O rewolucjach. Uwagi wstępne
Saura – „rewolucja” to magiczne słowo, które w arabskim dyskursie historycznym, politologicznym i politycznym ma znaczenie niemal magiczne, z drugiej zaś strony straciło swoje pierwotne znaczenie: w klasycznych słownikach języka arabskiego saura znaczyło po prostu „dużo”. Tak właśnie określa się we współczesnej historiografii arabskiej ruch związany z Alim Ibn Abi Talibem w VII w. n.e., który doprowadził do powstania szyizmu, potem – także związany z Alidami ruch, który doprowadził do powstania kalifatu abbasydzkiego, a także powstanie Zandżów – czarnoskórych niewolników przeciwko władzom abbasydzkim w IX wieku. Potem „rewolucji” nie był już chyba aż do XX wieku. Najważniejsze w minionym stuleciu to te, które doprowadzały kolejno do powstania niepodległych państw arabskich, następnie zaś w wielu z nich do ukształtowania się ustrojów republikańskich. Większość z tych wydarzeń należałoby określić jako zwykłe zamachy stanu lub przewroty, ale „rewolucja” to brzmi dumnie…
W 2010 roku rozpoczęła się kolejna fala arabskich „rewolucji”. Rewolucji, które nie są rewolucjami. Rewolucji, które mają zmienić – nie do końca wiadomo co i właściwie nie wiadomo jak. Wiem, że ten mój sceptycyzm niezbyt się podoba. Dziennikarze, a i cześć ekspertów zachłystuje się głębokimi zmianami, których głębi ja nie mogę się dopatrzyć – wprost przeciwnie – widzę ich bijącą w oczy powierzchowność. Tak jest przynajmniej na razie – wolę z ostateczną oceną odczekać, zanim ostatecznie wypowiem się czy to o tunezyjskiej „jaśminowej rewolucji” czy też egipskiej „rewolucji z Placu At-Tahrir”. Póki co to zwykłe zamachy stanu, które nie wnosiły tak naprawdę żadnych konkretnych haseł poza tym, że mają odejść ci, którzy symbolizują „stary porządek”. Coś w rodzaju anty-rewolucji, czy też anty-zamachów stanu.
Los arabskich rewolucji bywa niezwykły. A wynika to z naszej małej wiedzy o tym, jakie mechanizmy kierują losami Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki. Tak było z wydarzeniami w Tunezji i Egipcie. Nikt się ich nie spodziewał, a szczególnie Tunezja uważana była za najbardziej stabilny kraj w regionie – w Egipcie jednak Bracia Muzułmanie od lat pozostawali dyżurnym „straszakiem”. Ale, jak powtarzam do znudzenia, jedynym stałym czynnikiem sytuacji w świecie arabskim jest nieprzewidywalność. Niech zaświadczą o tym opisane niżej losy, a właściwie bezpośrednie przyczyny rewolucji tunezyjskiej, która stała się motorem wydarzeń, których cały czas jesteśmy świadkami. Tego nie byłby w stanie wymyślić żaden analityk stosunków międzynarodowych. Zresztą arabista też nie.
