Jeśli wszyscy z założenia gotowi są grać nie fair, to demoralizacja osiąga swoje apogeum i wygrywa ten, kto jest gotów najszybciej i najradykalniej łamać reguły gry. Łamiąc je politycy i nie tylko oni zwykle ubierają się w szaty obrońców najświętszych dla wyznawców wartości odwołując się do emocji tak zwanych „moralnych większości”, które są spotykane w każdej społeczności, ale – dodawał sarkastycznie badacz mający na uwadze amerykańskie praktyki – jeśli ta „moralna większość” zdobywa przewagę lepiej zacznij się modlić.
Pejzaż po komunizmie to żyzna gleba dla zbiorowych namiętności, złudzeń i rozczarowań – powiadał V. Tismaneanu, przekonany nie tylko do tego, że czynniki jakościowe odgrywały i odgrywają ogromne role, ale i do tego, że są badalne przy pomocy metod i technik socjologii. Przekonanie co do ich wartości staje się silniejsze, zwłaszcza wtedy, kiedy przyglądamy się analizom polskiego Sierpnia i bezradności wielu autorów nie potrafiących odpowiednio uwzględniać czynników jakościowych. Te czynniki, ze strachem i nadzieją zbiorową pojawiają się tylko jako metafory i nie zawsze pomagają ani w zrozumieniu, ani w wyjaśnianiu. Wiemy o tym, jak ciężko wspomagać jakiekolwiek analizy odwołując się do emocji i jak trudno je kwantyfikować, ale wiadomo, że jest to możliwe. Tak jest w przypadku nadziei zbiorowych, które pojawiły się w nauce w latach 60. dzięki „filozofom nadziei”. Powoli, wspólnym wysiłkiem filozofów, socjologów i psychologów poczęto określać pola badań, by później poszukiwać narzędzi do ich uprawy.
Nadzieje transformacji
Nie przybliżając ich istoty z braku miejsca zauważamy tylko, że nadzieje kultywowane w ostatnich dziesięcioleciach „realnego socjalizmu” obumarły wraz z Okrągłym Stołem i pierwszymi wyborami, a zrodziły się nowe w erupcji, jaka odmieniła nie tylko Polaków. Te nowe wspierały się o wielkie nadzieje długiego trwania i były doraźnymi nadziejami na szybką i radykalną zmianę życia wszystkich, niezależnie od miejsca w hierarchii społecznej. Były otwarte, niewinne przez pierwsze miesiące aż zderzyły się z brutalną dla milionów rzeczywistością transformacji i strachem o utratę wszystkiego. Wyrastały w tej glebie z poczucia odzyskanej wolności, tej wolności, jaka nigdy nie przybiera ziemskich postaci, ale która przez czas jakiś rodzi radość spełnienia się w takiej wartości.
Świat transformacji się okazywał dla wielu coraz bardziej obcy, zachłanny, zrelatywizowany tym bardziej, że okazał się takim po tak szalonych nadziejach. Po niezwykle krótkim okresie euforii zauważono, że koniec starego systemu nie był wyzwoleniem, a przyniósł poczucie przegranej i wnet powróciły resentymenty do starej klatki zapewniającej stabilność na niskich poziomach i bezpieczeństwo socjalne i ci, którzy stracili najwięcej nie chcieli zauważać, że była to równość w biedzie. W tej swoistej kulturze rozczarowania i nostalgii za przeszłością przegrani nie potrafili otrząsnąć się z traumy i po utracie pierwszych, wielkich nadziei nie uwierzyli w deklarowaną równość szans wszystkich nie mając ku temu żadnych mocnych przesłanek, a ich zresztą nie było wiele. Rozczarowania zaczęły być pożywką odruchów buntu, a nawet rozpaczy. Tych, którzy przeżywali je najsilniej, zaczęli organizować ludzie tacy, jak A. Lepper, mający odpowiedników w każdym kraju postkomunistycznym. Oni poszukiwali wyjaśnień swoich niepowodzeń i odnaleźli je w prostych słowach takiego przywódcy, który znakomicie wczuł się w rolę organizatora wyobrażeń zbiorowych „ludzi zbędnych” i spełniał się jako taki, a okazał się tak wielkim nieporozumieniem jako „polityk”. Znając, może nie naturę, ale moc teorii spisku, począł odnajdywać wrogów na zewnątrz i wewnątrz zdobywając zaplecze bez trudu, stał się depozytariuszem nadziei milionów wykluczonych dając im tylko krótki czas nadziei.
