Bar tapas w mniej znanej hiszpańskiej prowincji. Turyści stanowią tu rzadkość, a niektórzy mieszkańcy patrzą na nich niczym na egzotyczne stworzenia. Na ścianach zdjęcia kolejnych pokoleń, grafiki i rysunki artystów zakochanych w tym miejscu, Mater Dolorosa łkająca na barwionym kaflu, malowane talerze i zamknięta za szkłem talia tarota. Wszystko stanowi całość, nie potrzebuje pytań, dopełnień, dopowiedzeń. Wszystko jest tu jasne, niezmienne od roku 1926, a jednocześnie otwarte na nowoczesność, której nikt nie bierze za negację tradycji. Starsze panie umalowane, prosto od fryzjera zasiadają wieczorem w barze. Pokazują sobie zdjęcia wnucząt, ale nie skupiają się na nich zbyt długo. Nie po to tu przyszły. Szybko przechodzą do najnowszych ploteczek. Przepis na ciasto przeplata się z zachwytami nad kapeluszem królowej, by za chwilę ustąpić miejsca opowieści o kwiatach w oknie albo przystrajaniu katedry na nadchodzące święto. Przy stoliku obok ich równolatkowie gawędzą o słabszej formie lokalnej drużyny piłkarskiej, by w następnym zdaniu wrócić do polityki, bezrobocia, wciąż nieistniejącego rządu albo do planowanego wesela najstarszej wnuczki. Nie ma tabu. Grupy przyjaciół, pary z dziećmi. Wszyscy oni w jednym miejscu, stanowiącym wymowne świadectwo tożsamości, w której we wspólnotę wchodzi się bardzo wcześnie i pozostaje jej aktywnym członkiem aż do końca swoich dni. Staruszkowie i dzieci różnymi językami opowiadający tę samą historię, w której kultury uczyć nie trzeba się z książek ani na specjalnych lekcjach. Historię, w której kultury nie trzeba projektować, opracowywać, konsultować, uchwalać czy zapisywać w prawie, a następnie strzec niczym Cerber bram Hadesu. Historię, w której po prostu żyje się kulturą, tworzy ją, przekazuje w najprostszy, najbardziej oczywisty sposób – w relacji człowieka z drugim człowiekiem.
W tle gra muzyka zagłuszana przez rozmowy, śmiechy, płacz dzieci, ogólny gwar. Nikt jej nie nastawi głośniej, nie pozwoli zdominować nastroju, nie zadecyduje za grupę bywalców, by przedkładać własne gusta nad ich głosy. Między stolikami uwija się kelner, roznosząc jedzenie tak proste, że aż zaskakujące, a przecież wspaniałe, cenione, pieszczące podniebienia i zadowalające najwybredniejsze nawet gusta. Przy barze kłębi się tłum. Nikt nie stroi fochów, gdy zostaje popchnięty (przecież jest ciasno!), nie wznieca awantury, gdy szklanka jest mokra, a piwo kapnie na blat. Ot, życie… Barman zna wszystkich, a przybyłych zapamiętuje bez pudła, początkowo będąc pobłażliwym dla ich nieznajomości karty, zwyczajów, śmiechów. Tu wszystko jest kulturą, na pozór tylko leniwą, nieprzejmująca się otaczającym ją światem. Wkrótce i przyjezdni wtopią się w ten świat, który robiąc sobie żarty ze słodkiego nicnierobienia, balansując na granicy między radością a powagą, flirtując ze współczesnymi smaczkami hedonizmu, trwa przywiązany do tradycji, w swojej kulturze łącząc wątki pochodzące z różnych światów, a przecież harmonicznie zgrywające się w jedną całość. W kulturę.