Kto poruszył Arabów? Prawda(?) i legenda o Muhammadzie Bu Azizim
Wszystko zaczęło się, jak wiadomo, w Tunezji 17 grudnia 2010 roku. W małym miasteczku Sidi Bu Zid na zachodzie kraju policjantka Fadija Hamdi zarekwirowała mały wózek z warzywami Muhammada Bu Aziziego, bezrobotnego, niezbyt dobrze wykształconego 26-letniego mężczyzny. Wprawdzie początkowo mówiono, że był absolwentem uniwersytetu, ale potem okazało się, że nie miał nawet matury. Dla mediów bezrobotny magister, czy choćby licencjat sprzedający pomarańcze jest dużo ciekawszy, niż ktoś, kto nawet w lepszej sytuacji ekonomicznej kraju mógłby mieć problemy ze zdobyciem pracy. Ale to cecha mediów. Mają zainteresować. Prawda jest mniej istotna. Z drugiej strony oczywiście nie ma to tak naprawdę znaczenia. Kiedy Muhammad zaprotestował, policjantka uderzyła go w twarz w obecności wielu ludzi na bazarze. Mężczyzna rozpłakał się ze wstydu i przysiągł, że dokona samospalenia. Jak opowiada jego siostra Samija, Muhammad chciał poskarżyć się na policjantkę, że go uderzyła, ale nie został wpuszczony do urzędu i dokonał tego, co zapowiedział. Zmarł w wyniku odniesionych ran 4 stycznia 2011 roku w szpitalu w Safakisie. Stał się tym samym symbolem tunezyjskiej rewolucji. Postawiono mu pomnik, w Paryżu jego imieniem nazwano plac, powstały na jego temat wiersze, zgodnie z pradawną arabską tradycją, a także piosenki śpiewane przez najpopularniejszych arabskich wykonawców.
Nie chcę w żadnym razie pomniejszać zasług Bu Aziziego. Wprawdzie wobec skutków jego desperackiego czynu stojące za nim pobudki nie mają większego znaczenia, jednak wiele jednak wskazuje na to, że bronił tylko swojego męskiego honoru, nie swojego miejsca pracy, ani tym bardziej nie walczył o demokrację w Tunezji. To tylko jedna z wersji wydarzeń. Zadziwiające, że, choć stało się to kilka miesięcy temu, przekazy różnią się od siebie dosyć zasadniczo. Według innej opowieści Muhammad wszedł do urzędu, gdzie został potraktowany przez urzędniczkę tak, jak przez policjantkę w poprzednim przekazie. Koniec opowieści jest taki sam. On nie może się zmienić, stał się elementem historii także w pojęciu zachodnim: auto da fe, które poruszyło Maghreb i Maszrik.
Rewolucja w Egipcie: wróżenie z… poezji
Na krótko przed pamiętnymi wydarzeniami na Placu Wyzwolenia (arab. Sahat at-Tahrir) w Kairze na rynku pojawił się niewielki zbiorek młodego, mało znanego poety egipskiego Usamy al-Abnubiego. Jakimś cudem przedarł się przez gęste sito cenzury, a po wybuchu niezadowolenia, który doprowadził do upadku Husniego Mubaraka okrzyknięty został „zbiorem wierszy, który przepowiedział rewolucję” – tak przynajmniej głosili autorzy niezliczonych artykułów i wzmianek na ten temat, cytując jeden z jego wierszy. Nie udało mi się do tej pory dotrzeć do całości zbioru, a w sieci krąży przede wszystkim jeden wiersz, a może wierszyk, napisany w języku na poły literackim, na poły w dialekcie. Wiersz ma tytuł Ula awwal – w wolnym przekładzie „Od początku” i zaczyna się w ten sposób:
Az-zulmu ja ustaz jurfa fa’ilan
wa-l-fukru halun wa-r-rikaba fi szachir.
Trudny to do przełożenia wiersz, ponieważ gorzki opis egipskiej rzeczywistości przeplata się tu z arabską terminologią gramatyczną, która stanowi jednocześnie grę słowną. Jest bowiem napisany w konwencji odpowiedzi ucznia na pytanie nauczyciela na lekcji języka arabskiego:
Ucisk, proszę pana, to u nas podmiot,
bieda to dopełnienie (naj)bliższe.
Marzenia mieć możemy tylko w trzeciej osobie,
a życie tańsze tu, niż owsiany placek.
Sprawiedliwość umarła, to podmiot domyślny,
prawo połamane, nie ma go kto bronić.
Wolny jest ten, kto jest bierny, albo on i jego dzieci
w ciemnych lochach jęczą w głębi duszy.
Biernik uciekł z naszą krwią –
daj mu jeszcze naszą forsę, niech doda mu skrzydeł!