Przejmujący władzę przywódcy Solidarności, jeszcze w opozycji, widzieli Polskę jako pole wielkiego eksperymentu i budowania nowego, nieznanego dotąd w dziejach społeczeństwa zorganizowanego w „związku zawodowym” i systemie różnych samorządów, co w efekcie miało połączyć demokrację polityczną z ekonomicznym egalitaryzmem. Nietrudno zauważyć, iż nawet nie próbowali dokonywać takich eksperymentów i chyba jednak szczęściem dla nas wszystkich były wymuszenia z zewnątrz, które otrzeźwiły kwietystycznych wizjonerów. Zostali zmuszeni do zorientowania się na normalność wierząc zachodnim teoretykom, że Polska ma największe szanse na skok cywilizacyjny, dużo większe niż inne, byłe kraje socjalistyczne. Ale nie wiedzieli, jak te szanse wykorzystać, bo do tego, poza wieloma innymi warunkami, trzeba kompetencji, których im zabrakło. Po kilku latach okazało się, nasz kapitał społeczny okazał się tylko potencjalny, nie potrafiono go zagospodarować. Okazało się także, że byli dysydenci stali się politycznie jałowi. Poza próbami mityzacji demokracji i kapitalizmu, które i tak nie tłumaczyły istoty przełomu ani kosztów, nie zaproponowali niczego nowego przyzwalając, by Polacy poczęli poszukiwać wzorów ładu w przeszłości. Odkrywając taką jałowość, swoją niemoc w kreowaniu rzeczywistości, zwrócili się ku indywidualnym postaciom samozbawienia biorąc przykład z uwłaszczających się elit postkomunistycznych. Zjawiska patologiczne poczęto traktować jak normalność i tak też postrzegało je kontestujące, ale bezradne społeczeństwo.
Mesjasz narodów
Poszukując nadziei Polacy zaczęli rekonstruować nowe nadzieje długiego trwania sięgając także po „wulgarny mesjanizm”, bo nadzieje krótkiego trwania nie były w stanie aktywizować, będąc rachitycznymi i nieumiejętnie kreowanymi. Społeczność natomiast nie potrafiła stworzyć własnych, spontanicznych. W komunizmie oddawali życie prywatne Bogu, publiczne partii, teraz pozostał tylko Bóg, bliższy dzięki papieżowi, ale i on stawał się coraz dalszy za sprawą hierarchów, także zagubionych w labiryntach transformacji, choć gubiących się jeszcze bardziej w labiryntach wyobrażeń zbiorowych. Niewiele było trzeba, by u progu transformacji polski Kościół stał się prawdziwym duchowym przewodnikiem narodu. Starczyłoby kilkadziesiąt hospicjów, szkół akcji charytatywnych, prób nacisku na rządzących w imieniu odrzuconych. Tego wszystkiego zabrakło i owocuje to dziś bierną, tępą religijnością, nieprzynoszącą integracji postaw i zachowań godnych prawdziwego narodu. Jesteśmy dumni z manifestacji naszej wiary (bo nie samej wiary) i obnosimy się z tym wierząc, że to czyni nas wyjątkowymi. Z niejakim zdziwieniem patrzą na to obserwatorzy z zewnątrz pytając, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy mimo tej deklarowanej religijności, mając na myśli te wszystkie przejawy życia zbiorowego, które świadczą o nas jak najgorzej, a jest ich sporo. Wierzący i praktykujący katolicy, tacy jak Polacy, są argumentem dla innych, odchodzących od Kościoła, którzy powiadają, że jeśli rzekomo głęboko wierzący Polacy są właśnie tacy, to oni nie chcą być jak Polacy
