Lata temu, w czasach licealnych, licytowaliśmy się kto z nas pierwszy dostanie literackiego Nobla. Co będzie lepsze, ważniejsze, ciekawsze? Proza, poezja, dramat, a może inna forma, gdzieś z pogranicza literackiego szaleństwa? Nagradzano nas w rożnych dziedzinach – za malarstwo, młodzieżowe filmy krótkometrażowe, fotografię, taniec, muzyczne talenty czy sceniczne popisy. W niewielkim szkolnym środowisku nagrody odbijały się niemałym echem, a wyróżnianym wróżono nawet kariery (i wiązane z nimi dalsze nagrody) w tej czy innej dziedzinie.
Czas zweryfikował owe „przeznaczenia” (jak to zwykle czyni), po latach pokazując, że nikt z nas nie poszedł wieszczoną nam wówczas drogą. Magda daleka jest od Nobla, Grześ nie stąpa po czerwonym filmowym dywanie, Alka nie została saksofonową femme fatale jazzowych klubów, ja nie maluję. Nagródki pozostały.
Wszyscy lubimy ich smak. Dowartościowują, pozwalają wybrzmieć strunie, której dźwięk jest tak miły dla ucha, łechcą ego – to indywidualne, ale również wspólnotowe, by nie rzecz (zawłaszczająco i nieprzyjemnie dla ucha) „narodowe”. Stanowią ukoronowanie lat pracy, powalają nam pomyśleć „jestem w tym cholernie dobra”, „zrozumiano mój głos, mój punkt widzenia, moją… misję”. Albo inaczej: „Pokazałam/em im”.
Nagrody balansują tym samym na granicy prywatności twórcy, a jawności jego życia i talentu. Jawności, która stanowi konsekwencję wyboru takiej, a nie innej artystycznej/życiowe drogi. Jawności prywatnego postrzegania świata, które nagle staje się udziałem publiczności. Jawności wrażliwości, intymności, rozumienia świata w jego pięknie, ale i w jego brzydocie, obłudzie, brutalności, okrucieństwie czy draństwie. A to przecież – nawet jeśli wielbione i nagradzane – nie każdemu (w różnych przyczyn) może przypaść do gustu.
De gustibus non est disputandum, pouczali starożytni. I faktycznie, indywidualny gust czy prywatne upodobania trudne byłyby do pogodzenia czy ustalenia w szerszej, ba, często nawet w dwuosobowej dyskusji. A jednak wybieramy lub stajemy wobec dokonanych przez innych wyborów, które zawsze – jakby się od tego nie odżegnywać – zakotwiczone są w konkretnej wrażliwości, wizji świata, takim a nie innym na nie nastrojeniu. Nawet w obliczu dzieł literackich, filmowych czy artystycznych, na wyborze tego a nie innego coś w końcu zaważy; coś, najgłębsza może preferencja, sprawia, że nagroda trafia do tych, a nie innych rąk.
W przypadku szeroko rozumianej sztuki rzecz ma się inaczej niż w przypadku obiektywności nagród naukowych. Tu łatwiej wskazać innowacyjność, wpływ odkryć czy badań na „rozwój ludzkości” itp. Gdy słyszmy, że Oskar, Niedźwiedź, Palma, Pulitzer czy Booker (oj tam, nawet Nike czy Paszport Polityki) trafiają w te, a nie inne ręce, to każdorazowo pytamy o gust, o to czy mnie, czy tobie, czy mnie ta wrażliwość, ta konkretna wizja świata odpowiada. A jeśli nie, to czy muszę owe niedopasowanie brać do siebie, albo przemieniać je w coś, co pozwoli mojemu/ jednostkowemu ego (lub ego „narodowemu”) spać spokojnie? Albo więcej, cieszyć się z sukcesu, nie okraszając go od razu opowieścią o narodowej dumie i poniżeniu.
Tymczasem, gdy idzie o nagrody – a zatem i o owe mniej czy bardziej zasadne „gustowne” rozterki – rok obecny dostarcza kulturze rodzimej całkiem sporo. Zaczęło się od Wielkiej Nagrody Jury, czyli Srebrnego Niedźwiedzia, przyznanego Małgorzacie Szumowskiej na tegorocznym Berlinale.