Tymczasem nam kultura się pogubiła, przynajmniej w swym oficjalnym nurcie. Nurt odgórny, upaństwowiony, wskazujący takie, a nie inne jedno „narodowe” rozumienie, jeśli kiedykolwiek służył rozwojowi, to bodaj tylko na drodze buntów, wyłomów, kontestacji i wykrzykiwaniu własnego „ja” na rynkach, podwórkach, ulicach, placach. Cóż, bunt zawsze jakaś tradycja… Tymczasem całość nie była, nie jest i być nie powinna odgórnie stanowiona, odmierzona wedle identycznych standardów dla mieszczących się w określonych ramach obywateli. Kto w ramy się nie mieści – jak ostatnio „straszono” – może się udać na emigrację lub (w „radośniejszej” nieco wersji ponurego miasteczka) może zostać deportowany (na deportację styczniową biletów już ponoć zabrakło). To wszystko już jednak kiedyś przerabialiśmy i… się nie sprawdziło. W kraju, o którego kulturze stanowiła niegdyś choćby posunięta do granic liberum veto wolność, ustawowe krępowanie rąk nie ma (miejmy nadzieję) zbyt długiej przyszłości. Bo nawet jeśli był taki moment, gdy wolność zdawała się „nieszczęsnym darem”, a powierzenie jej na powrót w czyjeś ręce wydawało się głównym przedmiotem troski, to „powierzenie” nie równa się bezmyślnej rezygnacji, która mogłaby podać sobie ręce z całkowitą głupotą. Skoro jednak rozum w narodzie dał się uśpić, wypełzły ze swych zakamarków, jam i ciemnic upiory, co nucąc socjalne kołysanki, śnią o potędze, a po cichu rozmontowują naszą nowoczesność, naszą tożsamość, naszą, niedzieloną na „nas” i „onych” kulturę.
Tymczasem, próbując nadać jej z góry zaprogramowany kształt, taki, a nie inny, na pozór przykrojony na miarę oczekiwań, można ją jedynie zafałszować. Kultura – niezależnie od tego, jakie jej rozumienie będziemy przyjmować – potrzebuje przede wszystkim umiejętnie stawianych pytań, odpowiedzi, które przekraczają granice ciasnot, miernot i wszelkiej maści zapyziałych grajdołków, odwagi bycia autentycznym w podejmowanych działaniach, a nade wszystko – otwartości. Ta zaś nie oznacza bezmyślnego przyjmowania wszystkiego, co pod rękę się nawinie, ale umiejętnej selekcji wątków, wybierania – w pierwszym rzędzie dla samych siebie – tego, co wpisuje się w nasze indywidualne narracje, a dopiero z nich budowania tego, co już starożytni postrzegali jako naturę ludzką, czyli wspólnoty.
Bo czym niby jest ta nasza kultura? Gdyby nas zapytano w ulicznej sondzie, to co byśmy odpowiedzieli? Albo inaczej, co odpowie (ciągle jeszcze) gimnazjalista? Wielu wymieni jednym ciągiem sztuki piękne, film, teatr, muzykę, literaturę. Przy odrobinie szczęścia usłyszymy też określenie „dziedzictwo”, niekoniecznie ze stosownym rozszerzeniem. Jest jeszcze religia – rzymska, katolicka, a jakże – wymieniana niemal jako stabilizator, gwarant tego, kim jesteśmy (a jeśli nie, to co?). Taką zwykłą, okrojoną wersję kultury, która kiedyś zdawała się bliższa, bardziej dostępna, prawdziwsza, jakby swojska, a z braku oswojenia się z nią zaczęła być postrzegana jako „coś elitarnego, snobistycznego, domenę lemingów i liberałów”. No bo skoro mamy nasze radio kochane, to po co nam inna kultura, hm?
