Obrazy
Kiedyś w dobie rozkwitu malarstwa bogacz mógł sobie zamówić portret ukochanej, na przykład u takiego geniusza jak Vermeer. Dzisiaj każdy przeciętny zjadacz chleba może mieć wizerunki dowolnych osób w najróżniejszych konfiguracjach na ekranie swojego telefonu. Obraz stał się dominującym komunikatem między ludźmi, a zamiast wielu słów opisujących uczucia, prawie wszyscy wysyłają do siebie gotowe emotikonki. Od fresków w jaskini Lascaux do tysięcy filmów dostępnych na kliknięcie w każdym telewizorze przeszliśmy długą drogę. Mistrzów tworzenia obrazów jest dzisiaj więcej, niż w innych dziedzinach sztuki, bo to ich produkcja jest najbardziej dochodowa. Od amatorskich ujęć na wycieczkach, utrwalania udanej potrawy, czy szczęścia bliskich osób w zaciszu domowym, aż po milionowe produkcje prezentowane na festiwalach filmowych w wyścigu po Oscary, rozpiętość jakości obrazów jest na świecie zdumiewająca. W malarstwie, które cudem ocalało, różnic jest także bez liku. Wciąż żywa jest sztuka portretu, czy pejzażu, ale też furorę robią wielkie płótna, po których twórcy przeciągają umazane farbą ciało modelki, albo wręcz nachlapią cokolwiek, zamazując pretensjonalnymi manifestami prawdę o braku umiejętności obrazowania. Mój kolega w szkole filmowej pokazał profesorowi etiudę, w której przeciągał kamerę przez sweter. A inny kolega zrobił wystawę fotografii swojej rudej brody pod różnymi kątami. Nie potępiam tego, bo tak jak wszystko może być muzyką, jak wrzucanie kamieni do otwartego fortepianu, czy tańcem, jak tarzanie się po podłodze bezradnego rytmicznie ciała, czy śpiewem, jak występy słynnej Florence, tak wszystko może być sztuką obrazu, jak słoiki z własną wydzieliną pewnej awangardowej celebrytki. Jednak żadne zakusy żądnych artyzmu amatorów nie zakłócą hierarchii wartości w sztuce i odwiecznych nakazów przekazywania ludziom prawdy o własnych emocjach i przemyśleniach, które tak muszą być podane, by odbiorca chociaż w przybliżeniu rozumiał komunikat i mógł podzielać radość i ból artysty. Odbiorca zastraszony, który nie rozumie, ale ulega propagandzie, modzie, trąbieniu, że ten i ów jest wielki, kuli się pod presją i nie śmie krzyczeć: „jak to wielki, jak nie jest wielki!” Lawina pochlebnych recenzji i nagród odbierają odwagę własnego sądu. Tak jak wspomniany już Oscar, którym wielu miłośników kina gardzi od czasu, kiedy pewnego roku nominowani zostali Al Pacino za „Godfathera” i Nicholson za „ChinaTown”, a nagrodę dostał ktoś trzeci, o kim słuch zaginął. Te złote statuetki, jak nagrody Nobla, raz przyznawane są wybitnym, a drugi raz przeciętnym, którzy jednym susem chociaż na chwilę dostają się do panteonu sławy. Na szczęście ludzie wiedzą, co jest dobre, a co tylko udaje że takie jest. Mimo komercji, ogłupiania słupkami oglądalności i czytelnictwa, mimo wspierania miernot przez aparat państwa, które w gabinetach swoich władców ustala kogo popierać, a kogo tępić. Mimo tych wszystkich nacisków na biednych odbiorców, oni wiedzą, jaka jest prawda o jakości muzyki, książek i obrazów nieruchomych i ruchomych. To nic, że największą popularność zdobywają dzieła nieskomplikowane i podbijają serca proste piosenki. Tak zwana „większość” może wygrywać wybory, ale nie wygra nigdy przyznawania miłości i szacunku artystom, którzy tworzą prawdziwą sztukę. I specjalnie nie używam określenia „wysoką”, bo sztuka nie dzieli się na wysoką i niską tylko na prawdziwą i fałszywą. Tego od lat próbuję nauczać moich studentów i współtwórców moich spektakli. W tym przekonaniu od lat próbuję utrzymać siebie samego, chociaż zalew tandetnych obrazów wszelkiej maści, książek i dźwięków powoduje, że czasem ręce mi opadają. Po chwili jednak ufność w potęgę uczuć i myśli przekazywanych sobie od początku świata powraca i znów zabieram się do pracy, żeby nie poddawać się zwątpieniu do ostatniego tchu.
