny, ogólnikowy i stanowią szerokie pole dla manipulacji ze strony rady i podejmowania stricte uznaniowych decyzji. Bo czymże jest „obraza ludzkiej godności”, albo „niezrównoważone politycznie informacje”? Dodać należy, że wszystkie pięć osób wchodzących w skład nowego ciała to ludzie Fideszu, na czele z Annamárią Szalai, współpracowniczką Orbána. Widać zatem wyraźnie, że jest to kaganiec założony na wolność słowa mediów i przy braku oficjalnego zapisu o cenzurze, tworzy się klimat autocenzury, strachu, że jakieś słowa mogą zrujnować dziennikarza bądź jego tytuł. Opozycja parlamentarna nie zdołała do ciała wprowadzić nikogo spoza Fideszu, a na znak protestu węgierskie gazety po przyjęciu owego prawa pojawiły się w sklepach z pustymi okładkami. Państwa UE, jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania, i organizacje międzynarodowe, jak OBWE, już zgłosiły swoje obawy. W prasie zagranicznej ustawa znalazła szeroki, negatywny oddźwięk, pojawiły się porównania z Białorusią, oskarżenia o „putinizację”, w artykule w „Die Welt” pojawiło się nawet określenie „Führerstaat”, czyli państwo wodzowskie. Orbán broni się mówiąc, że podobne zapisy znajdują się w legislacjach innych państw UE, przypomina o antykomunistycznym (antytotalitarnym) rodowodzie swej partii, a także o tym, że na Węgrzech dziennikarze nie giną i nie padają ofiarą pobić. Wydają się to argumenty wystarczające, by odrzucić tezy o rzekomej „putinizacji”. Niemniej jednak zamiary rządu są oczywiste i miejmy nadzieję, że w obliczu przejętej niedawno prezydencji w Unii nacisk zagraniczny okaże się na tyle silny, by tę quasi-cenzurę Fidesz zniósł.
Harce Fideszu dotknęły również podstawowych kwestii konstytucyjnych, a mianowicie Sądu Konstytucyjnego. Instytucja ta była poważnym ograniczeniem dla Orbána i jego ekipy. Miarka przebrała się, gdy Sąd unieważnił ustawę, nakładającą 98% podatku na odprawy w sektorze budżetowym przekraczające 2 mln forintów (7,3 tys. euro). Odwetem Fideszu była zmiana konstytucji i ograniczenie kompetencji Sądu do zaledwie opiniowania w sprawach finansowych – budżetu, podatków. Jest to poważne zagrożenie dla demokracji, jako że w młodych demokracjach ciało to wielokrotnie przyprowadzało do porządku i dusiło w zarodku pojawiające się autorytarne zapędy władzy. Przy niedostatecznie wykształconej kulturze politycznej i przy niewystarczającym zakorzenieniu fundamentów demokracji w świadomości społeczeństw, to właśnie sądy konstytucyjne bywają ostatnią deską ratunku przed próbami ograniczania demokracji, którym nie przeciwdziałają mechanizmy obronne społeczeństwa obywatelskiego, tak jak na Zachodzie.
Po co komu wolny rynek?
Demagogiczne posunięcia ekipy Orbána dotykają również gospodarki. Zrzucanie winy za niepowodzenia gospodarcze na obcych nie jest wynalazkiem nowym, ale często zyskuje poklask wśród ludu. Na bazie tej logiki wprowadzono specjalny podatek kryzysowy, nałożony na gałęzie gospodarki takie, jak bankowość, telekomunikacja, energetyka, czy sieci handlowe. Czyli te, w których dominuje kapitał zagraniczny. Zobowiązania naliczane będą od przychodów (w przypadku banków – aktywów), a więc płacić trzeba je będzie nawet wtedy, gdy firma poniesie straty. To kolejne działania ograniczające zaufanie inwestorów zagranicznych do Węgier, ale władze bardziej interesuje zysk z podatku kryzysowego, który w pewnej mierze zrekompensuje straty, jakie budżet poniesie w związku z obniżeniem i spłaszczeniem stawek podatkowych dla osób fizycznych, a także małych i średnich przedsiębiorstw.
