Czy Unia stoi w takim razie także przed innymi, wewnętrznymi zagrożeniami? Otóż, okazuje się, że jest ich wiele i skłaniają do eurosceptycyzmu. Nie w tym potocznym sensie, jaki to słowo otrzymało w debacie publicznej , tylko w sensie dosłownym. Czyli jako wątpliwości co do przetrwania kolejnych 20 lat przez projekt europejski w znanej nam formule.
W ostatnich dniach mamy wiele europejskich powodów do świętowania w Polsce. 1 maja naturalnie obchodziliśmy dwudziestą rocznicę akcesji do Unii Europejskiej, wspominaliśmy tamte czasy, rozterki negocjacji, irytacje związane z okresami przejściowymi, obawy przed wynikiem referendum, piłowanie symbolicznych szlabanów granicznych, luźną atmosferę pikników europejskich, jakże różną od atmosfery wszystkich innych narodowych świąt, które zwykliśmy obchodzić. Przytaczaliśmy statystyki emigracji „na Wyspy” i porównując to z obecnymi realiami ekonomicznymi w zestawieniach Polski ze „starą Unią” dochodziliśmy do wniosku, że jakby niemal niepostrzeżenie nadrobiliśmy lwią część ówczesnego dystansu. Żyjemy w innym świecie niż 20 lat temu. Nie jesteśmy już ani „biednymi kuzynami”, ani nie prowadzimy „polnische Wirtschaft” (to znaczy, owszem, prowadzimy ją siłą rzeczy w sensie dosłownym, ale już nie w sensie przenośnym), ani nie należymy do grupy, która winna z wdzięczności „siedzieć cicho” i przytakiwać. Trafność polskich analiz co do przyszłej polityki Rosji (i nietrafność analiz francuskich, włoskich czy niemieckich w tym zakresie), a nade wszystko pokonanie populizmu przy urnie wyborczej, które siłą kolosalnej frekwencji zawróciło nasz kraj ze ścieżki ku autorytaryzmowi, zmieniły na długo sytuację. Polski w Europie się teraz słucha i to uważnie, w skupieniu, może nawet z rewerencją.
Świętujemy także z aktualnych powodów. Po wielu latach zwłoki polska gospodarka doczekała się odmrożenia środków z KPO i na konta rządu wypłynęła największa transza środków europejskich w dziejach naszego członkostwa. Krótki termin wykorzystania tych pieniędzy – pamiątka po rządach tych, którzy zamiast inwestować w kraj, woleli umacniać swój system arbitralnej władzy nad sądownictwem – to wyzwanie. Ale staje przed nim sprawdzony zawodnik – kraj, który ma długą i udokumentowaną przeszłość państwa zwykłego wykorzystywać blisko 100% funduszy unijnych. Poza tym, kto jest w stanie pokonać dyktaturę in statu nascendi, dysponującą mediami, służbami, prokuraturą, trybunałem, sądem najwyższym i miliardami ze spółek skarbu państwa, ten poradzi sobie raczej i z unijną biurokracją, with all due respect.
Cieszymy się też, nieco gorzko, z zakończenia procedury z art. 7 wobec Polski, a więc ze stwierdzenia Komisji Europejskiej, że faktyczne zagrożenie dla praworządności w Polsce ustało. Mocno to na wyrost, bo ustało li tylko w tym sensie, że Adam Bodnar nie jest Zbigniewem Ziobrą i nie nosi się z zamiarem używania sądów i prokuratury do prześladowania swoich przeciwników politycznych. Ani też obecny rząd nie planuje pogłębiać kryzysu przez dalsze ciosy w normy państwa prawnego. Natomiast poczynione przez poprzednią władzę akty zniszczenia tkanki liberalnej demokracji w wielu miejscach pozostają w mocy. Operuje nielegalna tzw. krajowa rada sądownictwa, w tzw. trybunale pani Przyłębskiej zasiada trzech facetów, którzy z sędziami trybunału mają tyle wspólnego, co Iga Świątek z zapasami sumo, a i sama Przyłębska prezesuje głównie w oparciu o własną opinię prawną. W Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji jeden facet wlepia mediom kary pieniężne na prawo i lewo, gdy tylko jakiś materiał nie zaspokoił jego osobistych gustów politycznych czy estetycznych. Paradoksalnie, szybkie usunięcie naruszeń praworządności z polskiego ładu ustrojowego wymagałoby – co podnosi prof. Wojciech Sadurski – naruszenia tych norm jeden ostatni raz w postaci zignorowania pisowskiego prawodawstwa, które służyło likwidacji demokracji liberalnej w latach 2015-23. Wtedy wywiezienie na taczkach nielegalnych urzędników z TK, KRS, Sądu Najwyższego czy tzw. rady mediów narodowych (tutaj nawet in toto) nastąpiłoby z dnia na dzień. To byłby, owszem, piękny obrazek.
