Metodę sprawowania władzy przez Zjednoczoną Prawicę da się scharakteryzować krótko – dużo wielkich słów, mało treści, śmiałe obietnice, niewiele konkretów, silne państwo w teorii, bałagan w praktyce. Nie inaczej jest w polityce zagranicznej.
W połowie kwietnia rzadko widywany Zbigniew Rau – minister spraw zagranicznych – objawił się w Sejmie, gdzie wygłosił, po raz pierwszy od czterech lat, „doroczne exposé” o „założeniach i kierunkach polskiej polityki zagranicznej”. Pisałem już, że był to typowy przejaw PiS-owskiego „chcemyabizmu” – „chcemy, aby to lub tamto”.
Gorzej jednak, że zamiast po prostu opisać sytuację międzynarodową oraz możliwe scenariusze rozwoju, minister Rau przedstawił nie diagnozę otaczającej nas rzeczywistości, lecz wizję świata jakby wyjętą z broszur propagandowych partii rządzącej.
Jednym z lejtmotywów przemówienia było dzielenie Europy na państwa naszego regionu, mniejsze i od zawsze ciemiężone – a dzięki temu cieszące się moralną wyższością i lepiej rozumiejące historię – oraz państwa większe, imperialne. Co ciekawe, do grupy państw „imperialnych” Rau nie włączył ani Wielkiej Brytanii mającej niegdyś największe imperium w historii, ani Francji, Hiszpanii, Portugalii czy Stanów Zjednoczonych.
Nie zauważył również, że Polska była, co prawda, ofiarą podbojów, ale z perspektywy części państw naszego regionu, w tym Ukraińców, była też krajem podbijającym. Nie dotyczy to zresztą tylko Polski – dla wielu narodów to właśnie inny kraj regionu był przez stulecia okupantem. Wystarczy spytać Słowaków czy Rumunów o ich pamięć Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Minister Rau albo udaje, albo naprawdę nie ma pojęcia o historii, a tym samym sentymentach narodowych. Nie widzi także konsekwencji opowieści, które snuje.
Po pierwsze, z własnej woli zapisuje Polskę do grupy państw „małych i średnich”, chociaż pod względem terytorialnym, ludnościowym a także gospodarczym zaliczamy się do największych państw UE – zwłaszcza po Brexicie.
Sam Rau z dumą stwierdził w przemówieniu, że po roku 1989 Polska niebywale się rozwinęła. „W ciągu ostatnich trzech dekad Polska wykorzystała swoją dziejową szansę, jaką dał jej pokój w Europie. Z kraju znajdującego się na peryferiach sowieckiego imperium, zadłużonego i przytłoczonego brakiem wolności, zdołaliśmy zbudować państwo dysponujące dynamiczną gospodarką (…) będące członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego (…) i integrujące się w Unii Europejskiej (…). W tym czasie Polska stała się liderem wzrostu gospodarczego w Europie, potroiła dochód narodowy brutto na głowę mieszkańca tak, że – mierzony w sile nabywczej – oscyluje on na poziomie 79% poziomu Europy Zachodniej”. Brzmi to jak opis państwa z niemałymi ambicjami, a nie lidera grupy ciemiężonych średniaków. Nawiasem mówiąc, ciekawi mnie, co stało się z opowieścią o ruinie, w jakiej rzekomo znajdowała się Polska przed rządami PiS?
Po drugie, sojusze buduje się nie jeżdżąc palcem po mapie i wymyślając egzotyczne konfiguracje, ale podejmując realne działania. Kiedy za czasów mojego urzędowania szykowaliśmy projekt Partnerstwa Wschodniego, który zbliżał m.in. Ukrainę do Unii Europejskiej, świadomie wybraliśmy na partnera Szwecję. O tym, dlaczego ten układ był opłacalny dla obu stron pisałem szerzej w książce „Polska może być lepsza”, tu więc jedynie krótkie przypomnienie. Szwecja jest krajem wysoko rozwiniętym i budzącym zaufanie, ale o liczbie ludności równej Republice Czeskiej. Dzięki współpracy z liczącą prawie 40 mln mieszkańców Polską zyskiwała na znaczeniu. Poza tym porozumienie między krajami z dwóch stron dawnej żelaznej kurtyny dodawało naszemu projektowi wiarygodności i odsuwało zarzuty o to, że jest motywowany nieuzasadnioną (jak wówczas uważano) rusofobią.
PiS ustami ministra Raua snuje opowieści o regionie Europy Środkowej i Wschodniej rozciągającym się od Finlandii po Grecję, który pod przewodnictwem Polski tworzy koalicję pomocy Ukrainie. Ale jednocześnie nie widać żadnych realnych działań na rzecz budowy takiej wspólnoty. Nie widać też żadnej woli po stronie państw regionu, by wejść do takiej grupy pod przewodnictwem Polski.
Żeby było zabawniej, w innym miejscu przemówienia minister twardo sprzeciwia się tworzeniu jakichkolwiek grup państw ściśle współpracujących w ramach UE. „Polska w swojej polityce europejskiej dąży i dążyć będzie do modus operandi opartego na konsensusie wszystkich członków Unii, a nie ustaleniach różnego rodzaju europejskich tandemów – pięciokątów, czworokątów, trójkątów, a tym bardziej dyktatu najpotężniejszego państwa członkowskiego”. Skoro tak – to czym ma być ta, podobno udana, współpraca państw naszego regionu, jak nie właśnie pewnym „wielokątem”, który chce kształtować unijną politykę wobec Rosji? I czy sam Rau nie uważa, że państwa naszego regionu – ze względu na doświadczenia historyczne – mają szczególne prawo do wypowiadania się w sprawie relacji z Moskwą?
