Przez ostatnie 1.5 roku koordynowałam z ramienia Polskiej Rady Organizacji Młodzieżowych projekt Dialogu Usystematyzowanego – polską edycję ogólnoeuropejskiej inicjatywy, mającej na celu włączenie młodzieży w dialog z decydentami. Czyli zajmowałam się edukacją obywatelską młodzieży, w praktyce i w pigułce.
W tym czasie dotarliśmy z konsultacjami do prawie 2 tysięcy młodych ludzi, kolejnych 300 osób wzięło udział w spotkaniach lokalnych z decydentami (członkami rady miejskiej, burmistrzami, etc.) i, w końcu, 150 reprezentantów z 36 różnych organizacji młodzieżowych, Młodzieżowych Rad Gmin oraz wielu szkół z całego kraju wzięło udział w Ogólnopolskim Kongresie. Kongres był naszą formą uczczenia obchodów 100-lecia Niepodległości – świętowaliśmy je, przygotowując 100 postulatów zmian dla Polski na nadchodzące lata.
Ten projekt pokazał mi jednak, że te wszystkie działania to wciąż za mało. Mamy trochę energicznej, zaangażowanej młodzieży, ale
wciąż zbyt wielu młodych ludzi jest biernych.
„Wejście” z projektem do szkół uświadomiło mi, że wielu z tych „młodych biernych” po prostu nigdy nie miało szansy się w coś zaangażować (albo propozycje, które były im podsuwane, były przestarzałe i nieatrakcyjne). Większość z nich nigdy wcześniej nie miała kontaktu z metodami edukacji nieformalnej. Ci sami młodzi ludzie, gdy dało im się szansę i rozbudziło w nich zainteresowanie, często decydują się na dalsze zaangażowanie, daleko wykraczające poza ten pierwszy projekt. Widzę ich na fejsbuku, biorących udział w kolejnych wydarzeniach, stających się członkami, członkiniami naszej aktywnej społecznie i obywatelsko społeczności. Również ci, którzy po udziale w naszym projekcie nie stali się aktywistami społecznymi, bo przecież nie wszyscy muszą nimi być, potrafili skonkretyzować swoje odczucia i wyrażali własne zdanie. Większość z nich doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że prawie nikogo ono nie interesuje. Jednak siła i zdecydowanie ich opinii, a także to, jak podobne są ich odczucia w różnych regionach, w różnych miastach i miasteczkach, jeszcze bardziej otworzyło mi oczy na rzeczywistość, w jakiej dorastają. Wszyscy chcą bardziej praktycznej edukacji, prawie wszyscy chcą obiektywnej i merytorycznej edukacji seksualnej, wszyscy (choć czasami muszą najpierw lepiej poznać temat) chcą podjęcia radykalnych kroków w celu ochrony środowiska, prawie wszyscy chcą społeczeństwa, które włącza, a nie dyskryminuje, i społeczeństwa, w którym dziewczynki i chłopcy mają równe szanse. Większość z nich nie ma pojęcia o polityce – ich opinie i postulaty nie mają zatem charakteru manifestu politycznego bliskiego tej czy innej partii. Po prostu opisują, jak chcą, żeby wyglądał ich świat. Zdumiewające jest to, jak fundamentalnie różny jest ten świat od świata, który politycy serwują nam codziennie już z poranną kawą. Przyjrzyjmy się więc relacjom między politykami a młodzieżą….
Mamy coraz więcej zainteresowanych dialogiem z młodymi decydentów na szczeblu lokalnym, ale
decydenci na poziomie centralnym, krajowym, wciąż nie są zainteresowani tym, co młodzi ludzie mają do powiedzenia.
Z kilkuset zaproszeń na nasz Kongres, które rozesłaliśmy do odpowiednich ministerstw i organów, takich jak Sejmowa Komisja ds. Edukacji, Nauki i Młodzieży, otrzymaliśmy zaledwie kilka odpowiedzi. A przecież intensywnie obdzwanialiśmy wszystkie instytucje czy osoby, których obecność i udział w dialogu z młodzieżą wydawały nam się szczególnie ważne… Tylko jedna z tych instytucji, wieloletni partner projektu, pojawiła się na wydarzeniu. Dodam tu jeszcze, wychodząc poza ramy poprojektowej refleksji, uwagę bardziej ogólną. Z moich obserwacji wynika, że
posłów, którzy są autentycznie zainteresowani młodzieżą w Polsce, można zliczyć na palcach jednej ręki. Dosłownie. A mamy w Sejmie 460 posłów i posłanek.
