Prawo bywa lepsze lub gorsze. Można przeżyć z prawem nienajlepszym, lub nienajlepiej stosowanym przez władzę, jeśli nie jest zbyt rygorystycznie egzekwowane.
W Polsce mamy wiele tego typu doświadczeń – ot, choćby przepisy dotyczące posiadania walut obcych w PRL – gdyby państwo miało siły i środki na pełną egzekucję zakazu posiadania twardej waluty byłoby niewesoło. A tak – handlować nimi nie było wolno, posiadać przez jakiś czas też nie, ale prawie każdy jakiegoś dolarowego zaskórniaka w kredensie albo bieliźniarce miał. I jakoś to było.
Nieodparcie nasuwają mi się takie skojarzenia, kiedy obserwuję dyskusję o planowanych 1,5 mld wpływów do budżetu z mandatów i planach rozbudowy sieci fotoradarów, nowych metodach namierzania przekraczających prędkość przez Inspekcję Transportu Drogowego.
Towarzyszy temu silna rządowa propaganda, operująca najwyższą formą kłamstwa – jaką jest statystyka – wskazująca na przekraczających szybkość jako przyczynę wszelkich nieszczęść na drogach i poza nimi. Kilka lat temu przekonywano nas, że tym największym zagrożeniem są nietrzeźwi – ale widocznie przestaliśmy pić, by na trzeźwo jeździć jak Stig z Top Gear. Ale trzeba być ministrem Nowakiem, by wierzyć w te statystyki, można więc je odłożyć na bok w tych rozważaniach.
Dyskusja o samych fotoradarach jest ślepym zaułkiem – bo nie one są istotne. Ważniejszym jest prawo którego mają strzec – które jest niedostosowane do potrzeb i egzekwowane w filozofii rozbójnika drogowego – byle więcej sakiewek podróżnym wyrwać. A nazywanie tego jakimś programem bezpieczeństwa świadczy jedynie o dużym poczuciu humoru z gatunku pure nonsens jego autorów.
Każdy z nas, kierowców mógłby mnożyć absurdalne przykłady. Moje pierwsze z brzegu – ul. Puławska w Warszawie na odcinku od Piaseczna do Mokotowa. Po 3 pasy ruchu w każdą stronę, wszystkie skrzyżowania z odrębnymi pasami do prawo czy lewoskrętu, wszystkie przejścia dla pieszych z sygnalizacją świetlną. W godzinach szczytu – nikt nie przekroczy prędkości, bo to główna trasa dojazdu do pracy w centrum stolicy mieszkańców Piaseczna, Józefosławia, części Lesznowoli i Ursynowa. Poza godzinami szczytu – przejezdna arteria, która nie ma żadnego zakrętu. Jaki sens ma ograniczenie na tej trasie prędkości do 50 km/h? Jaki sens mają 2 fotoradary ustawione tam ostatnio? Poza wymiarem mieszczącym się w logice 1,5 mld. wpływów do budżetu. Taki sam sens ma ograniczenie prędkości na wysokości niektórych przydrożnych knajpek – w szczerym polu, ktoś buduje karczmę, jest oczywiście pas do skrętu i do włączenia się do ruchu i znak z 50 w kółeczku. Biorąc pod uwagę, że dotyczy to ok. 30% takich przedsięwzięć (piszę na podstawie obserwacji własnych) to możemy się jedynie domyślać kryteriów wyboru takich miejsc. Takich przykładów chorego oznakowania jest mnóstwo.
Kolejny problem to widoczna zmiana filozofii ścigania – dotąd przepisy skupiały się na funkcji prewencyjnej – miejsca pomiaru muszą być oznakowane, same urządzenia żółte. Kierowca namierzony przez nieoznakowany wóz z videoradarem był zatrzymywany. Obecnie nieoznakowane wozy ITD mają namierzać, dokumentować i jechać dalej w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Pomysł z dronami uświadomił nam, kierowcom, jakim zagrożeniem dla Rzeczypospolitej jesteśmy. Zapewne ci z największymi przekroczeniami prędkości wylądują w Guantanamo – gdzie ich miejsce!
Spójrzmy jeszcze na lokalizację radarów – dziwnym trafem są tam, gdzie drogi są dobre, w miarę bezpieczne, a nie znajdziemy ich na tych krętych, bez utwardzonych poboczy, gdzie jazda 100 km/h jest faktycznym zagrożeniem dla pieszych i innych kierowców.
Warto też zadać pytanie, po co budujemy drogi. Pierwsze 10 odpowiedzi, jakich zapewne udzielili by nasi politycy odrzućmy – nie dlatego, że organizowaliśmy Euro, nie dlatego że mamy finansowanie UE, że jakiś poseł obiecał to w swoim okręgu. Budujemy drogi po to, by poruszać się szybciej, a dla wszystkich nas, spoza próżniaczej klasy politycznej (o czym kiedyś umiał ładnie mówić przyszły premier Tusk) czas to pieniądz. Jeśli prześledzimy historię potęg gospodarczych – od starożytnego Rzymu po XX w. Niemcy – zawsze wiązały się z możliwością szybkiej i sprawnej komunikacji. Czy ktoś w rządzie zadał sobie trud symulacji kosztów dla gospodarki, skutecznego egzekwowania absurdalnych często ograniczeń prędkości? Bo to nie jest tak, że prędkość przekraczają tylko politycy w drodze na wakacje czujący adrenalinę i chęć zaimponowania żonie. Dozwolone prędkości przekracza codziennie kilka milionów przedsiębiorców – jadąc od zlecenia do zlecenia, od spotkania do spotkania. Przekraczają ludzie po ciężkim, wielogodzinnym dniu pracy, śpiesząc do dzieci, do domu – by pobyć z rodziną i odpocząć. Ze względu na konieczność uzyskania 1,5 mld wpływów do budżetu zrobią jedno zlecenie dziennie mniej, przyjadą do domu godzinę później. Czy kalkulacje księgowych z ministerstwa finansów to przewidują?
Nie kwestionuję idei fotoradarów jako takich –kwestionuję oznakowanie polskich dróg, skupienie się na łapaniu sakiewek podróżnych na autostradach pomiarami odcinkowymi, ograniczenia prędkości w polu na prostej, szerokiej, bezpiecznej drodze.
Gdyby światły nasz rząd projektował program bezpieczeństwa z myślą o naszych, obywatelskich interesach i potrzebach, a nie tylko w żądzy wyciągnięcia od nas pieniędzy do kasy min. Rostowskiego, program taki skupiałby się na lustracji systemu oznakowania dróg i usuwaniu absurdów (mieliśmy to nawet kiedyś obiecane), budowie bezkolizyjnych skrzyżowań, przejść podziemnych i kładek dla pieszych, chodników i ścieżek rowerowych, systemów sterowania sygnalizacją świetlną dostosowujących ja do natężenia ruchu , tworzących tzw. zieloną falę. Wprowadziłby do szkół na poważnie elementy szkolenia z zasad ruchu drogowego, wdrożyłby programy edukacyjne dla dorosłych. Nasz rząd woli jednak potraktować kogoś, kto jedzie 70 km/h na pustej drodze w terenie zabudowanym jak terrorystę, śledzić go z ukrycia i wysłać rachunek płatny przelewem.