Nie ma chyba wyborów, przy okazji których nie pojawiłaby się jakaś kampania profrekwencyjna. Podobnie w drugą stronę – nie zdarza się, by kampanie te nie spotkały się z odpowiedzią: że wyższa frekwencja budowana przez nieświadomych wyborców nie jest żadną wartością. Otóż jest.
W swoim tekście dla liberte.pl Tomasz Kamiński stanął po stronie obrońców absencji wyborczej mniej świadomych obywateli. Zapewne całkowicie słusznie uznał, że nie są oni w stanie racjonalnie ocenić kandydatów, skoro nie interesują się sprawami publicznymi na co dzień. Problem ten nasila się zresztą tym bardziej przy okazji wyborów samorządowych, bo sprawy lokalne z rzadka są poruszane przez największe media (zazwyczaj tylko w kontekście poważnych afer czy kryzysów politycznych, jak referenda ws. odwołania włodarzy danego miasta), co wymaga jeszcze większego zaangażowania od tych, którzy chcą się w nich orientować.
Uważam jednak, że podejście „wybory dla znawców tematu” jest ślepą uliczką. Przede wszystkim konsekwentne stosowanie tej reguły ostatecznie doprowadziłoby nas zapewne do miejsca, w którym działacze partyjni na poziomie małych gmin głosowaliby wyłącznie sami na siebie (co w sumie już ma miejsce – do „bazy” dodać można jeszcze sąsiadów i rodzinę), a w większych ośrodkach grupa wyborców powiększałaby się może o zorientowanych w sytuacji dziennikarzy oraz lokalną elitę – czy to naukową, czy biznesową.
Pytanie w takiej sytuacji brzmi: czy rodzina kandydata na radnego należy do grupy zainteresowanych? Oczywiście – wszak mają radnego w domu, a od jego wyborczego powodzenia w jakiejś mierze uzależniony jest także ich byt. Czy ich głos jest bardziej racjonalny, niż pana X, któremu spodobał się billboard lub spot? Śmiem wątpić.
Poza tym – do czego prowadzi nas budowanie kategorii głosów „lepszych” i „gorszych”? Ano do całkowitego zaprzeczenia idei powszechnego prawa wyborczego. Po co było usuwać rozmaite cenzusy, skoro tak wspaniale gwarantowały one odpowiednią jakość głosujących? Ba, po co w ogóle wybory, skoro najlepszym kierunkiem jest powierzenie spraw publicznych w ręce tych świadomych? Może po prostu od razu oddajmy im władzę – bez wyborów?
W demokracji przedstawicielskiej – jak sama nazwa wskazuje – radni, posłowie, burmistrzowie i wszyscy inni urzędnicy piastujący wybieralne stanowiska mają być właśnie przedstawicielami społeczeństwa – takiego, jakim ono jest, a nie kasty „uświadomionych”. Frekwencja jest tu więc arcyważna, wpływa bowiem na siłę powierzonego mandatu. Czym innym jest zdobyć 40% poparcia przy frekwencji 60-procentowej, a czym innym przy 20-procentowej. Nawet najwyższe poparcie przy słabej frekwencji jest łatwo podważalne, co szkodzi stabilności i ogólnemu „zdrowiu” systemu.
O to, by świadomość była jak najszersza, niech dbają media, odpowiednie organizacje, w pewnej mierze szkoły, wreszcie – sami politycy. A głosują niech wszyscy.