Nie myślałem że będę o tym pisać. Na co dzień staram się myśleć o ważniejszych sprawach. Nie przeszkadzał mi krzyż na placu Piłsudskiego w Warszawie. Nie przeszkadza mi widok mijanych codziennie świątyń chrześcijańskich. Nie przeszkadza mi widok krzyża na czyjejś piersi, ani hidżabu na głowie. Nie przeszkadza mi też widok mormonów, głoszących swoje nauki w centrum miasta, ani chasydów jakich można czasem w Warszawie zobaczyć w pobliżu siedziby Chabad-Lubavitch. W niczym nie łamie to mojego pojęcia religijnej wolności. Wyznanie uważam, oczywiście, za sprawę prywatną – ale nie widzę żadnej podstawy dla zakazu obnoszenia się ze swoimi poglądami na tę kwestię. Szczególną hipokryzję w tym temacie wykazują osoby skłonne do zakazania wszelkich przejawów religijnej przynależności, a zarazem obnoszące się publicznie ze swoim ateizmem – a zatem, poglądem na określoną sprawę. Nie przeszkadza mi sam fakt istnienia w przestrzeni publicznej wojowniczego Tadesza Rydzyka, jak i niemniej przekonanego o swojej wielkiej misji Richarda Dawkinsa.
Dlatego kwestię symboli religijnych w miejscach publicznych traktuję we właściwy sobie, liberalny sposób – nie przeszkadzają mi. Umieszczanie obrazków ze św. Krzysztofem przy szybie samochodu mogę uważać za szczyt tandety i raczej płytkiej religijności, ale z drugiej strony – nie do mnie należy ocena tak wrażliwych kwestii. Podobnie, nie przeszkadzają mi stojące tu i ówdzie – w miejscach wypadku – krzyże, upamiętniające ich ofiary. Pełnią one zresztą pewną praktyczną rolę – pokazują miejsca potencjalnie niebezpieczne, zmuszają kierowców do większej ostrożności podczas jazdy. W tym kontekście uważam za pozbawione glębszego sensu toczone tu i ówdzie debaty na temat ich usunięcia.
Owe krzyże zostały dzisiaj przypomniane w jednej z telewizyjnych dyskusji towarzyszących relacji z próby przeniesienia krzyża upamiętniającego tragicznie zmarłego prezydenta. Należy jednak powiedzieć jasno – takie porównanie jest bezsensowne. Samolot z polską delegacją rozbil się pod Smoleńskiem, i to tam mógłby być postawiony. Jest to oczywiście czysta teoria – stawianie krzyża na lotnisku wydaje się być działaniem bezsensownym. Ciężko jest mi stwierdzić jednoznacznie co kierowało osobami które stawiały krzyż w tamtym miejscu. Od samego początku jednak patrzyłem na niego jako na coś chwilowego, pewien znak żałoby, który będzie tam stać najpóźniej do wyboru nowej głowy państwa. Odnosiłem się sceptycznie do nawoływań o jego przeniesienie w inne miejsce. Uznałem że jest to sprawa delikatna, którą da się załatwić metodą dialogu. Nie spodziewałem się jednak powstania groteskowego w swej istocie ruchu „obrońców krzyża”. Ludzie ci zdają się być kompletnie pozbawieni poczucia rzeczywistości. Ich żądanie postawienia pomnika ofiar katastrofy pod Pałacem Prezydenckim jest kompletnie nie do przyjęcia. Nie dlatego że wydarzenie te nie jest godne upamiętnienia – wprost przeciwnie. Są jednak przynajmniej dwa powody dla których postulat „obrońców krzyża” jest nie do przyjęcia. Po pierwsze, Pałac Prezydencki i pomnik ks. Poniatowskiego, jak również mniejsze rzeźby lwów stanowią zgrabną całość, współtworząc jeden z najładniejszych fragmentów Warszawy. Postawienie tam kolejnego pomnika nie jest zatem szczęśliwym pomysłem.
Po drugie – pomnik nie jest najlepszą metodą upamiętnienia ofiar. Chyba że będzie miał postać tablicy z nazwiskami zmarłych – naturalnym miejscem dla takiego „pomnika” jest jednak cmentarz.
Zablokowanie procedury przeniesienia krzyża do kościoła św. Anny jest wydarzeniem tragikomicznym. Okazuje się że w Polsce łatwiej rozebrać, przy porównywalnym – a być może i większym – oporze dużą halę, aniżeli przenieść drewniany krzyż przez ok. pół kilometra. Rozumiem niechęć władz do używania najostrzejszych środków przymusu, które poszły w ruch rok temu przy rozbiórce hali Kupieckich Domów Towarowych. Jednak sytuacja w której taka, wydawaloby się, drobna rzecz staje się przedmiotem ogólnonarodowej troski, nie należy do sytuacji normalnych. Ciężko powiedzieć co w tej sytuacji należy zrobić. Sprawa nie jest na pewno warta wysokich nakładów siły. Może rozsądne będzie – na razie – pozostawienie status quo. Wówczas „obrońcy krzyża” będą w dalszym ciągu pełnić rolę lokalnego folkloru. Z drugiej strony, może to umocnić tę grupę, której kolejne posunięcia ciężko przewidzieć. Jedno jest pewne – czas na dyskusję już się skończył. Udało się dogadać ze wszystkimi którzy byli do tego zdolni. Pozostali pod krzyżem to bardzo dziwna zbieranina ludzi walczących z niezwykłą zawziętością o niewielką sprawę.
Jedno jest pewne. Niezależnie od tego czy jesteśmy w tej sytuacji za uznaniem status quo, czy też za tym rychlejszym przeniesieniem krzyża – nie możemy przejąć retoryki jego „obrońców”. Ten krzyż nie jest sprawą tak istotną jak choćby zapowiedziany dzisiaj wzrost podatku VAT. Krzyż nie jest problemem narodowym, politycznym, społecznym. Krzyż nie jest nawet problemem katolickim – większość katolików akceptuje decyzję o jego przeniesieniu. Jest to tak naprawdę problem tej wąskiej grupy, której perspektywa patrzenia na świat zawęża się do tego tylko jednego krzyża. Ich dzialania mają tyle wspólnego z katolicyzmem co działania prowadzone dawniej przez zakon krzyżacki. Dzisiejsi krzyżacy, podobnie jak tamci, obnoszą się z tym symbolem, jednocześnie nie dając żadnego świadectwa głębokiej wiary. Czas który spędzają na nocnym „czuwaniu” pod krzyżem mogliby z pewnością spożytkować w bardziej chrześcijański sposób. Jest to jednak ich, krzyżacki, problem. Mi osobiście pozostaje głębokie współczucie dla tych ludzi i nadzieja na szybkie zakończenie jednego z najgłupszych sporów w historii III Rzeczpospolitej.