Niektórzy organizatorzy wyobrażeń zbiorowych, próbując przezwyciężać marazm, zaczęli przywoływać to, co w Polakach najlepsze, trwałe, ale nie wydaje się, że możemy sobie przypisywać koherentny, stabilny „charakter narodowy”. Można tylko zgodzić się z tym, że za sprawą rytualizacji wzorów socjalizacji zbiorowość polska cechuje się jednak tym, co widział badacz: łatwym myśleniem życzenioweym (co jest nie tylko polską przywarą ), rozbujałą wyobraźnią, powierzchownym tradycjonalizmem, wybujałym indywidualizmem, zbytnim przywiązaniem do symboliki tradycji narodowej. Nie wydaje się jednak, by te, bardzo enigmatyczne, nieokreślone cechy „charakteru” Polaków, były oryginalne, właściwe tylko nam, wyjątkowe. Takie można przypisywać właściwie każdemu narodowi i narody przypisują je sobie, a nieświadomość tego wynika z naszej nieznajomości historii innych, choć czasami miewamy pretensje o to, że to inni nie znają naszej. A my, swoiście narcystyczni, nie chcemy zauważać tego, że nasza wyjątkowość nie jest tak prawdziwa, jak chcielibyśmy. Ot, choćby bohaterstwo narodowe. Trudno wyobrazić sobie taki naród, który nie przypisałby sobie tej cechy, ale nasze jest wyjątkowe i odnajdujemy dziesiątki argumentów na jego rzecz pomijając wszystko, co może kwestionować ten heroizm, a wiemy, że bez trudu moglibyśmy znaleźć równie wiele takich przykładów, które go demityzując, bo obok Grunwaldów w naszej historii były Chojnice, Piławce, Batoh.
Zauważając zawłaszczanie państwa przez stare i nowe elity obywatele zaczęli oglądać się na tych, którzy dostarczą im nowych mitemów, jakie ustrukturyzują na nowo wyobrażenia zbiorowe, przestrzenie mityczne, dostarczą im nowych, tak potrzebnych znaków tożsamości. Dla Tismaneanu awanturnicy, szarlatani i reketierzy zajęli miejsce tępych, ponurych członków nomenklatury. Ich nie interesowało to, że umierające zbiorowe nadzieje krótkiego trwania oznaczają także brak aktywizmu społecznego, gotowości społeczeństwa do naprawdę wielkich prac w imię zbiorowego zbawienia. Zawierzyli wpierw swoim instynktom, a potem transcendencji, czyli tym „naturalnym” siłom, jakie miały powodować zmianami. Byliśmy i jesteśmy zagubieni w takich poszukiwaniach po eksperymentach z wieloma „zbawcami” i teraz szukamy już tylko mniejszego zła, ale zło zawsze pozostaje tylko złem.
Natura elity
Otwarcie pisze się i mówi o tym, że elity skwapliwie korzystają z tzw. „renty transformacyjnej” – korupcji i klientyzmu, a korzystając i zbawiając siebie, samozbawione, bez przekonania rytualizują obietnice zbawienia innych. Zdają się być pewne, że rezerwuary nadziei zbiorowych w czasie długiego trwania tworzą obszar przyzwolenia na arbitralność i niestabilność reguł prawno-instytucjonalnych. Wszelkie patologie traktowane są jak koszty transformacji i tego nawet nie próbują kwestionować elity intelektualne, te zwłaszcza, które także są beneficjentami transformacji. W jakiejś mierze bierność społeczeństwa to właśnie dzieło tych elit, które Z. Brzeziński widział jako pozbawione wizji nowoczesnego społeczeństwa. Po czasie możemy powiedzieć, że nie mają żadnych wizji, są nastawionym na trwanie, ponowoczesnym złudzeniem zbawienia. Intelektualiści mają sobie do zarzucenia równie wiele, jak politycy.