„Nasz film odnosi się do współczesności i pokazuje problemy narastające nie tylko w moim kraju, ale też w całej Europie” – mówiła reżyserka odbierając nagrodę. I rzeczywiście, choć „Twarz” opowiada konkretną historię jednego tylko człowieka, to przecież jest opowieścią rozciągającą się poza wyznaczone przez scenariusz ramy. Jak lustro, nie to cyrkowe, nie krzywe, odbija bowiem jedną z polskich twarzy, niekoniecznie taką, jaką chciałoby się oglądać, niekoniecznie tą, jaką sobie wyobrażamy, ale też nie wyłącznie „gębę”. Stanowi jasną opowieść również o tym, co nieuświadomione, drzemiące w podświadomości, a co… w określonych momentach kipi.
Zanim jednak opadły pierwsze emocje i radość płynąca z sukcesu, ba, zanim film na dobre zagościł na kinowych ekranach, już wylał się nań ściek lokalnego piekiełka. Że przecież jest… „antypolski”, że źle pokazuje naród, że przekłamuje historię (tak, tak, o tym też było), że pokazuje naród w niewłaściwym świetle. I tak dalej. Jedna rzecz to powiedzieć: „Nie trafia w mój gust”, „Nie podoba mi się”, ale już zupełnie inna dorabiać ideologię i tworzyć legendę odpowiadającą potrzebom kreowanym przez „rzeczywistość reżimową”.
No ale uderz w stół, a nożyce się odezwą… I tak jak grzyby po deszczu wyrosły „nożyce” i „nożyki”, w których wszelka postać inności, niedopasowania czy odmienności budzi, podszytą niegasnącym paranarodowym lękiem, agresję. A przecież to tylko film. Z gatunku tych, na które powinny ustawić się znacznie dłuższe kolejki.
„Liczę na to, że polskie filmy będą w Cannes, może coś polskiego pojawi się w Wenecji” – dopowiadała Szumowska w jednym z wywiadów, a dziś wiemy, ze jej głos okazał się proroczy. Trzy miesiące później Paweł Pawlikowski nie tylko – jako pierwszy od czasów „Przesłuchania” – trafia z polskim filmem do konkursu głównego na festiwalu w Cannes, ale święci zasłużone triumfy i wyjeżdża z nagrodą za reżyserię.
[Przeczytaj również: Paweł Pawlikowski. Życie i twórczość, Culture]
I znów… powinno być święto. Jeszcze podczas festiwalu Pawlikowski wspomina, „że w rządowej telewizji TVP, jak i w instytucjach kultury polskiej za granicą, istnieje lista niepożądanych, niewystarczająco patriotycznych artystów, na której wraz z wieloma wybitnymi kolegami – figuruję”. Ministerstwo zaprzecza, ale… w tle od razu majaczy projekcja nagrodzonej Oskarem „Idy”, na którą najpierw reżimowi krytycy wylali wiadro pomyj, a później jej telewizyjną emisję ubrali w mundurek ideologicznie opresywnej i wykluczającej bajeczki dla „prawdziwych Polaków”.
Nie żeby jakiś dialog, dyskusja, polemika, nie żeby ważyć rację, nie… Po co, skoro znów można obywateli profilaktycznie podzielić, bo – jak się okazuje – sukces czyjś może właśnie dzielić, a niekoniecznie łączyć wokół sukcesu jako takiego. Bo jeszcze filmu w kinach nie ma, a już słychać opinie (nie, nie tych, co widzieli), ze podobno „antypolski”, że „nie rozlicza komunizmu”, „że gloryfikuje”, że… No jeszcze, że – nawet jeśli potępimy w czambuł, bo przecież on z „czarnej listy” – to „były apetyty na więcej”.
Niech sobie mówią, sukces jest ogromny, a ja wprost nie mogę doczekać się kinowego seansu. Nie ze względu na sukces, a raczej na oczekiwaną poetykę, pewną wizję świata, która mi odpowiada, na ową jawność intymności, wizji i myślenia, którą podziewam się zobaczyć. Ze względu na te wszystkie drobiazgi, które wyznaczają moje myślenie o szeroko pojmowanej sztuce, tym razem zamknięte w czarno-białych kadrach, a kiedy indziej obecne w barwnych wizjach, magicznych głosach czy muzyce, która bywa źródłem katharsis.
Chyba każdy tak ma, ufając własnemu gustowi. A że nagrody, laury, oklaski… Mogą być cenną wskazówką lub stanowić kulturowy znak zapytania. Wartością dodaną, która nawet jeśli wykracza poza „moje” widzenia i „moje” gusta, to przecież pozwala pójść dalej, zobaczyć więcej niż tylko czubek własnego nosa. Więcej niż „ego” – to prywatne i to „unarodowione”.
Źródło zdjęcia: Flickr Electrolux Appliances (CC BY-NC 2.0)