Ale i tak mamy teraz lepsze nastroje, gdy myślimy o naszym miejscu w Europie. Oczywiście, wraz z rosnącym zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa narodowego trudno jakoś oddawać się atmosferze festynu (wykopanie za burtę rządu populistów tylko po to, aby zaraz potem wejść w logikę grania koncertu na Titanicu byłoby niezbyt rozsądne), ale jednak – pozycja Polski w Europie jest dziś nie tylko najlepsza od co najmniej lat 2011-13, gdy w zasadzie dyktowaliśmy partnerom z Unii zasady walki z nadmiernym długiem publicznym (a oni notowali), ale być może najmocniejsza od akcesji.
Te 20 lat było więc wyboiste, ale summa summarum było sukcesem. Euroentuzjasta, który w latach 2000-04 mocno angażował się w kampanię na rzecz wejścia Polski do UE (a to czynił autor tego tekstu), słysząc o podwojeniu polskiego PKB w ciągu tych dwóch dekad; o wyliczeniu, że PKB byłoby o dobre 40% niższe przy braku akcesji i o poparciu dla członkostwa w Unii na poziomie nawet ponad 80% współobywatelek i współobywateli, może sobie pogratulować. Mieliśmy rację, a ówcześni eurosceptycy byli w straszliwym błędzie. Jedno szczęście, że to oni przegrali.
Ale co dalej z Unią? Czy następne 20 lat będzie równie dobre? Odpowiedź na to pytanie niewątpliwie zależy przede wszystkim od tego, czy uda się uniknąć wojny. Jeśli ona by nastała, to żadne prognozy nie mają sensu. Aby cokolwiek tutaj poniżej napisać z sensem, trzeba założyć, że kryzys geopolityczny u naszych wschodnich granic albo zakończy się pomyślnie dla Zachodu, albo przynajmniej w taki czy inny sposób „rozejdzie się po kościach”. Czy Unia stoi w takim razie także przed innymi, wewnętrznymi zagrożeniami? Otóż, okazuje się, że jest ich wiele i skłaniają do eurosceptycyzmu. Nie w tym potocznym sensie, jaki to słowo otrzymało w debacie publicznej (czyli w sensie nawoływania do polexitu lub cofnięcia procesu integracji europejskiej do jej epoki kamienia łupanego), tylko w sensie dosłownym. Czyli jako wątpliwości co do przetrwania kolejnych 20 lat przez projekt europejski w znanej nam formule.
W czerwcu wybierzemy Parlament Europejski nowej kadencji. Analizując trendy zmieniających się układów politycznych sił w znaczącej większości krajów Europy można pokusić się o postawienie takiej oto tezy, że nadchodząca kadencja PE 2024-29 będzie ostatnią, w której cztery frakcje tzw. mainstreamu polityki (ludowcy, socjaliści, liberałowie i zieloni) będą w stanie zgromadzić po swojej stronie większość. Już teraz słychać raz po raz pogłoski o planowanej przez ludowców współpracy politycznej w PE z frakcją konserwatystów, czyli z PiS i kilkoma jeszcze mniej „ciekawymi” partiami. Gdy większość w Parlamencie zdobędą populiści ze skrajnej prawicy, a także uzyskają poprzez partycypację w rządach znaczny wpływ w Radzie, UE zmieni się nie do poznania.
