Filipiny to bez wątpienia jeden z najciekawszych zakątków Azji właśnie ze względu na swoją „nieazjatyckość”. Fakt, że filipińskie społeczeństwo od wieków wzrasta w kręgu europejskich wartości na przekór jej własnej geopolityce, obecnie zaczyna procentować. Stosunkowo niewielkie bariery kulturowe oraz angielski jako język oficjalny sprawiają, że coraz więcej firm zachodnich zainteresowanych wejściem na rynek azjatycki decyduje się otworzyć własną siedzibę właśnie na Filipinach (przeważnie w Manili lub Cebu).
Obecnie ekonomia Filipin charakteryzuje się bardzo szybkim wzrostem (w przyszłym roku ma on przekroczyć 6%), co gwarantuje wysoki poziom konsumpcji. Niemniej jednak podobne wskaźniki są typowe dla dojrzałych i bogatych państw (takich jak Japonia czy Stany Zjednoczone), do których Filipiny przecież nie należą. Jednocześnie obserwując zmiany gospodarcze, jakie zachodzą w tym kraju wydaje się, że filipińska ekonomia rozwija się na zasadzie ogromnych skoków raczej uciekając od istniejących problemów niż je rozwiązując.
Rolnictwo filipińskie, które jeszcze w latach 60-tych uznawano za koło zamachowe krajowej gospodarki niezmiennie opiera się na uprawie ryżu. Jednakże obecnie prymat w tej materii przejęły państwa sąsiednie (takie jak Wietnam). Powodem jest źle przeprowadzona reforma rolna. Filipiny choć jako pierwsze w regionie podniosły problem regulacji własności ziemi oraz oddania jej w ręce uprawiających ją chłopów, poniosły w tym zakresie sromotną klęskę. Dziś większość rolników pracuje dla dużych koncernów, a ziemie którą uprawiają w przeważającej mierze jest dzierżawiona.
To samo tyczy się przemysłu, który nigdy do końca nie rozwinął się na Filipinach. Obecnie produkowane są na wyspach niskiej klasy produkty elektroniczne, często państwa ościenne zlecają także budowę lub naprawę statków w lokalnych stoczniach. Boom, który zaowocował tak dużym wzrostem to pojawienie się na wyspach firm typu BPO, czyli zajmujących się outsorsowaniem procesów biznesowych. Tego typu koncerny rosną w Manili oraz Cebu jak grzyby po deszczu, ale żeby zagwarantować rozwój na obecnym poziomie będą musiały zachować konkurencyjność osiągając coraz wyższy stopień specjalizacji (HR, finanse) przy utrzymaniu „konkurencyjnych” płac.
Naturalnym partnerem Filipin (oraz przy dobrych wiatrach potencjalnym inwestorem, który mógłby przyczynić się do budowy infrastruktury) są Chiny. Obecnie jedyną przeszkodą dla realizacji takiego scenariusza wydaje się konflikt na Morzu Południowochińskim, w który obok Filipin zaangażowane są pozostałe państwa regionu jak i same Stany Zjednoczone. Sprawa podziału stref wpływów w tym akwenie jest o tyle istotna, że wiąże się z prawami do wydobycia surowców znajdujących się na jego dnie (ropy oraz gazu ziemnego), połowu ryb oraz dostępu i kontroli nad międzynarodowymi szlakami handlowymi, które tamtędy przebiegają. Dotychczasowy prezydent Filipin Benigno Aquino zwrócił się o arbitraż w tej sprawie do Trybunału w Hadze, jego następca wybrany wczoraj w drodze wyborów powszechnych – Rodrigo Duterte chce układać się z Pekinem sam. CNBC, bardzo delikatnie spekuluje nawet czy sam Duterte nie był finansowany przez Chińczyków, przewidując, że liczy tym samym na zacieśnienie więzów gospodarczych z Państwem Środka.