Kradzież to epitet żebractwa bez pracy,
urzędnik to synonim dziada proszalnego.
Funt już się dzisiaj nie wymienia,
mogę nim płacić rzeźnikowi albo tym z drogówki.
Zmiana konstytucji – to jest dzisiaj wołacz!
Rozpowiadam wieści – to tylko mogę dać w testamencie.
Ameryka stała się teraz celownikiem, nie pytaj co i jak,
a rząd nasz to tylko podła końcówka ruchoma.
Może nie jest to najdoskonalszy przekład, ale dość dobrze, oddaje nastroje w Egipcie w 2010 roku. Nastroje nasycone nie tyle buntem, co raczej rezygnacją. Więcej tu bólu niż wzburzenia, ale ostatecznie, jak wiemy, wzburzenie przeważyło, doprowadzając do ucieczki prezydenta Mubaraka, a następnie do – ośmielę się powiedzieć – przynajmniej po części pokazowych procesów. Dziś, 10. maja, na pięć lat więzienia skazany został były minister turystyki pod zarzutem korupcji. A nie jest ani pierwszym ani ostatnim na ławie oskarżonych.
Co teraz i co dalej?
Jakiekolwiek konkretniejsze przewidywania dotyczące przyszłych wydarzeń w regionie to już nawet nie wróżenie z poezji, ale wróżenie z fusów.
Wydarzenia w Maghrebie i na Bliskim Wschodzie obejmujące Tunezję, Egipt, Libię i Syrię w stopniu największym, częściowo Jordanię, Bahrajn i Jemen, a nawet Maroko, odbiły się, co naturalne, szerokim echem we wszystkich krajach regionu. Próbujemy przykładać do wydarzeń w tym regionie nasze miary i narzędzia, jednocześnie mając słabe pojęcie o mechanizmach rządzących tamtejszymi realiami (a niestety, rzadko mając świadomość owej niewiedzy). Zresztą dotyczy to wszelkich zjawisk, nie tylko politycznych, ale także literackich czy społecznych. Choć arabiści napisali na ten temat setki, jeśli nie tysiące stron, nadal, jak u Scrutona w książce Kultura jest ważna, spotykamy się z opinią, że Księga tysiąca i jednej nocy zajmuje poczesne miejsce w kulturze islamu, podczas, gdy zajmuje ona poczesne miejsce tylko i wyłącznie w naszych o niej wyobrażeniach, w rzeczywistości bowiem są to bowiem opowiastki dla niezbyt rozgarniętych prostaczków, a literatura arabska to całkiem inna jakość i treściowa i estetyczna.
Cały czas więc widzimy w dalekim nam Bliskim Wschodzie głównie to, co chcemy widzieć. Odnosi się to również do wydarzeń z końca 2010 i początku 2011 roku. To rewolucje, układające się kostki domina (zresztą jednej z ulubionych gier Arabów), świt demokracji i co tam jeszcze. Odświeżamy cały arsenał terminologii, która na użytek Europy Środkowo-Wschodniej stosowana była dwie dekady temu. Wysyłamy prezydenta Wałęsę do Tunezji, gdzie witają go wszyscy oprócz związkowców. Bo jak mogą go witać związkowcy, skoro ruch związkowy w praktyce tam nigdy nie istniał?
Tunezyjczycy obalili dyktaturę, a skutkiem tego procesu jest między innymi przejście od jednopartyjności do super-wielopartyjności. Powstają dziesiątki, jeśli nie setki partii, będących w rzeczywistości niewielkimi ugrupowaniami rodowo-klanowymi. Okazało się bowiem, że – co w wąskich kręgach specjalistów wiadomo już od dawna – że w świecie arabskim nigdy nie istniały partie w naszym pojęciu – zawsze były to ugrupowania oparte przede wszystkim na lojalności klanowej i rodowych interesach. Partie polityczne to kolejny element systemu politycznego stworzonego przez Zachód, charakterystyczny dla niego właśnie, z jego tradycji wyrosłego i na jego użytek.