Obyczaje
Wielki filozof niemiecki ostrzegał przed potężną kategorią, którą nazwał „Się”. Pisał, że postępujemy w większości spraw tak jak „się” postępuje. Większość z nas kieruje się w codziennych zajęciach tym jak „się” powinno ubierać, zachowywać, jeść, wypowiadać, miłować, walczyć, czcić Boga, czy grzebać zmarłych. Tysiące naszych działań, odruchów, słów i nawet myśli podlega tej podstępnej kategorii, która niewiele pozastawia nam miejsca na samodzielne sądy i decyzje. No cóż, nie żyjemy na bezludnych wysepkach. Jesteśmy zwierzątkami stadnymi i nawet jeśli dystansujemy się od społeczeństwa i nie chodzimy na mecze, procesje, koncerty popowe, czy demonstracje uliczne, to jednak w naszej skromnej samotności postępujemy co chwila tak jak „się” postępuje, bo tak nas nauczono w dzieciństwie, w szkole, kościele i wszystkich tych miejscach, które kształcą masy. Nie tylko nie ma szans się od tego uniezależnić, ale też nie widzimy takiej potrzeby, bo nam częściej jest dobrze w tej ludzkiej wspólnocie, niż odczuwamy potrzebę buntu i ocalenia naszej indywidualności. Wielkanoc i Gwiazdka to dwa obszary w kalendarzu, kiedy w mojej Ojczyźnie poczucie więzi i potrzeba podzielenia się z innymi swoim pragnieniem szczęścia rośnie. Na krótki czas potrafimy nawet wygasić w sobie płonące pokłady wrogości, przerzucić mosty nad przepaściami dzielącymi różne światopoglądowe grupy. W mediach społecznościowych pojawiają się tysiące swoistych zaproszeń do wspólnego stołu. Utrwalił „się” obyczaj wysyłania w świat fotki z ozdobionym świątecznie stołem, potrawami, które nagotowaliśmy z tej okazji, kwiatków, świeczek, dzieciaczków, ukochanych zwierzątek, a nawet partnerów uroczyście wystrojonych w odświętne szaty. Moja przyjaciółka skarciła mnie już kiedyś, że nie wypada drwić z widoczków, na których ludzie pokazują to, co kochają. Ale ja nie drwię. Podziwiam tylko jak potężne „Się” sprawia, że upowszechniamy obrazy nie tylko dlatego, że chcemy akurat pokazać coś, co kochamy, ale wykonujemy rytualny proceder publikacji, ponieważ tak „się” robi w ten radosny czas. Kiedy starannie obejrzymy te fotki, to możemy odróżnić te, które zrobione są bez dbałości o treść od tych, na których widać czułe staranie o to, by uczucie, którym darzymy fotografowany obiekt dotarło do odbiorców. To mi przypomina od dawna krytykowany nie tylko przeze mnie zwyczaj składania życzeń świątecznych metodą „wyślij do wielu”. Już nie chcę z nostalgią wspominać czasów, kiedy pisało „się” świąteczne pocztówki, ale teraz przynajmniej wysłanie esemesa konkretnej osobie byłoby szlachetniejszym aktem, niż jeden tekst rozesłany do całej listy kontaktów niedbałym kliknięciem. Nad czym tu jednak załamywać ręce, kiedy żyjemy w straszliwej epoce zarazy, która nie dość, że sama jest złem wcielonym w morderczego wirusa, to jeszcze spowodowała rozkwit zła w obyczajach ludzkich. Na pandemii robi „się” paskudne interesy, robi „się” paskudną politykę i pozwala „się” na to, żeby zło i nienawiść zatruły ludzkie serca, zdemoralizowały młodzież i pogłębiły przemoc wobec kobiet i dzieci w czterech ścianach zabarykadowanych domów. Kiedy widzimy jak kanalie kradną wokół nas, jak znęcają „się” nad zwierzętami, jak oszukują ciemny lud, że wystarczy modlitwa do obrony przed chorobą, a nie możemy „się” temu przeciwstawić, bo odebrano nam narzędzia protestów, to nawet uporządkowana przez lata kategoria „Się” może stracić moc i zniszczyć nasze dotychczasowe obyczaje. W tym chaosie możemy stanąć bezradni wobec upadku dobrego „Się” i ulec kategorii złego „Się” narzucającej nam strach, nienawiść i agresję wobec wspólnoty, do której byliśmy tak przywiązani.