Ale gdyby tak wprost, choćby z najszerszej definicji to… pojawia się problem. Skoro kultura, to… dorobek. Wytworzone przez pokolenia materialne i duchowe dziedzictwo dostajemy nie po to, by zbudować mu bałwochwalczy ołtarzyk czy urządzać „akademie ku czci lub pamięci”, ale by je odnawiać, reinterpretować, wypełniać nową treścią, a także dodawać doń własne cegiełki, niekoniecznie pochodzące z jednomyślnej, narodowej wytwórni. Bo, wbrew temu, co bardzo chciano by nam wmówić, nie jesteśmy – ba, już dawno nie byliśmy – w Polsce kulturowo jednorodni czy identyczni. Różnimy się, a podział wcale nie przebiega wyłącznie na linii zwolenników „dobrej zmiany” i „starego spokoju”. Nasze różnice są starsze, zakotwiczone w zaborowych podziałach albo i wcześniej, w wielokulturowym, wieloreligijnym i wcale nie tak jednorodnym etnicznie narodzie poddanych królów Polski. Multikulturalizm, od którego nurt oficjalny opędza się niczym diabeł od święconej wody, wcale nie jest nam tak obcy, jak mogłoby się wydawać. Bo gdyby tak pogrzebać, poskrobać, to niemal w każdej rodzinie znajdzie się jakiś „innowierca”, wuj albo pradziad, co raczej „od sąsiadów”, legendarna praprababka, co to „mezalians popełniła” z Czechem, Węgrem albo Prusakiem, skandal albo… zwyczajne koleje losu. Multikulturalizm lokalnego tradycjonalisty i dla niego samego pozostaje często zakryty, bo po co mu szukać, skąd w domu takie, a nie inne zwyczaje, legendy, używane słowa. Skoro w domu rodzinnym były od zawsze, znaczy „nasze, polskie”, nic to, że tak naprawdę z Zaolzia, znad Buga albo z głębi potęgi dawnej CK Monarchii.
Kultura, w której wyrastaliśmy, nie dla każdego była taka sama. Jakąś ją zastaliśmy, ale jednocześnie jako ludzie – jakkolwiek by na to patrzeć – obdarzeni rozumem i własną wolą mamy w sobie niejako zaprogramowane jej rozbudowywanie, doskonalenie, odciskanie na niej swojego piętna, ubogacanie jej poprzez dodanie swojej indywidualnej narracji. Kulturę mamy również odkrywać, oswajać, przyglądać się jej na tyle świadomie, by czynić ją swoją i bliską. Przecież wciąż jej szukamy, chłoniemy, podróżując, czytając, a nawet gapiąc się w telewizor, gdy po kolejnym obejrzanym filmie dodajemy do domowego słownika nowe, czasem brzmiące dziwnie lub obco powiedzonka. Jakiejś kultury wciąż szukamy, bo tu, gdzie jesteśmy, teraz, gdy jesteśmy, na domowym podwórku czegoś nam brak, coś nam nie pasuje. Co chłoniemy dzisiaj? Jak budujemy własne tożsamości, które – czy się to komu podoba, czy nie – wcześniej lub później zaowocują w życiu społecznym i kulturowym właśnie? Czasem w na pozór innej kulturze odnaleźć nam się łatwiej, ale… co w takim razie w naszej nam nie pasuje? Co pcha nas ku poszukiwaniu, zaspokajaniu kulturowych pragnień, wyjaśnień tożsamości? Nic innego jak właśnie sama kultura, która nie może być ruchem do wewnątrz ani też nieustanną refleksją nad tym, co było, co „się” kiedyś zbudowało, co „się” przegrało lub wygrało. Ta sama kultura, która przypomina o swojej niejednorodności, otwartości, redefiniowalności – rozumianych jako warunki konieczne do jej zaistnienia, ale przede wszystkim trwania. Kultura, która godzi wspólnotę z pragnieniem wolności, gdzie jedno ma nie przeczyć drugiemu, ale je uzupełniać.
Kultura, która ma łączyć, stanowić nie tylko o wspólnocie, lecz także o jednostkowych wyborach, wcale nie potrzebuje manifestów. Nie potrzebuje wykładni swoich założeń, podstaw, zasad. Nie potrzebuje ujęcia w ustawę, nauczania w szkole w postaci wierszyków i ogłaszania jako jedna jedyna, powszechnie tu, w tym miejscu i czasie, obowiązująca. Potrzebuje się dziać, wydarzać między ludźmi, ale też między kulturami. A do tego potrzebuje pytań. Wystarczy „tylko” umiejętnie je stawiać.