W Egipcie, jak na razie, właściwie niewiele się zmieniło: mamy reżim trochę inny, bo jawnie wojskowy. Żeby było jasne – nie zdziwię się, jeśli sytuacja wyklaruje się ku jakiejś formie demokracji, choć nie bardzo ją sobie wyobrażam. Przede wszystkim brak odpowiednich kadr. Partie opozycyjne są raczej słabe i bez konkretnego programu, szczególnie w zakresie gospodarki – dotyczy to nawet Stowarzyszenia Braci Muzułmanów, frakcji najsilniejszej, najbardziej osadzonej w egipskich realiach. Pamiętamy pierwsze dni egipskiej rewolucji i projekty wysunięcia na czoło państwa zasłużonego skądinąd Mohammeda El Baradei, człowieka, który nie ma zielonego pojęcia o egipskiej rzeczywistości. Na szczęście ten pomysł szybko został odrzucony. kandydat sam zrozumiał, że nie ma najmniejszych szans na podołanie temu zadaniu. Do Egiptu w tym roku przyjedzie kilka razy mniej turystów i ci, którzy zarabiali najmniej, zarobią jeszcze mniej. Albo nic. Wolność – czy też jej namiastka – okaże się bardzo bolesna. Nie zanosi się na egipskiego Balcerowicza – nawet nie będzie kogo wzywać do odejścia. Jednocześnie coraz częściej słyszy się, że więzienia egipskie zapełniają się liczonymi już w tysiącach krytykami nowego rządu.
Komentatorzy zaraz po wybuchu rewolucji w Egipcie i Tunezji często zwracali uwagę na brak elementów religijnych w tych wydarzeniach. Na pierwszy rzut oka i ja ich nie dostrzegałem, ale obawiałem się zbyt szybkich ocen, wydawało mi się to bowiem zbyt nie pasujące do regionu. Nie wiem jeszcze oczywiście, jak sytuacja się rozwinie, być może paradygmat ścisłego związku religii z polityką w świecie muzułmańskim trzeba będzie zmienić, ale podejrzewam w tym przypadku raczej jakiś rodzaj gry ugrupowań nacechowanym religijnie, zgodnie z ich bardzo pragmatycznym, wbrew pozorom, myśleniem.
I oto niedawno przeczytałem, że w owej stawianej za wzór arabskiej sekularyzacji Tunezji władze wyraziły zgodę na stosowanie przez kobiety w dowodach osobistych fotografii w chustach na głowie. Islam stopiony z tradycją okazał się nawet tutaj silniejszy, niż się komukolwiek wydawało i powoli wygrywa, choć nie stanął wprost na barykadach. Nie mówiąc już o tym, że wobec słabości rodowych partyjek muzułmański „Ruch Odrodzenia” Raszida al-Ghannusziego prawdopodobnie okaże się najsilniejszą poważną partią tunezyjską, podobnie jak Bracia Muzułmanie w Egipcie. W chwili, gdy piszę te słowa (pierwsza połowa maja) w Tunezji trwają protesty przeciwko nowemu rządowi. Przyczyny są przede wszystkim ekonomiczne – „rewolucjoniści” najprawdopodobniej nie przewidzieli, że upadek dawnego porządku podziała tak negatywnie na sytuację ekonomiczną Tunezji, związaną przede wszystkim z krachem turystyki. A przecież wiadomo, że do kraju ogarniętego niepokojami politycznymi i społecznymi przyjadą tylko najbardziej zdesperowani Europejczycy. Po raz nie wiadomo który sprawdziła się więc zasada klasycznej myśli politycznej islamu, że obalając złego przywódcę należy mieć przygotowany plan działania – lepszy bowiem zły władca niż anarchia, czy choćby władza, która nie ma żadnego planu – w tym przypadku, podobnie jak w Egipcie – gospodarczego. A żadna partia tunezyjska, z An-Nahdą (która może liczyć na 40% poparcia) włącznie, takim programem nie może się pochwalić. Wybory parlamentarne zapowiedziano na 24 lipca.