Obywatel
Sens tego słowa imponuje swoją powagą i godnością mimo wielu prób jej deprecjonowania, co pamiętam głównie z pogardliwego tonu jakim zwracał się do mnie ten i ów milicjant w dawnych czasach. To była wtedy nazwa opozycyjna do elitarnego partyjnego tytułu „towarzysz”, pożyczonego wraz z całym kontekstem ze wschodu. W krajach postkomunistycznych długo odbudowywaliśmy znaczenie słowa „obywatel” starając się je połączyć z nowym pojęciem „społeczeństwa obywatelskiego”. To był fundament demokracji, której uczyliśmy się na nowo, chociaż wiedzieliśmy, że ten fundament powstał kilka wieków przed Chrystusem i był chlubą ateńskiej demokracji tak brutalnie zduszonej przez imperium cesarzy i ich pretorianów. Mozolny powrót do przekonania, że obywatele są w państwie najważniejsi był okupiony krwią i błędami wielu rewolucji. Nie wszędzie, tak jak w Holandii, udawało się przekonać prostych ludzi, że ich bieda i brak edukacji nie oznacza, że są elementem gorszym i mniej wartościowym od grup trzymających władzę, pieniądze, wojsko, sądy i policję. Poczucie, że się jest zaliczanym do „gorszego sortu” zawsze działało obosiecznie. Rodziło kompleksy i apatię, ale też często gniew i solidarność, które co jakiś czas przywracały właściwy porządek w społeczeństwach. To trudne procesy, wymagające cierpliwości i zaufania, że demokracja jest piękna, ma sens i ogromną siłę, mimo wielu usterek i manowców na jakie wyprowadzić potrafi ją garstka sprawnie gadających szalbierzy. Obywatele często tracą wiarę w nią i w swoje znaczenie, obserwując jak zwykła, chamska siła fizyczna radzi sobie nawet z potężnymi ilościami solidarnych osobników, z których każdy jest w pojedynkę bezbronny, ale w wielkiej masie powinien być w zasadzie niezwyciężony. Brałem udział w takich licznych demonstracjach i z rozpaczą widziałem, że nie dajemy rady z siłami przemocy. Ale trzeba było cierpliwie czekać, aż nasz zbiór obywateli przekroczy taką masę krytyczną, że nawet uzbrojeni po zęby pretorianie nie będą w stanie wygrać. Tak było w mojej Ojczyźnie, tak było na Majdanie i tak będzie na Białorusi, chociaż dzisiaj wydaje nam się, że tam nawet sto tysięcy ludzi na ulicach, to za mało, żeby pokonać zbrodniczy reżim. A jednak prędzej, czy później demokracja zwycięży, nawet w Rosji, czy Chinach. Po prostu taka jest naturalna droga ewolucyjna człowieka, że nie tylko rozwija się od Neandertalczyka do Homo Sapiens, ale też od zastraszonego niewolnika do prawdziwego obywatela, świadomego swojej rangi i mocy. Krople drążą skały, a każda prawda, każda myśl o godności człowieka i jego elementarnych prawach kruszy kraty i kajdany. Takie są reguły rozwoju ludzkiej cywilizacji i żaden podły dyktator nie zdoła tego zmienić. A kto uzna mnie za niepoprawnego optymistę i naiwnego marzyciela, temu tylko mogę współczuć, że chwilowo podlega lękom i fałszerstwom. Wierzę, że każdy może odnaleźć drogę do swojego obywatelstwa, jeśli uzna, że ma ono dla jego życia zasadnicze znaczenie. A że wymaga to odwagi i poświęceń? No cóż, wymaga. Za darmo można dostać tylko zupkę w przytułku.