Wyrządzają wiele szkód, chyba więcej niż im się zarzuca. Niekompetencja sprawia, że nie są w stanie kontrolować i zmieniać gospodarki i rozwiązywać newralgicznych problemów społecznych, że akceptowana i moderowana przez nie atrofia norm sprawia, że instytucjom i grupom społecznym brak regulatorów i drogowskazów, a od lat upowszechnia się przekonanie, że wielu sytuacji nie regulują żadne normy, nie obowiązują żadne reguły. A jeśli wszyscy z założenia gotowi są grać nie fair, to demoralizacja osiąga swoje apogeum i wygrywa ten, kto jest gotów najszybciej i najradykalniej łamać reguły gry. Łamiąc je politycy i nie tylko oni zwykle ubierają się w szaty obrońców najświętszych dla wyznawców wartości odwołując się do emocji tak zwanych „moralnych większości”, które są spotykane w każdej społeczności, ale – dodawał sarkastycznie badacz mający na uwadze amerykańskie praktyki – jeśli ta „moralna większość” zdobywa przewagę lepiej zacznij się modlić.
Broniąc siebie politycy spontanicznie dostarczali mitemów i rytualizowali mity o złodziejskiej prywatyzacji, wyprzedaży majątku narodowego obcym, o wszelkiego rodzaju „układach” spowalniających rozwój, oczywiście układach, w które nie byli uwikłani. Pojawiały się w przestrzeniach mitycznych nie tylko tych grup, które poczuły się krzywdzone nowym systemem. Każdy z nich dawał się wyjaśniać przy pomocy racjonalnych przesłanek. Nietrudno było uwierzyć w mityzacje „złodziejskie”, bo niemal każdy Polak zalazł jakieś jego potwierdzenie albo podejrzenie, choć gorzej było z mitem „układu” mimo tak upartej rytualizacji w czasach rządów PiS. Być może dlatego, że brakło mu symboli, ale także dlatego, że jakąś przeszkodą było i to, że niemal każdy z nas jest wkomponowany w jakiś „układ” nie mając pewności czy jest on zgodny z prawem i normami życia społecznego.
Zawiedzione nadzieje
Upadek wiary w rzeczywiste zbawienie w doczesności zaowocował zbiorowymi neurozami i nawrotem do wiary w wartości, wiary w transcendencję. Takie nawroty bywają niekiedy pochopnie oceniane jako nowy obskurantyzm, ale przez tych, którzy są ludźmi czystej wiary i poruszają się w takich samych przestrzeniach mitycznych. Odnajdują się w nich ci, którzy już stracili wiarę w zbawienie w doczesności i nie potrafią jej odzyskiwać, czyli ludzie starsi. Oni tworzą tą polską egzotykę, o której na zachodzie krąży wiele powierzchownych i nawet zabawnych opinii, a taką spotkaliśmy w poważnej próbie syntezy. N. Demeratha „jeśli chcesz (w Polsce) by twój syn jeździł mercedesem, nie posyłaj go na medycynę, ale do seminarium duchownego”.
Wielkie nadzieje na zbawienie materialne zostały zniszczone beztrosko, z niefrasobliwością kapryśnego dziecka. Można było choć próbować czynić je nadziejami długiego trwania. Raz jeszcze powtarzamy, że wraz z nimi zniszczono niepojęty aktywizm społeczny, wiarę w siebie, jaka mogła przełożyć się na zbiorowe działania, na poświęcenia. Jesteśmy przekonani, że to było możliwe w takim czasie. Posłużymy się tu analogią, która zdać się może nietrafna, ale według nas jest potwierdzeniem, że zbiorowe nadzieje można kierunkować i moderować do czasu ich wyczerpania. Biorąc przykład z towarzyszy radzieckich, którzy mieli to za sobą, polscy wykorzystali je w społeczności wiary równie wielkiej, jak nędza w końcu lat 40. i początku 50. Obiecując szybkie zbawienie w doczesności wykorzystali do maksimum zapał, zwłaszcza młodych, i na tym ekstensywnym etapie rozwoju „nowej gospodarki” hasłami zachęcili setki tysięcy Polaków do niemal niewolniczej pracy w imię promiennego jutra. Ten eksperyment zakończył się powodzeniem, jakie po czasie okazało się klęską i niezwykłą analizą tej zwycięskiej klęski okazał się film Wajdy „Człowiek z marmuru”. Mając na uwadze tamte próby można było podjąć nowe wystrzegając się tamtych błędów i orientując raczej na tych, którzy obiecywali „krew, pot i łzy”.