Jednocześnie minister występuje przeciwko wszelkim propozycjom odejścia od zasady jednomyślności w podejmowaniu decyzji na poziomie UE. Innymi słowy chce, by każde państwo miało możliwość zawetowania każdej propozycji. To korzystne dla rządu PiS, gdy idzie np. o wymierzenia kary za naruszanie praworządności, ale już niekorzystne, gdy jakiś kraj – na przykład Węgry – chce blokować wniosek o przedłużenie sankcji na Rosję.
Jeśli Unia miałaby się rozszerzyć do ponad 30 członków, co minister popiera, podejmowanie decyzji będzie skrajnie trudne. Politycy PiS nie akceptują aktualnego modelu podwójnej większości – tzn. 55 proc. krajów UE mających łącznie ponad 65 proc. ludności. Jestem się w stanie z tym zgodzić, ale niech w takim razie zaproponują alternatywne rozwiązanie. Na przykład inne proporcje lub wprowadzenie głosowania większościowego dopiero po przyjęciu do UE Ukrainy, kiedy nasz region będzie miał silniejszą reprezentację.
Nie można być cenionym członkiem jakieś organizacji, zawsze będąc przeciw, zawsze tupiąc nogą i nie proponując nic w zamian.
Bo hasła „powrotu do korzeni” czy „Europy ojczyzn”, jakimi szermują politycy PiS nie znaczą nic. Chcą oni po prostu, żeby Unia dawała pieniądze i pomagała tam, gdzie to zgodne z ich interesami, a jednocześnie przymykała oko na naruszenia norm. Chcecie słabszej Unii? W porządku, ale wówczas nie liczcie na wspólne sankcje przeciw Rosji, wspólne zakupy broni dla Ukraińców, Krajowy Plan Odbudowy czy pomoc dla polskich rolników poszkodowanych importem zbóż z Ukrainy.
Oczywiście, w interesie Polski jest Unia zrównoważona, w której mniejsi i biedniejsi mają silniejszy głos niż wynikałoby to z prostego przeliczenia ich potencjału ludnościowego czy gospodarczego. Tak było do tej pory. Niemcy, których PKB stanowi 25 proc. PKB całej Unii, a liczba ludności to 18,5 proc. ludności UE mają jednocześnie niespełna 14 proc. posłów w Parlamencie Europejskim. Wbrew temu co twierdzi PiS, instytucje unijne nie są narzędziem realizacji interesów największych państw kosztem mniejszych, ale ich temperowania. I tak powinno pozostać.
Ale to nie znaczy, że Unia ma być niewolnikiem prorosyjskich czy prochińskich sympatii jednego państwa, które każdą decyzję może zablokować swoim liberum veto. Zmiany są nieuniknione, bo inne państwa nie będą na nas czekać, a Warszawa nie może im zabronić zacieśnienia współpracy.
Unię należy modernizować, a Polska może na tym skorzystać – trzeba tylko po pierwsze mieć pomysł, jak to zrobić, a po drugie tworzyć koalicje sojuszników do przeforsowania swoich propozycji. Nikt nie zostaje liderem po prostu się nim ogłaszając.
„Rosyjska agresja na Ukrainę zmieni polityczne konstelacje w Europie, trzeba więc dążyć do tego, aby pozycja Polski, jej bezpieczeństwo i warunki rozwoju, doprowadziły do poprawy jej statusu w Europie”, mówił minister Rau. A następnie wzywał do prowadzenia „szczególnie ambitnej polityki”, bowiem „tylko taka polityka może pozwolić (…) na przekucie obecnie wzmocnionej pozycji tak Polski, jak i całego regionu, w status niezbędnego zwornika bezpieczeństwa, stabilności i jedności wspólnoty transatlantyckiej (…)”.
Niestety, czyny dalekie są od tych wzniosłych słów, a słowa dalekie od faktów. Po pierwsze, nie widzę trwałego wzmocnienia pozycji Polski. Owszem, ze względu na wojnę nasz kraj ma fundamentalne znaczenie dla zaopatrzenia Ukraińców. Dobrze, że polski rząd wywiązuje się z tej roli – rząd Koalicji Obywatelskiej robiłby to samo. Ale odnoszę wrażenie, że częste relacje z wysłannikami Waszyngtonu i wizyty najwyższych przedstawicieli USA w Polsce uderzyły politykom PiS do głowy.
Przestrzegałem już przed tym we wspomnianej książce „Polska może być lepsza”, przestrzegałem w nielegalnie nagranej rozmowie z Jackiem Rostowskim, przestrzegałem w licznych tekstach: USA jest mocarstwem globalnym, ma globalne interesy, a Polska nie jest kluczowa dla ich realizacji. A już z pewnością nie Polska skłócona z innymi ważnymi partnerami Amerykanów w regionie, w tym z Niemcami, gdzie wciąż stacjonuje ponad 35 tys. amerykańskich żołnierzy – najwięcej w Europie.
Powtarzam, nie próbujmy stawiać Amerykanów przed wyborem pomiędzy Polską i Niemcami, bo może nam się nie spodobać wybór, którego dokonają. Nie próbujmy też opierać swojej pozycji międzynarodowej wyłącznie na współpracy z USA i w opozycji do Europy. Bo jeśli zmieni się gospodarz Białego Domu, na przykład na tego, z którym tak afiszował się PiS, to amerykański hipopotam może odwrócić się od Ukrainy, Polski oraz całego naszego regionu i nawet nie zauważy, że łamie nam kości.
Instytucje europejskie mogą być lewarem naszych wpływów i dodatkowym gwarantem naszego bezpieczeństwa. Ale żeby tak było, potrzebujemy Polski, która jest w centrum Europy. Nie tylko geograficznie, ale i mentalnie.
Autor ilustracji: Calvin Hanson