Odwaga
Starożytna cnota Virtus związana była przez wieki z płcią męską. To mąż i wojownik powinien zasadniczo dysponować męstwem właśnie, czyli pospolicie się wyrażając – Odwagą. Emancypacja i równouprawnienie nie wzięły się z powietrza, ale pojawiły się w ludzkim świecie dzięki kobietom, które z pokolenia na pokolenie utwierdzały się w coraz powszechniejszym przekonaniu, że ta piękna cnota może być również ich dobrem i prowadzić do obrony kobiecej godności, tak uporczywie negowanej przez mężnych rzekomo mężów. Odważnych kobiet przybywało, a ich przykład otaczały czcią nie tylko ich siostry uciskane na całym świecie, ale też , o dziwo, coraz liczniejsze zastępy współbraci, świadomych że odważna i szlachetna partnerka jest więcej warta i bardziej godna miłości, niż pokorna niewolnica domowa posłuszna na każde skinienie. Kult herosów i desperacko odważnych facetów jest niewątpliwie słuszny i godny kontynuacji. Ale o ileż bardziej godna szacunku jest odwaga kobiet, które wciąż są słabsze fizycznie od swoich partnerów życiowych, tak zdumiewająco i karygodnie skłonnych do wejścia w rolę przeciwników życiowych i gnębicieli. Bicie słabszych od siebie jest wciąż powszechną przyjemnością siłaczy, a cierpią z tego powodu głównie kobiety i dzieci. Niby prawo tego zabrania, niby potężne instytucje państwowe stoją na straży słabszych i trzymają w ryzach bydlaków sterowanych przez prastary hormon, zamiast przez nowoczesny rozum. Ale skuteczność tej ochrony jest wciąż niezadowalająca. Tym bardziej, kiedy to właśnie ci, co powinni chronić słabszych, folgują swoim wojowniczym skłonnościom wykorzystując nie tylko swoją siłę mięśni, ciężar ciała i grubsze kości, ale też sprzęt, w który państwo wyposażyło ich, by bronili tych, co ani sprzętu, ani mięśni nie mają, przed wszelką krzywdą. By się im przeciwstawić, już nie wystarcza zwykła odwaga zalecana przez mędrców od starożytności do dzisiaj. Potrzebna jest odwaga heroiczna, gotowa do złożenia w ofierze nie tylko cierpienia fizycznego, ale może nawet życia w obronie swojej godności, jeśli zajdzie taka konieczność. To za taką odwagę dekoruje się potem bohaterów pól bitewnych medalami, orderami, nazwami ulic, a nawet pomnikami. Jeśli więc widzę słabe kobiety poniewierane przez uzbrojonych osiłków na ulicach setek miast na całym świecie tylko dlatego, że jakiś dyktator nie dysponuje Odwagą, tylko drży ze strachu przed gniewem ludu, to myślę z nadzieją, że może jednak uda się postawić tym dzielnym kobietom pomniki i uczyć dzieci, że Odwaga to nie jest cnota wyłącznie męska, jak sądzili starożytni, ale to cecha, bez której człowiek jest niewiele wart, bez względu na to jaką płcią obdarzyła go natura.