Na tym nie kończą się kontrowersje dotyczące nowo wybranego prezydenta. Rodrigo Duterte przez ostatnie 22 lata pełnił urząd burmistrza miasta Davao, czwartej co do wielkości aglomeracji Filipin, położonej na wyspie Mindanao (w ostatnich latach toczy się na tym terenie konflikt, w którym czynny udział biorą muzułmańscy terroryści z Abu Sayyaf oraz filipińscy komuniści). Davao, jak i cały region, posiadało ogromne problemy z bezrobociem, nędzą, przemocą i mafiami narkotykowymi. Duterte wziął sprawy w swoje ręce i sprawiedliwość zaczął wymierzać na ulicy. W Davao zaczęły funkcjonować tzw. szwadrony śmierci, które czyściły miasto z gangsterów. Wraz z przywróceniem na ulicach Davao porządku, Duterte udało się przyciągnąć do stolicy regionu inwestorów i stworzyć tysiące nowych miejsc pracy. Po 22 latach nieprzerwanych rządów burmistrz jest uznawany przez mieszkańców Davao za bezdyskusyjnego bohatera i dobroczyńcę, a czystki jakich się dopuszcza są traktowane jako zło konieczna.
We właśnie zakończonych wyborach prezydenckich Filipińczycy pokochali Duterte właśnie za tą nieustępliwość i stanowczość. On sam, znany z dosadnych wypowiedzi, zapewniał, że „jeśli tylko obywatele będą sobie tego życzyli rozkaże ćwiartować kryminalistów prosto na ulicy gdzie zostaną zatrzymani”. Zapewnia „że będą rozstrzeliwani bez sądu”, a ludziom się to podoba, ponieważ są zmęczeni bezkarnością przestępców, których ofiarą padają oni sami.
Wyborcy filipińscy to także temat sam w sobie zasługujący na analizę. Często mówi się o filipińskiej „kulturze bezkarności” (culture of impunity) zgodnie, z którą nie przeszkadza im wybieranie polityków oskarżonych o korupcję, dzieci dyktatora Marcosa, a nawet osób skazanych za pedofilię. Na Filipinach, są to sprawy drugoplanowe, to co liczy się naprawdę to sława. Liczy się znane nazwisko, nie powód dla którego jest ono znane. Stąd politykami zostają aktorzy i zwyciężczynie konkursów urody.
Kolejny temat zasługujący na uwagę to filipińska machina wyborcza i sposób jej działania. Kiedy w lutym tego roku przeprowadzałam wywiad z lokalnym politykiem na południu Cebu (tzw. cabeza de barangay, czyli osobą stojącą na czele najmniejszej jednostki administracyjnej na Filipinach) kampania wyborcza toczyła się już na całego. Captain Ernie wytłumaczył mi, że wysłannicy każdej z partii jeżdżą po własnym rewirze i zbierają informacje, która rodzina będzie głosowała na ich kandydatka. Sam proces przekonywania potencjalnych wyborców sporo kosztuje, stąd kandydat na funkcję prezydenta czy burmistrza przekazuje spore kwoty własnym koordynatorom, którzy bardzo często mocno się na tym procederze bogacą dostarczając barangayom mocno uszczuplone środki. Jednocześnie podczas filipińskich kampanii wyborczych rośnie liczba porwań. Powód jest prosty. To lokalni politycy licząc na wysoki okup próbują w ten sposób załatać dziurę we własnych budżetach. Jednocześnie wielu z nich nie wytrzymuje atmosfery współzawodnictwa i wynajmuje przestępców, aby zlikwidowali ich przeciwnika. Stąd w ubiegłych wyborach zginęło aż 145 startujących polityków. W dniu wyborów wszystko jest już praktycznie wiadome, pod domy „własnych wyborców” sztaby partyjne podstawiają autokary i zawożą je na miejsce głosowania gdzie przed wejściem do lokali wyborczych oprócz poczęstunku każdy dostaje „symboliczną kwotę” do ręki. Na Filipinach gdzie 1 na 4 Filipińczyków żyje w biedzie nawet tak drobne gesty przynoszą oczekiwany efekt.
To właśnie niezadowolenie najbiedniejszej grupy społecznej potrafił odpowiednio skapitalizować nowo wybrany prezydent Duterte. Sam nie ma poparcia żadnej większej siły politycznej, co w filipińskiej polityce (gdzie program polityczny jest nieistotny, a liczy się przede wszystkim osobowość kandydata) nie jest jeszcze tak groźne. Gorzej, że przez cały okres kampanii Duterte nie przestawał atakować tzw. trapos czyli tradycyjnych polityków, z którymi przyjdzie mu teraz układać się przez następne sześć lat. Zobaczymy na ile będzie w stanie złamać system, który w Filipinach już nie jednego powalił na deski.