Taka konkluzja nasuwa mi się w związku z innymi projektami, w które zaangażowana jest Polska Rada Organizacji Młodzieżowych i inne organizacje z naszego środowiska, a także w związku z moją jednoczesną, ale niepowiązaną tematycznie pracą w Sejmie.
Sytuacja, którą powyżej przedstawiłam, składa się na dość przygnębiający obraz. Ale można przecież powiedzieć: trudno, odpuśćmy polityków, niech ludzie zaangażują się oddolnie! Drobne kroczki, praca u podstaw… Oczywiście, są
ludzie, którzy próbują angażować młodych ludzi – to albo nauczyciele, albo edukatorzy i edukatorki, tacy jak ja.
Po pierwsze, obie grupy są słabo – i mam przez to myśli drastycznie, obrzydliwie, rażąco słabo – opłacane. To, jak wiemy, może być naprawdę niewygodne. W Polsce jednak – i nie wiem wcale, czy to dobrze – zawsze znajdą się w obu grupach tacy, którzy będą pracować z tzw. powołania. Co jednak równie istotne, obie grupy realizują swoje działania w systemowo wrogich, niekiedy wręcz przemocowych środowiskach pracy. Podkreślam tu słowo systemowo. Nie chodzi o to, że mamy przemocowych szefów; chodzi raczej o to, że
struktura naszej pracy jest zaprojektowana w sposób, który prowadzi do nadużyć.
Realizujemy darmowe nadgodziny, pracujemy w weekendy, nierzadko także w nocy – nauczyciele sprawdzają eseje i testy, spędzają prywatny czas na pisaniu rekomendacji na konkursy i uniwersytety, planują wyjścia i wycieczki, które odbywają kosztem życia osobistego i rodzinnego.
Podobnie wygląda sytuacja edukatorów, którzy nieraz wsiadają do pociągu o 4:55, aby poprowadzić warsztat na drugim końcu Polski i nie generować dodatkowych kosztów w postaci poprzedzającego noclegu. Nigdy nie liczymy godzin, bo zawsze jesteśmy w trybie projekt i pewne rzeczy muszą zostać zrobione. Brak wystarczającej liczby zatrudnionych osób oznacza, że jeśli ty czegoś nie zrobisz, po prostu nie zostanie to zrobione. Kiedy jesteś chory i masz zewnętrzne deadline’y, nie ma nikogo, kto cię zastąpi. Być może spędzasz właśnie weekend w górach ze swoim chłopakiem, albo siadasz do kolacji z babcią – nigdy nie możesz wyłączyć telefonu, bo jesteś jedyną osobą, która zna cały projekt. Jednocześnie partnerzy instytucjonalni oczekują, że organizacje pozarządowe będą działały, zachowywały się i reagowały tak, jakbyśmy byli dobrze naoliwioną machiną, świetnie prosperującym przedsiębiorstwem o pełnym zatrudnieniu – tyle, że często cały zarząd organizacji pozarządowej wykonuje swoje obowiązki za darmo, w ramach wolontariatu, po wyjściu z pracy (gdzieś przecież trzeba zarabiać) a biuro dużej, ogólnopolskiej organizacji zatrudnia dwie osoby, na pół etatu każdą. To może być naprawdę mocno obciążające. A jeśli jesteś nauczycielem, dodatkowym aspektem twojej pracy jest jeszcze stałe zaangażowanie emocjonalne. Kiedy uczeń zarzuca cię dodatkowymi sprawami, zwłaszcza natury osobistej, psychologicznej, rzadko kiedy możesz po prostu odmówić – prawdopodobnie ma kilkanaście lat i problemy w domu czy z rówieśnikami, a ty musisz być wrażliwy, ponieważ zdrowie psychiczne to poważna sprawa. Jesteś nauczycielem i tego się od ciebie oczekuje. Przecież jeśli chciałeś być nieczułym draniem, albo po prostu człowiekiem, który sprawy zawodowe zostawia o 17:00 i punkt 17:30 siada z rodziną do stołu, to, no nie wiem, mogłeś wybrać pracę w jakimś urzędzie, prawda? Albo w Lidlu. Lepiej płacą, nie wymagają magisterki, a na to wszystko dorzucają jeszcze luxmed i multisporta.