Ojcobójcy
Czytam uważnie komentarze przy moich wpisach i martwi mnie, że duża cześć nie akceptuje mojego poczucia ironii. Prawie wszystko ludzie przyjmują dosłownie. Chyba że wyczują ewidentnie, że coś jest do śmiechu. A to u mnie rzadko się zdarza, bo wesołkiem nie jestem. Zwracają mi też uwagę, że skoro jestem reżyserem, to powinienem się zajmować tylko teatrem. To nic, że reżyseria jest w moim życiu na trzecim miejscu, a na pierwszym zawsze była literatura, bo ją studiowałem, a na drugim muzyka, bo ją kochałem. No ale żyję z reżyserii, więc dzisiaj zacznę od teatru, a na czym skończę – zobaczymy.
Wybitny krytyk ukuł hasło „ojcobójcy” na określenie grupy młodych twórców teatralnych w Polsce pod koniec XX wieku, którzy wnieśli nowe wartości do zwapnionego, jego zdaniem, krwiobiegu scenicznego. Ich spektakle raczej burzyły stare wartości, niż proponowały nowe, ale kilku z nich pokazało faktyczny talent i porobiło kariery podbijając serca młodzieży nie tylko w Ojczyźnie, ale nawet na wielkich światowych scenach. Wszyscy byli uczniami i naśladowcami Krystiana Lupy, z którym nie znosiliśmy się od naszych debiutanckich poczynań w Jeleniej Górze. Nawet wielki szacunek dla jego późniejszych osiągnięć i wybitnej roli, jaką w teatrze europejskim odegrał, nie złagodziły mojej niechęci, więc i jego naśladowców nie darzyłem zachwytem, z naturalną z ich strony wzajemnością. Powody stricte teatralne wymagałyby szerszego omówienia. Tu jednak pragnę kilka słów napisać o samej bulwersującej etykiecie, jaką im przyklejono.
Ojcobójstwo jest stare jak świat. W stadach zwierzęcych zastępowanie starych przywódców przez ambitnych młodych stanowi ważny czynnik ewolucyjny i funduje rozwój gatunku. W naszych stadach ludzkich ta procedura jest bardziej skomplikowana, ale w zasadzie cel jest podobny. Już Zeus musiał zabić ojca, żeby zająć jego tron. Historia Edypa jest bardziej zawiła, ale skutek był ten sam. Brutus nie był synem Cezara, ale to on stał się archetypem ojcobójcy w wyższym niż biologia wymiarze. Śmierć zadana przez umiłowanego wychowanka potępiana jest zgodnie jako jedna z najbardziej ohydnych zbrodni, której nie usprawiedliwia nawet tyrania starca trzymającego się kurczowo steru władzy. Takich przykładów w historii jest mnóstwo i oczywiście ocena moralna rzeczywistego pozbawienia życia danego władcy jest nieporównanie surowsza niż bezkrwawa zdrada dokonana przez prawdziwego, czy przybranego syna, wobec zaskoczonego tym obrotem sprawy króla, czy innego przywódcy, choćby to był tylko skromny dyrektor teatru. Dla mnie termin „ojcobójca” nawet w znaczeniu symbolicznym wywołuje odruch niezgody. Ojca powinno się szanować i pamiętać, że to jemu zawdzięczamy życie, nawet jeśli to jest tylko życie artystyczne. Moim ojcem teatralnym był Hanuszkiewicz i mając wiele okazji do wsadzenia mu noża w plecy, nigdy mi do głowy nie przyszło, żeby taką krzywdę mu wyrządzić. Okazywałem mu szacunek do końca, nawet kiedy już nie mogłem się zgadzać z tym, co wyprawiał. Wydaje mi się, że trzeba mieć szczególnie paskudny charakter, żeby wobec osoby, której zawdzięczamy swoją pozycję, stać się Brutusem, do którego jak pamiętamy ugodzony Cezar zwrócił się z pytaniem „I ty, Brutusie przeciwko mnie?” Ciekawe co szepnął umierający Stalin do Chruszczowa, który jeszcze niedawno był jego najwierniejszym psem, a teraz nachylił się nad wodzem i ogłosił stojącym dokoła „tyran zdechł!” Podobno resztkami sił Soso uniósł do góry zaciśniętą pięść. Ile takich ciekawych scen zna historia! Ze zdumieniem obserwuję jak ludzie, którzy wszystko zawdzięczają Wałęsie wbijają mu noże i nie mogą się doczekać kiedy „zdechnie”. Życzę mu z całego serca, żeby ich przeżył.