Mity kosmogoniczne
Kreatorzy mitów winni rozumieć taką konieczność, o jakiej mówił D. Miller – każda rewelacja musi być mediowana przez symbole i formy, w jakich jednostka może je zaakceptować. Warunkiem nieodzownym skutecznej mediacji zdaje się odwołanie do mitów fundamentalnych, zwanych niekiedy założycielskimi dla społeczności. Takie mediowanie musi być celowe, przemyślane, ale zwykle bywa spontaniczne, czasami trafione, czasami nie. Trafione przez to, że mediujący poruszają się w takiej samej przestrzeni mitycznej; odwołując się do wartości wywołujących takie same reakcje afektywne; deklarujący walkę z korupcją polityk prawie zawsze znajdzie zbieżność z odbiorcami. Nie można zapominać także o tym, że mity są cały czas konfrontowane, weryfikowane z naszą racjonalnością i jeśli ogląd mityczny jest rażąco sprzeczny z „racjonalnym”, jeśli posiadana przez nas wiedza kłóci się z przesłaniem mitycznym, wtedy pewnie zostanie odrzucony.
Nawet ludziom nauki niełatwo definiować wielki koagulat mitów demokracji. Zwracali na to uwagę teoretycy traktujący z dystansem mit racjonalnego wyborcy. „Duża część obywateli posiada niewielką wiedzę o kwestiach poddawanych pod głosowanie – zauważała z ogromną ostrożnością badaczka – i w rezultacie zastępuje je wiara”. Podobnie prezentują się wybory przedstawicieli do organów demokratycznych, w których wybieramy tylko sztuczny wizerunek kreowany przez media, przekonując się po jakimś czasie, że dokonaliśmy złego wyboru, ze znowu powodowaliśmy się wiarą, że zawierzyliśmy mitom i będziemy jednak przekonywać się tak długo, bo rezerwuary wiary są niewyczerpane. Wydaje się, że w Polsce naszego czasu zanikła wiara w to, że demokracja jest skutecznym remedium na nasze codzienne bolączki. Tylko część społeczności została przekonana do tego, że rzeczywiście przynosi wiele dobrodziejstw, że jest ramami zbawienia. A wiemy o tym, że o braku tożsamości między ideologią a jednostką mogą przesądzić korzyści odnoszone przez wyznawcę – ten swoisty pragmatyzm ludzi, którzy swoją identyfikację ideową opierają na imponderabiliach, nie mitycznych generaliach, a owe imponderabilia to pieniądze, dobra, gwarancje bezpieczeństwa.
Wyborca mityczny
Spora część elektoratu zdaje się wierzyć w to, że politycy są z natury altruistyczni pełniąc służbę społeczną, ale dla samych polityków jest to tylko dobrym kreowaniem wizerunku przy pomocy maski altruizmu. Czasami zdarza się, że dochodzi do otwartej konfrontacji mitu z rzeczywistością i owocuje to swoistą traumą, jak w przypadku „afery Rywina”, czy „Begergate”, które rodzą nowe mity. Politycy, jak mogliśmy zauważyć, nie dostrzegali w tych sprawach nic dziwnego, dla nich była to „polityczna rzeczywistość”, nie potrafili pojąć, że takim sposobem burzą część świata mitycznego wyborców, którzy wciąż wierzą w ich prospołeczne misje. Czym innym były tylko insynuacje, a czym innym okazała się ta naga prawda. Mimo spadającego udziału w wyborach politycy nie czynią nic, by odsunąć, zniweczyć ten głęboki syndrom braku zaufania do władzy. Wydawać się może, że ta milcząca większość, która nie głosuje, może być zagrożeniem dla tego, co nazywają „polaryzującą się sceną polityczną”. Poza „wykluczonymi” niejako za sprawą statusu apolitycznymi, stanowią ją przede wszystkim ludzie młodzi i ci, którzy racjonalizują swoje wybory, a takich nie można zdobywać chwytami PR, które zresztą są wręcz fetyszyzowane. Zdarza się często, że w takie zabiegi najbardziej wierzą sami ich twórcy. Skoro nie są do zdobycia albo swoim wyborem mogą dokonać radykalnego przewartościowania sceny politycznej, partie zawierzają swoim wiernym wyznawcom i ci rzeczywiście pełnią role „żołnierzy” z kartami wyborczymi.