To, że takie ryzyko rośnie, stanowi wynik całego szeregu błędów i zaniedbań, które od lat się nawarstwiają i na które elity Unii albo nie znają rady, albo ją znają, lecz niesione przekonaniem o swojej słuszności, ani myślą ją zastosować. Unia wyrobiła sobie wizerunek instytucji wtrącającej się drobiazgowo i niepotrzebnie w życie obywateli już w epoce norm krzywizny bananów. Ale mimo upływu dobrych trzech dekad od czasów, gdy pojawiły się pierwsze żarty z tych bananów, Unia nie ustaje w wymyślaniu takich rzeczy, jak trudne do odseparowania od butelek plastikowe nakrętki, czym irytuje ludzi i z banalnych w gruncie rzeczy przyczyn nastawia ich przeciwko sobie.
Ale nakrętki to oczywiście drobiazg, nad którym rozsądek każe przejść do porządku dziennego. Unia ma problemy dużo poważniejsze. Pierwszy z nich wynika z oczywistego faktu, iż w czasach projektowania Unii Europejskiej i pisania jej obowiązującego dorobku traktatowego, nikt nie przewidział, że Unia nie będzie na wieki wieków wspólnotą tylko i wyłącznie demokratycznych państw. Chyba nawet nie zakładano, że państwo członkowskie może przestać spełniać warunki akcesyjne, a mimo to pozostawać członkiem Unii i ani myśleć o secesji. Zapewne nie przewidywano także, że państw stawiających się poza konsensusem co do wartości europejskich może być w Unii więcej niż jedno i że mogą one stać sobie wzajemnie na straży zachowania uprawnień i przywilejów poprzez używanie weta.
Węgry Orbana i Polska Kaczyńskiego pokazały w ciągu ostatnich 8 lat elitom brukselskim deficyty ich wyobraźni. Wraz z klęską PiS w Warszawie sytuacja niekoniecznie się rozwiązała, bo populiści przejęli kontrolę nad Słowacją i nowy tandem w każdej chwili się może wykluć. Nie można także mieć pewności, jak zachowałby się rząd Włoch w sytuacji próby postawienia populistów pod pręgierzem. A to tylko początek. Niekorzystne trendy są widoczne w sondażach partyjnych wielu krajów Unii. Perspektywa zdobycia prezydentury Francji przez Marine Le Pen wisi nad Europą niczym miecz Damoklesa. Partie skrajnej prawicy zyskują coraz większe wpływy w całym szeregu państw, od Austrii poprzez Holandię, Belgię, Hiszpanię, aż po nawet państwa skandynawskie. Europa środkowo-wschodnia przestaje być głównym potencjalnym ogniskiem tego kryzysu. To nie rozszerzenie Unii na wschód sprowadziło te problemy. One są immanentne wszystkim krajom członkowskim.
Spójrzmy na Węgry. Oto wśród państw Unii pozostaje kraj, który w otwarty sposób wspiera obce mocarstwo, które z kolei otwarcie grozi Europie wojenną pożogą. Formułowane są podejrzenia, że Budapeszt stał się dla Moskwy pasem transmisyjnym, z pomocą którego Kreml jest na bieżąco z wszystkim, co się wewnątrz Unii dzieje. Kierownictwo węgierskie otwarcie odżegnuje się od wartości zachodniej cywilizacji czy demokracji liberalnej i stawia sobie za wzór wschodnie satrapie. Blokuje finansowe czy militarne wsparcie dla napadniętej przez Rosję Ukrainy. Czyni to wszystko, ale nie jest i nie może być w obecnym stanie prawnym skutecznie przywołane do porządku czy usunięte poza Unię. Orban gra od lat z Brukselą w grę pozorowanych ustępstw, a inwestycje koncernów europejskich nadal szerokim strumieniem płyną do jego kraju. Przyszłość Węgier jako członka Unii (i NATO) wydaje się zupełnie niezagrożona.