Ojczyzna
„Prawdziwi Polacy” przekonani, że moje nazwisko jest żydowskie, napadają na mnie w mediach społecznościowych i w swoim swoiście ordynarnym języku odmawiają mi prawa do wypowiadania się na temat ważnych dla nich haseł i wartości, jak na przykład honor. Ponieważ to ma związek z zawołaniem „Bóg, Honor, Ojczyzna!” muszę dzisiaj napisać słów kilka o tej ostatniej, zostawiając pierwszego na później. Zwierzałem się już, że urodziłem się na granicy Śląska i Zagłębia w ultrakatolickiej rodzinie z tradycjami górniczymi i dzieciństwo spędziłem na podwórku oddzielonym siatką od kopalni „Czeladź”. To była moja pierwsza Ojczyzna i do dzisiaj pozostała jedną z najważniejszych, chociaż miałem ich wiele. Drugą była Warszawa, gdzie przeniosłem się z matką w wieku szkolnym i do dzisiaj to miasto jest moją Ojczyzną ponad wszystkie. Kocham ją i wzruszam się niezmiennie, kiedy zbliżając się do niej z kolejnej podróży widzę odległą sylwetkę Pałacu Kultury, kiedyś samotną, dzisiaj otoczoną szklanymi wieżowcami. Nie myślę o tym, że to był kiedyś „dar” Stalina i symbol sowieckiego ucisku. Dla mnie to miejsce, gdzie spędzałem co drugi dzień to na szermierce, to na basenie, to na innych zajęciach, a z czasem w licznych salach teatralnych i kinowych. Nawet Sala Kongresowa kojarzy mi się nie z uroczystościami partyjnymi, ale z koncertami zespołu The Animals i The Rolling Stones. Przez kilka lat moją Ojczyzną był Poznań z jego dzielnym ludem, jedynym, który zwyciężył w swoim Powstaniu. Taką wieloletnią Ojczyzną był Gdańsk z jego bohaterami, którzy obalili komunizm i do dzisiaj są ostoją polskiej demokracji mimo szczucia i kłamstw, że służą Niemcom. Hasło Ojczyzna oznacza więc dla mnie konkretne terytoria i ludzi, których darzę uczuciem, których szanuję i razem z którymi poszedł bym walczyć z wrogiem, gdyby zaszła taka potrzeba. Kocham Tatry i Bałtyk, mazurskie lasy i jeziora i będę ich bronił „do ostatniej kropli krwi”. Ale kocham też Alpy i Morze Śródziemne z jego pachnącymi lawendą brzegami. Kocham Paryż, Sienę i Florencję, katedry gotyckie i Akropol. Myślę, że mógłbym stanąć także w ich obronie, gdyby jakiś szaleniec podniósł w mojej obecności rękę na ich piękno, albo chciał zniszczyć obraz Leonarda, czy galerię w Dreźnie. Tak, moją Ojczyzną jest także Europa – od Lizbony przez cudowną Pragę, gdzie spędziłem kilka lat i zawsze wracam tam ze ściśniętym sercem, aż po bułgarski Neseber, gdzie byłem pewnego dnia tak bardzo szczęśliwy. Jestem obywatelem Unii Europejskiej i mam poczucie obowiązku, żeby bronić jej trwania przed zakusami cwaniaczków na usługach Kremla, takich jak „brexitowcy”, czy „polexitowcy”. No dobrze, a Kalifornia? Mam wiele powodów, żeby ją też traktować jak ziemię ojczystą, którą warto byłoby bronić, gdyby zaszła taka potrzeba. A mój gniew i rozpacz, kiedy bandyci zburzyli wieże na Manhattanie? Przecież nie siedziałbym z założonymi rękami, widząc, że jakiś terrorysta chce podłożyć bombę w Metropolitan Opera! A jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, jakie widziałem w Jerozolimie? A drugie takie w górach Korei? A trzecie w japońskim Kioto? Czy nie aż tam rozciągają się granice mojej Ojczyzny? Czy nie jest tak, że to cała Matka Ziemia jest moją prawdziwą Ojczyzną, której należy się obrona? Szowiniści nienawidzą takiego podejścia do sprawy i zwalczają kosmopolityzm jako największe zagrożenie wartości patriotycznych. Na szczęście ich czas powoli przemija. Ich zacietrzewienie i nienawiść do „obcych” spycha ich na margines Nowego Świata, gdzie globalne braterstwo będzie normą powszechną, a demokracja gwarantem, że żarłoczne korporacje nie zawładną ludźmi sprowadzonymi do stanu pracujących w pocie czoła za miskę ryżu niewolników. Napisze ktoś, że to naiwna wiara? Niech napisze. Każdy przecież może sobie tutaj wypisywać, co chce.