Polskie wyobrażenia zbiorowe od roku 1989 wypełniły się nowymi mitami, nowymi protoideologiami, tymi „gronami wierzeń w naszym umyśle” – jak kwieciście ujął to T. van Dijk. Protoideologie wypełniają rozmaite teorie spiskowe, tak ostro potępiane przez badaczy zawierzających racjonalnym paradygmatom. Dla autora ciekawej pracy, teorie spiskowe, wraz z ksenofobią i antysemityzmem stanowią fałszywą formę świadomości i sprzeciwiają się „jednoczącym nurtom w Europie i na świecie”. Przyjmując takie ich wyjaśnienie skazałby się na swoisty dogmatyzm i raczej nie byłby skłonny podzielić zdania, że twórcami takich teorii byli prezydenci Bush i Kaczyński. Z pewnością nie, bo w innym miejscu nazwał je „głupimi teoriami”.
Odbiorcy funkcjonujący na poziomie protoideologii, starający się umacniać i potwierdzać swoją wiarę, przyzwyczajają się do statusów obserwatora, a nie aktywnego uczestnika życia politycznego, choć nader często chętnie przyjmują role „żołnierzy z kartkami wyborczymi” wierząc w swoją podmiotowość. Bez zastrzeżeń akceptują miałkie treści i z niejaką satysfakcją także agresywną taktykę zabiegających o ich głosy. Być może te nowe twarze agresji to już wpływ ponowoczesności, ale nie sposób nie zauważyć, że agresywna, ani trochę merytoryczna dyskusja jest wysoko oceniana, po części przez sam fakt jej stosowania. Możemy przekonywać się o tym codziennie oglądając programy z gośćmi, którymi są politycy. Odbiorcy nie reagują na przerywanie wypowiedzi, w ogóle na łamanie wszelkich reguł erystyki. Zdaje się, że nieważne jest to, co mówią politycy, ale to, że właśnie się kłócą.
Widmo krąży po Polsce
Piętno komunizmu wciąż daje o sobie znać, także, a może nawet szczególnie pośród tych, którzy najmocniej się od niego odżegnują. Rytualizowane przez lata sposoby sprawowania władzy pozostawiły po sobie głębokie ślady. Swego czasu rzecznik praw obywatelskich T. Zieliński, komentując dążenie AWS do obsadzania wszystkich stanowisk państwowych skojarzył je z leninowskim modelem służby państwowej – nomenklaturą. Dodać należy, że nawet analitykom amerykańskim wydaje się niewątpliwe to, że to Polska jako pierwsza zaczęła kreować kapitalizm nomenklaturowy. Nie inaczej wyglądają praktyki SLD, PiS, PO, przy czym ślady homo sovieticus są jednak najbardziej wyraźne w praktyce PiS za sprawą „pisowskiej” wizji zbawienia – prostej receptury na zbiorowe szczęście „sprawiedliwych”, czyli niespełnionych w III RP. Państwo w wizji IV RP miało wreszcie wrócić do tradycyjnej moralności, miało zbawiać emerytów, najbiedniejszych. Zbawcza praktyka nie zadowalała jednak nawet człowieka mitycznego i ten począł poszukiwać depozytariuszy już nie pełnego zbawienia, a jego namiastki wybierając spokój. Takie wybory nie są nimi na długo, one mieszczą się w „krótkich czasach nadziei”, a kiedy wyczerpią się rezerwuary tej nadziei znowu zacznie się poszukiwanie zbawcy.