Spójrzmy na Polskę epoki rządów PiS. Zwolennicy drugiej strony politycznego sporu w Polsce, którzy teraz wspierają rząd Tuska, a przez poprzednie osiem lat walczyli z pisowskim zamachem na państwo prawa, konstytucję, trójpodział władz czy liberalną demokrację, to euroentuzjaści z krwi i kości. Uszczęśliwieni odsunięciem populistów od władzy mocno na wyrost wyrażają UE wdzięczność za jej udział w tym zwycięstwie. Czy jednak można szczerze powiedzieć, że Unia wyszła zwycięsko z rozgrywki z PiS o praworządność? Wyroki unijnych sądów stanowiły punktowe sukcesy. Udało się uniemożliwić przedwczesne przejęcie kontroli nad Sądem Najwyższym przez PiS oraz usunąć nielegalną izbę SN powołaną do dyscyplinarnych postępowań wobec m.in. sędziów. Ta jednak została po prostu zastąpiona taką samą izbą o innej nazwie i do dziś oddziałuje na rzeczywistość prawną (np. poprzez zablokowanie ponownego obsadzenia mandatu poselskiego po skazanym Macieju Wąsiku). Unia nie była jednak w stanie nic poradzić ani na powołanie trzech nielegalnie wybranych osób do TK, ani na działalność nielegalnej KRS, którą zdążyła mianować znaczącą liczbę nowych sędziów, na lata implikując polski wymiar sprawiedliwości w wątpliwości co do jego prawomocności. Zupełnie bezzębne okazało się zastosowanie art. 7, o licznych „wzmocnionych zapytaniach”, raportach, „białych księgach” czy pręgierzowych debatach w PE nie wspominając. PiS w zasadzie wygrał z KE starcie o praworządność w Polsce. Nie ulega chyba żadnej wątpliwości, że system władzy autorytarnej zostałby w końcu kompleksowo zainstalowany, być może już w toku trzeciej kadencji rządów PiS. Unia przyglądałaby się temu bezradnie. Co gorsza, w pamięci zostały próby szefowej KE, aby z rządem PiS zbudować swoisty modus vivendi, a więc zacząć na jego poczynania patrzeć coraz częściej przez palce. Gdyby Polską nadal rządził PiS, politycy unijni mogliby latem tego roku usilnie mu czapkować, starając się o poparcie frakcji konserwatystów dla nowej Komisji. Dawne „niedociągnięcia” mogłyby zostać puszczone w niepamięć, a realia geopolitycznego zagrożenia byłyby zdatną wymówką dla zakopania topora wojennego.
Do upadku rządu PiS Unia przyczyniła się w niewielkim zakresie. Okazała się niezdolna do obrony ustrojowych norm liberalnej demokracji w naszym kraju. Jedynym czynnikiem, który mógł odegrać pewną rolę w kształtowaniu się polskiej opinii publicznej w kierunku odsunięcia populistów od władzy, było zamrożenie KPO. Ono rzeczywiście było uwzględnianie przez analityków pośród kilkunastu głównych czynników decydujących o wyniku wyborów 2023 r. Jednak w zasadniczym ujęciu, to mobilizacja polskich wyborczyń i wyborców przyniosła przełamanie polityczne. To im należy się cała wdzięczność za tą zmianę.
Spójrzmy na problem migracji. Co najmniej od lat 90. musiało być najzupełniej czytelne, że kryzys społeczny z tym związany stanowi podglebie dla wzrostu w siłę skrajnej prawicy i w końcu postawi pod znakiem zapytania przetrwanie liberalnej demokracji w większości państw Europy. Wchodzimy obecnie w tą fazę. Wielu statecznych obywateli przez dwie-trzy dekady wzbraniało się mimo wszystko popierać te siły polityczne, gdyż nie chciało mieć styczności z czystej wody rasizmem, ksenofobią czy z nawiązaniami do mrocznych okresów w narodowej historii. Gdy jednak skrajna prawica znalazła wytrych do nich poprzez przekształcenie retoryki w bardziej lewicowo-socjalną, jej dojście do władzy stało się perspektywą realną.
Racjonalne podejście do imigracji u kogoś, kto zdaje sobie sprawę z demograficznych przemian na europejskim kontynencie i związanych z tym przyszłych wyzwań dla państwa dobrobytu oraz dla podtrzymania całego europejskiego stylu życia, wyglądałoby tak, że żadnych obaw w związku z aktywnością populistów w tym przedziale polityki by nie było. Problem w tym, że osób wykazujących podejście racjonalne nie tylko jest mniej niż tych podchodzących emocjonalnie, ale także ta pierwsza grupa stale maleje na rzecz drugiej. Dlatego wikłanie się Unii w problem regulacji migracji, jakkolwiek rozsądne, zasadne, pewnie i potrzebne, ściąga na nią gniew rosnącego odsetka wyborców. W końcu pewien punkt krytyczny zostanie osiągnięty, populiści przejmą kontrolę nad agendą Unii w tej sprawie i polityką UE w sprawie migracji stanie się idea „Twierdzy Europa”.
