W moim domu zarówno polityka, jak i religia były zawsze kwestiami nad którymi się dyskutowało. Pamiętam, jak kiedyś Tato zauważył: „Jan Paweł II jest liberalny”. Mama natychmiast odparowała: „W Polsce.”
Obecne działania PiSu niszczące Konstytucję spotykają się z co najmniej milczącym wsparciem kościoła rzymskokatolickiego w Polsce. Dyskusja nad tym dlaczego już dawno została przeprowadzona. Ale przy tej okazji wiele osób zastanawia się „co się stało z „kościołem otwartym”? Pytanie to, choć brzmi sensownie, zakłada jednak pewien fakt a priori: że „kościół otwarty” istniał jako realna siła w polskim katolicyzmie po roku 1989.
Tak, wiedzieliśmy gdzie on jest i kto go reprezentuje: „Znak”, „Więź”, „Tygodnik Powszechny”, biskupi Pieronek, Życiński i Chrapek, siostra Chmielewska. Jego stolicą był Kraków i sanktuarium w Łagiewnikach. I właśnie te ośrodki, osoby i środowiska były uważane za opiniotwórcze, za przyszłość kościoła, za jego istotną część.
Rzeczywiście te osoby instytucje były (i są) reprezentantami katolicyzmu otwartego i chrześcijaństwa zaangażowanego.
Problemem był fakt, że po 1989 roku polskie centrum polityczne nie chciało dostrzec, że są to wyjątki na tle reszty kościoła rzymskiego w Polsce.
I bazując na swoim prywatnym i życzliwym stosunku do tej mniejszości, postępowało z kościołem in toto, jakby on cały był „otwarty” albo by na „otwartość” był skazany. Istnienie „Znaku” czy „Tygodnika Powszechnego” było usprawiedliwieniem dla przymykania oka na ekscesy biznesmena Rydzyka. Państwo udawało, że nie ma problemu biskupa Paetza czy Komisji Majątkowej, bo przecież był wspaniały arcybiskup Życiński.
Kościołowi jako takiemu klasa polityczna od lewicy po centrum udzieliła absolutnej taryfy ulgowej: budowano Świątynię Opatrzności Bożej udając, że chodzi o muzeum, państwo przejęło na swoje utrzymanie rzesze katechetów i kapelanów, bez żadnej kontroli nad tym, co nauczają. Istnienie „kościoła otwartego” było powodem, dla którego kolejne rządy i Trybunał Konstytucyjny całkowicie wyjęły działalność całego kościoła spod najmniejszej nawet kontroli prawa.
Taka strategia okazała się zupełną katastrofą – nie tylko dla „kościoła otwartego” ale i dla państwa.
Dzięki jego przychylności rósł w siłę nie „Tygodnik Powszechny”, ale „Gość Niedzielny”, nie „Znak” a „Radio Maryja”, nie Papieski Instytut Teologiczny, a Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, kuźnia kadr PiS. Karierę zrobili hierarchowie tacy jak abp. Jędraszewski, Hoser, czy Dydycz.
Co więcej, kościół nie odczuwał i dalej nie odczuwa żadnej wdzięczności za swoją wyjątkową pozycję. W 2015 roku, przy milczącej aprobacie episkopatu, kościół porzucił konserwatywnego, wiernego syna Bronisława Komorowskiego dla epatującego swoją pobożnością Andrzeja Dudy. Zamiast „katolicyzmu otwartego” biskupi wybrali odpustową i obłudną pobożność.
Trzeba sobie powiedzieć bolesną prawdę: kościół w Polsce nie jest „otwarty”, choć oczywiście są gdzieniegdzie takie wyjątki. Kościół w Polsce jest prawicowy albo wręcz nacjonalistyczny, populistyczno-konserwatywny, z obsesją na punkcie seksualności i aborcji.
Dopóki politycy z centrum i z lewicy tego nie zrozumieją i nie przestaną opowiadać bajek o „przyjaznym rozdziale kościoła od państwa” dopóty nic się nie zmieni ani w kościele ani w państwie.
Polsce potrzebne są: koniec mitu o „kościele otwartym” i rozdział kościoła od państwa, bez przymiotnika, który miałby uspokoić „katolików otwartych.”
Nie chodzi mi bynajmniej o prymitywną kampanię antyreligijną albo antykatolicką – w końcu sam jestem duchownym. Nie! Ale politycy, którzy są wierzący, winni zrozumieć, że ich wiara to ich prywatna sprawa, podobnie jak ich sympatia do „kościoła otwartego.” Jeśli minister kultury chce wspierać budowę Świątyni Opatrzności – niech to robi z własnych, a nie z publicznych pieniędzy. Jeśli profesor Zoll chce „wartości chrześcijańskich” w mediach albo „klauzuli sumienia” w służbie zdrowia, to może sam oglądać takie programy i filmy i leczyć się w katolickiej, prywatnej klinice zgodnie z zasadami dr Półtawskiej. Jeśli poseł albo minister ma potrzebę modlitwy – może to zrobić rano, w jednym z setek kościołów w stolicy, a nie w kaplicy w budynku Sejmu.
Rozdział kościoła od państwa uwolni oba podmioty: państwo, do wykonywania funkcji publicznych bez potrzeby namaszczenia ze strony purpuratów; kościół – od pokusy mylenia ambony z mównicą sejmową i Dobrej Nowiny z dobrą ustawą albo „dobrą zmianą.”
Apostoł Paweł pisał kiedyś do Koryntian, że kiedy był dzieckiem to mówił, czuł i myślał jak dziecko. Ale gdy dorósł, odrzucił to co dziecięce. Przez ostatnich 30 lat klasa polityczna wierzyła w opowieść o „kościele otwartym” by tłumaczyć swój stosunek do tej instytucji. Dziś, gdy kościół patrzy z milczącą aprobatą na destrukcję państwa prawa w zamian za kolejne przywileje, czas przestać zachowywać się jak dzieci. Skorzysta na tym kościół – w tym także jego „otwarta” część, jakkolwiek mała czy duża by ona nie była. A także Ci obywatele, którzy mają dość wpływu kościoła –
„otwartego” czy nie – na ich życie.