Wszystko to, o czym piszę wyżej, prowadzi do bardzo frustrującej formy współpracy (a najczęściej jej braku) pomiędzy obiema grupami. Nauczyciele nie mogą sobie pozwolić na zbyt poważną współpracę z organizacjami pozarządowymi, ponieważ muszą pilnować realizacji podstawy programowej i odpowiednio przygotować uczniów do egzaminów. Nie powinni też powodować wychodzenia uczniów ze szkoły, by ci „nie tracili cennych godzin”, a także, co zrozumiałe, nie chcą dodatkowo się obciążać. Koordynacja współpracy z zewnętrzną instytucją, która być może będzie angażująca dla uczniów, im samym pochłonie wolny czas, który mogliby spędzić z rodziną i będzie to oczywiście czas, za który nikt im nie zapłaci. Organizacje pozarządowe są natomiast permanentnie sfrustrowane, ponieważ wiedzą, że mają niesamowity program, w który włożyły masę pracy, specjalnie zebrały pieniądze na przeprowadzenie go w szkołach, a okazuje się, że nikt nie jest zainteresowany… Mimo, że jako edukatorzy wiemy, jak wielką energię wyzwalają metody edukacji nieformalnej, nie możemy z nimi wejść do wielu szkół, bo ich dyrektorzy zwyczajnie nie widzą w tym żadnych korzyści, a jedynie problemy organizacyjne.
I tak zarówno my, edukatorzy, jak i nauczyciele, wszyscy z osobna, próbujemy jeszcze trochę więcej i jeszcze trochę bardziej. Nauczyciele poświęcają więcej godzin, żeby uatrakcyjnić swoje lekcje, a organizacje pozarządowe próbują znaleźć inne sposoby na dotarcie do młodzieży. Obie grupy uzyskują w efekcie tutaj zdecydowanie gorsze rezultaty i mniejszy zasięg niż ten, który można byłoby osiągnąć poprzez wspólną pracę.
Żeby skutecznie współpracować, nie wystarczy jednak za każdym razem pokonywać te same przeszkody w postaci niechętnego dyrektora szkoły, wykrojenia czasu w i tak już napiętym terminarzu codziennych obowiązków itd. Musielibyśmy wreszcie zmierzyć się z wyzwaniami systemu, w którym tkwimy. Opracować program zmian, przekonać do niego decydentów i własne środowiska. W codziennej frustracji na to, niestety, żadnej z grup nie starcza już sił, a ostentacyjny brak zainteresowania naszymi postulatami ze strony rządzących dodatkowo utrudnia nam jakiekolwiek naginanie ram systemu, o zmianie jego kształtu nawet nie wspominając.
Przy tak zaprojektowanym systemie porażka w zasadzie nie powinna nikogo dziwić. Ale oczywiście w dzisiejszych czasach, jeśli upadek nie jest głośny i spektakularny, czy w ogóle jest upadkiem? Szkoły dalej uczą, ludzie nadal zdają maturę. Co roku tysiące osób kończą licea, nauczyciele nie odchodzą z pracy w masowym proteście.
Zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic, produkujemy biernych, słabo wykształconych młodych dorosłych, 19-latków, którzy nie potrafią napisać sensownego CV, nigdy nie wypełnili samodzielnie PIT-a, w całej swojej edukacji nie usłyszeli słowa na temat antykoncepcji, są właściwie analfabetami medialnymi i najprawdopodobniej nie pójdą głosować.
Nie mam zbyt wielkich nadziei na to, że unowocześnienie edukacji czy słuchanie młodych stanie się w najbliższych latach priorytetem polskich polityków. Byłoby to wręcz nielogiczne: powszechnie przecież wiadomo, że głupszym społeczeństwem łatwiej się manipuluje. Mam jednak nadzieję, że więcej osób spoza naszej ‘nauczycielsko-młodzieżowej’ bańki – zaczynając od rodziców – uświadomi sobie, że mamy w tym kraju potężny problem z edukacją. I że jeśli w najbliższym czasie nie zaczniemy o tym rozmawiać i nie zajmiemy się tym problemem wspólnie, będziemy tylko dalej toczyć z góry przegraną walkę o społecznie zaangażowanych, rozgarniętych życiowo, świadomych młodych obywateli.