Wielką zagadką pozostaje Libia. Państwo, które w najmniejszym stopniu wydawało się podatne na hasła demokratyczne. Libijski przywódca drogo opłacał lojalność obywateli swojego państwa, a „trzecia teoria światowa” sprawiła, że Libijczycy nie mają większego pojęcia o tym, jak funkcjonuje państwo rządzące się mechanizmami choćby trochę zbliżonymi do rynkowych. Jeśli nastąpi upadek Mu’ammara al-Kaddafiego i koniec Dżamahirijji, będzie to najprawdopodobniej dla Libijczyków bardzo zimny prysznic. Trzeba będzie na wszystko zarobić. Państwo nic nie da, jeśli się na to nie zapracuje. Sama możliwość swobodnej wypowiedzi nie da chleba, a tym bardziej pieniędzy na zatrudnienie Czarnoskórego z Czadu, który posprząta mieszkanie (otrzymane za darmo od państwa).
Zachłystując się zachodnimi hasłami o demokracji Arabowie staną oko w oko z rzeczywistością, która w pewnej mierze ich przerasta. Nie dlatego, że lepsza i że do niej „nie dorośli”: po prostu jest tak różna od tego, w czym żyją i w czym czują się dobrze, że obawiam się dalszych niepokojów. Najlepiej bowiem by było, żeby wszystko się zmieniło, ale żeby jednocześnie wszystko zostało po staremu. A przecież demokracja i społeczeństwo obywatelskie wymaga całkiem innych zasad funkcjonowania społeczeństwa, a także najważniejszej jego części składowej – rodziny. Zwolennikom demokracji w krajach arabskich bardzo podobają się zachodnie wolności, nie bardzo jednak rozumieją ich mechanizm. Wolności te będą dotyczyły także m.in. kobiet – trudno będzie pogodzić poglądy liberalne w tym zakresie z tradycjami religijno-patriarchalnymi. Będzie musiała powstać jakaś hybryda, którą zresztą trudno sobie wyobrazić.
Zawsze byłem, delikatnie mówiąc, sceptyczny wobec implementacji demokracji na wzór zachodni w świecie islamu, co niejednokrotnie spotykało się z krytyką bezwzględnych piewców owego najlepszego z najgorszych ustrojów. Pomimo jednak tych krytyk nie ustępuję. Tulipany w lesie długo nie będą rosły, choć są równie piękne jak zawilce. I nie wynika to z tego, że Arabowie czy muzułmanie muszą przejść na „wyższy stopień rozwoju społecznego”. Jeśli spróbujemy chwilę krytycznie pomyśleć i wyobrazić sobie np. Polskę lub Austrię, gdzie wprowadza się prawo muzułmańskie i gdzie przynajmniej znacząca część kobiet dobrowolnie zakłada stroje zasłaniające nie tylko figurę, ale także głowę, a niekiedy i twarz, to problem stanie się nieco bliższy.
Epilog
Kto wie, jak potoczyłyby się losy Maghrebu i Bliskiego Wschodu w 2010 i 2011 roku, gdyby Muhammad Bu Azizi zastosował się do znanego arabskiego przysłowia: „Czterem osobom należy schlebiać do końca: władcy, kobiecie, dziecku i choremu”.
Marek M. Dziekan – Prof. dr hab., kierownik Katedry Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki Uniwersytetu Łódzkiego, pracownik Katedry Arabistyki i Islamistyki Uniwersytetu Warszawskiego i Pracowni Języka i Kultury Arabskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. W swoich badaniach zajmuje się głównie historią cywilizacji arabsko-muzułmańskiej oraz problematyką islamu klasycznego i współczesnego, literaturą i myślą polityczną. Autor ponad 300 prac naukowych, popularnonaukowych i przekładów.