Fatalny demontaż reformy emerytalnej, jaki ostatnio przeprowadził rząd Donalda Tuska, jest w porównaniu do Węgier i tak umiarkowaną zmianą. Tam bowiem przeniesiono całość zgromadzonych przez Węgrów środków w OFE do sektora państwowego – a więc faktycznie znacjonalizowano około 11 mld euro prywatnych oszczędności. Dla zachowania pozorów nie zlikwidowano III, dobrowolnego filara, jednak pozostający w nim stracą prawo do części emerytury gwarantowanej przez państwo, czyli do około 70% przyszłego świadczenia. Zniszczenie dotychczasowego systemu emerytalnego ułatwi rządowi osiągnięcie ambitnych celów ograniczenia deficytu budżetowego, aczkolwiek nie ma wątpliwości, że jest to zwykła kreatywna księgowość i oszukiwanie obywateli.
Trzeba też wspomnieć o sprawie prywatnego przedsiębiorstwa MAL, odpowiedzialnego za największą w historii Węgier katastrofę ekologiczną, kiedy ponad milion metrów sześciennych czerwonego szlamu zalało ogromne połacie terenu. Rząd wraz z parlamentem podjął bardzo ostre kroki przeciwko MAL, rozpoczynając swoisty spektakl – zatrzymano prezesa firmy, nasyłano kolejne kontrole, aż wreszcie parlament uchwalił ustawę, wedle której państwo przejęło kontrolę nad przedsiębiorstwem. Jest to niesłychany przypadek nacjonalizacji, wyjęty żywcem z minionej epoki, będący niebezpiecznym precedensem. Wydawało się, że takie postępowanie w Europie definitywnie spoczęło na zasłużonym miejscu na śmietniku historii, jednak musimy pamiętać, że pozbawionych skrupułów populistycznych przywódców nigdy nie zabraknie.
Oblany egzamin
Fidesz nie zdał egzaminu z odpowiedzialnego rządzenia. Zachłyśnięty ogromnym sukcesem przy urnach, urzeczywistnił najczarniejsze scenariusze, jakie mogły wystąpić w takiej sytuacji. Na Węgrzech mamy do czynienia z kompleksowym atakiem na niezależne dotąd instytucje kontrolne (poprzez ograniczanie ich kompetencji, obcięcie finansowania, wprowadzanie własnych popleczników), brakiem całościowego planu poprawy sytuacji gospodarczej – zamiast tego widać szereg nieprzewidywalnych, dyskrecjonalnych działań, często opartych na prymitywnym populizmie. Po raz kolejny potwierdziła się maksyma lorda Actona, że władza absolutna demoralizuje absolutnie. Europa jest zszokowana ustawą medialną, atakiem na Sąd Konstytucyjny, przypadkiem nacjonalizacji prywatnej firmy. Czy możemy się jednak spodziewać poważniejszych działań ze strony Unii lub jej członków? Wydaje się na razie, że żadnych ostrzejszych środków nikt nie podejmie. Herman van Rompuy po niedawnej wizycie na Węgrzech stwierdził, że Viktor Orbán wywarł na nim „znakomite wrażenie”. Eurokraci dodają, że wątpliwe jest wystąpienie do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, ponieważ zapisy o obowiązku przestrzegania wolności i pluralizmu mediów zawarte w Karcie Praw Podstawowych odnoszą się jedynie do działań instytucji unijnych, albo wcielania przez państwa w życie unijnej legislacji. Miejmy nadzieję jednak, że zakulisowa presja i bycie pod nieustanną obserwacją podczas prezydencji zawróci naszych bratanków ze złej drogi.
?