Oszuści
Zdrajcy, krzywoprzysięzcy, kłamcy – cała ta rzesza ludzi bez czci i honoru otoczona jest powszechną pogardą. Ale co to jest rzesza? Ilu ich jest? Może więcej niż tych, co potępiają kłamstwo i starają się kurczowo trzymać prawdy? Każdy pojedynczy złoczyńca ma zwykle jakąś rodzinę, która korzysta z jego niemoralnych zachowań, słów i myśli. Członkowie tej rodziny, żeby spać spokojnie, starają się podważyć normy prawne i obyczajowe. Usprawiedliwiają swego dobroczyńcę, nawet jeśli ich instynkt przyzwoitości działał do tej pory nienagannie. Chętnie korzystają z wyjaśnień oszusta i przyjmują jego punkt widzenia, bo przecież to pozwala konsumować im dorobek krewniaka. Ale nie tylko rodzina. Jeszcze są kumple i znajomi, którzy dzięki oszustowi mają się lepiej. Może nawet w duchu gardzą draniem tak jak inni, ale ukrywają ten swój sąd, bo dzięki temu coś im zawsze skapnie z obfitego stołu złodziei, malwersantów i grabieżców. Zwyczajnie milczą udając, że pochłaniają ich inne problemy. Milczenie strzyżonych bez pardonu owiec stało się w mojej Ojczyźnie normą po burzliwych latach romantycznych zrywów, z których słynęliśmy w świecie. Teraz słyniemy z rekordów głupoty, fanatyzmu i oszustwa właśnie. Po czarnym dniu w Sejmie Rzeczpospolitej, gdzie doszło do sfałszowania głosowania i zakończenia w ten sposób sensu istnienia tej instytucji, nastąpi z pewnością reakcja tych, co jeszcze wierzą, że warto być przyzwoitym, ale wydaje się, że stanowią oni już mniejszość wobec tamtej ohydnej rzeszy. Niedoinformowani, bombardowani kłamstwami, otumanieni religijną papką moi rodacy z pokorą przyjmą każde świństwo wrzucane do ich czystych pozornie gniazd, gdzie łudzą się wychować dzieci na lepszych niż oni. Rzesza oszustów i oszukanych spędza swoje krótkie życie w brudzie moralnym jak świnie w chlewie. Obok na czystych pastwiskach wartości pasą się wolne konie. Są wyzwaniem dla świń i obiektem ich nienawiści. Może dlatego na marginesie innych zniszczeń stadniny są w mojej Ojczyźnie tak zawzięcie rujnowane? To nic – wołają niektórzy. Damy radę, bo kłamstwo zawsze przegra z prawdą! Może i tak. Choćby rzesza była nie wiedzieć jak liczna. Słowo rzesza kojarzy się tu nad Wisłą z tą „tysiącletnią”, co przetrwała tylko dwanaście lat. Może więc bliski jest także koniec tej rzeszy oszustów, o której mowa. Tylko jak ten koniec nastąpi? Rozpaczliwie szukamy odpowiedzi.
Autor zdjęcia: Jr Korpa