Wielu (w tym także autorowi tekstu) może się nie podobać co najwyżej kosmetyczna zmiana, jaka zaszła w strategii polskiej Straży Granicznej na granicy z Białorusią pomimo grudniowej „zmiany reżimu” w Warszawie na liberalno-demokratyczny. Z głosami aktywistów i publicystów, alarmujących o nieprzerwanej krzywdzie ludzi w tamtych rejonach, nie sposób się nie solidaryzować. Jednak premier Tusk, polityk pierwszej wody, ma równocześnie niewątpliwie rację, że trucizną dla każdego rządu jest dopuszczenie do tego, aby obywatele odczuwali spadek poczucia własnego bezpieczeństwa wskutek jego działań. Uwagi Tuska służą nie tylko do tłumaczenia twardej postawy wobec uchodźców na pograniczu z Białorusią. Są także skierowane do innych przywódców Europy. Lęki ludzi, nawet nieracjonalne, niestety muszą być uwzględnione, a polityka migracyjna dopasowana do oczekiwań obywateli. Unijne koncepcje przerzucania uchodźców pomiędzy krajami, stosowania przeliczników czy kwot, może i mają sens na papierze koncepcyjnym sporządzonym przez biurokratę. Lecz gdy generują społeczny gniew i opór oraz napędzają wyborców partiom skrajnej prawicy, to są zwyczajnie kontrproduktywne. Żadnego wyzwania wokół migracji, żadnej idei humanitarnej nie uda się zrealizować czy wdrożyć, jeśli wskutek tych dobrych zamiarów dopuści się do władzy siły mroku, które w kilka dni wszystko odkręcą, unieważnią i zaprowadzą wręcz terror wobec migrantów.
Dokładnie taki sam mechanizm polityczny działa wokół problematyki ekologicznej, a konkretnie w kontekście tzw. europejskiego zielonego ładu. Aktywistów angażujących się w kwestie ochrony klimatu jest jeszcze o wiele więcej niż tych skupionych na problemach migracji. Cały europejski mainstream polityczny w zasadzie zgadza się już na większość ich postulatów, co – znów – z racjonalnego punktu widzenia jest wiadomością dobrą. Negowanie kryzysu klimatycznego w 2024 r. jest już nieszczególnie poważne. Jednak otwartą debatą pozostaje dobór środków, które warto zastosować, aby uzyskać w tej mierze postępy. W tej ocenie zaś istotnym czynnikiem winna być analiza potencjału gniewu i oporu społecznego przeciwko poszczególnym rozwiązaniom.
Protesty rolników (odbywające się bynajmniej nie tylko w Polsce) to nie ostatnia fala sprzeciwu wobec polityki ekologicznej Unii. Rolnicy należą do najlepiej zorganizowanych lobby w Europie, ale różne formy sprzeciwu przyjdą także ze strony np. właścicieli domów, użytkowników samochodów, turystów zakochanych w tanich lotach czy zwyczajnych konsumentów. Nawet jeśli jedyną formą ich protestu będzie dołączenie do elektoratu partii skrajnych, to i tak będzie to dla Unii zabójcze. Zielona polityka musi przestać kojarzyć się z katalogiem zakazów i odebranych możliwości, musi być realizowana stopniowo i musi pogodzić się ze skromniejszymi rezultatami, jeśli alternatywą jest przejęcie sterów przez skrajną prawicę, która – jak z migracją – w kilka dni może odwołać wszystkie pro-ekologiczne regulacje i rozwiązania.
Nowa kadencja PE i KE to czas wyzwań dla polityków europejskich i elit Brukseli. Muszą oni przemodelować własne myślenie, jeśli nie chcą za 5 lat stać nad zgliszczami swojej polityki i przy okazji całego projektu integracji europejskiej.
