Dwieście lat temu mieliśmy postępowych myślicieli, gotowych reformować państwo, mieliśmy też zapatrzonych we własny nos oligofrenów, targowiczan, którzy po ratunek pobiegli za wschodnią granicę. Lat temu dwadzieścia obok straszących kolejnym rozbiorem Romanów Giertychów mieliśmy w większości odpowiedzialną klasę polityczną, która nas wprowadziła tam, gdzie nasze miejsce – w Europę.
Choć zbieg dat pewnie był przypadkowy – w końcu razem z nami do Unii Europejskiej weszło 9 innych państw – bliskość rocznic 1 i 3 maja do dziś wybrzmiewa swym paradoksem. Dwieście lat temu mieliśmy postępowych myślicieli, gotowych reformować państwo, mieliśmy też zapatrzonych we własny nos oligofrenów, targowiczan, którzy po ratunek pobiegli za wschodnią granicę. Lat temu dwadzieścia obok straszących kolejnym rozbiorem Romanów Giertychów mieliśmy w większości odpowiedzialną klasę polityczną, która nas wprowadziła tam, gdzie nasze miejsce – w Europę. Paradoksem jest to, gdzie nasza klasa polityczna jest dzisiaj – Roman Giertych posłem proeuropejskiej PO, Jarosław Kaczyński z akolitami budujący nad Wisłą putinowski autorytaryzm w sojuszu z Wiktorem Orbanem.
PiS, jak wiadomo, robi źle absolutnie wszystko, czego tylko się dotknie. To nie złośliwość, lecz chłodna ocena ponad 20-letniej historii partii o szkodliwości większej niż komuniści z sanacją razem wzięci. Pośród tego „źle” jest jednak „źle” wybitniejsze niż wszystko inne – dyplomacja. Ośmielę się postawić tezę, że nikt nie robi polityki zagranicznej gorzej niż PiS. Orban przy swej proputinowskiej narracji potrafi sprowadzić na Węgry w tym samym czasie inwestycje chińskie, rosyjskie i europejskie. Gdy po 8 latach faktycznego wakatu, kierownictwo MSZ ponownie objął człowiek godny miana ministra dyplomacji, to jego exposé Andrzej Duda postanowił uświetnić pantomimą Jasia Fasoli. Rowan Atkinson jest jednak sympatyczniejszy. Gdy pan Andrzej zszedł z mównicy i wydawało się, że PiS nie ma już nic głupszego do powiedzenia, swoje 3 grosze musiał dorzucić Jacek Czaputowicz. Martwi się on bowiem o reorientację polskiej polityki zagranicznej z prostytucyjno-wasalnej względem USA, jaką prowadził PiS, na politykę pragmatycznego interesu. Jak to ujął, „cnotę stracimy, ani rubelka nie zarobimy”. Czytając jego wywody w polemice z Radosławem Sikorskim, aż ciarki mnie przechodzą. Trudno uwierzyć, że polską dyplomacją nawet za PiS mógł kierować człowiek zdolny do takich przemyśleń. PiS nie rozumie ani świata, ani nawet Europy, dając upust romantycznym wierzeniom o wyższości pięknej śmierci nad zdrowym rozsądkiem i pragmatyzmem. pisowskie środowisko wierzy bowiem, iż jak będziemy mili, usłużni i bezwzględnie lojalni, to w razie potrzeby otrzymamy amerykańskie wsparcie. Z wdzięczności i docenienia naszej dotychczasowej postawy. Opuszczę dalszy komentarz, pora wytrzeźwieć, panie Jacku. Tak naiwnym to można być w podstawówce, nie wypada już nawet w liceum. Jak pan nie wierzy, proponuję spojrzeć na swój dotychczasowy dorobek w relacjach z Ukrainą albo ile wdzięczności od USA dostaliśmy. Za PRL do Związku Radzieckiego wysyłaliśmy mięso, a w zamian odbierali od nas węgiel. Pan i koledzy tak samo postępują z USA. Ameryka jest naszym kluczowym partnerem i strategicznym sojusznikiem. Tak jest i tak powinno być, ale USA nie są nim wobec nas, bo nas tak lubią, tylko bo tak im się opłaca. Za naszą życzliwość wobec nich zapłacą nam najmniej, jak się da i trudno się dziwić, że płacą tak mało, skoro my tak mało oczekujemy, a wręcz chcemy dopłacić do biznesu. Interesem strategicznym USA jest, by w naszym regionie było jak najwięcej wpływów amerykańskich, a jak najmniej rosyjskich czy chińskich. Wtedy Amerykanie będą gotowi nam dać więcej, gdy zobaczą konkurencję – chińską, a najlepiej europejską.
W szerokim oburzeniu słowami Donalda Trumpa, ma on w jednym rację – Europa powinna sama o siebie zadbać i powinna to zrobić w interesie własnym. Środowisko PiS Europy nie rozumie i w Europie źle się czuje. Nie rozumie, że czasy Jagiellonów i potęg kolonialnych minęły. Nawet najsilniejsze państwo europejskie odpowiada w sile i skali amerykańskiemu stanowi czy chińskiej prowincji. Geografii czy demografii nie zmienimy – albo Europa się dogada i będzie coś znaczyć jako całość, albo zostaniemy skolonizowani – przez Chiny lub Amerykę. Jedno złe, drugie niedobre. Pośród argumentów humanitarno-emocjonalnych brakuje w debacie publicznej zrozumienia, że wojna na Ukrainie to dla Rosji nie jest choroba Putina – to walka o miejsce przy światowym stoliku pierwszej ligi. Gdy zabraknie Putina, to zastąpi go inny dyktator – z grubsza podobny, Rosja pozostanie Rosją.
Jeśli Polska chce uzyskać tę niemal mityczną w ustach prawicy „suwerenność”, musi sobie najpierw odpowiedzieć na pytanie, czym ma być owa suwerenność. Pełną sielanką do robienia, co się chce, bez oglądania się na wpływy i interesy innych? Pozostaje nam podbój Europy i choć części północnej Afryki. Wracając do rzeczywistości, opcje mamy dwie. Albo się dogadujemy z Europejczykami i wzajemnie na swoją rzecz zrzekamy części tej suwerenności w imię wspólnego interesu, albo się jej zrzekamy wobec Chin/Rosji/USA, nie dostając żadnej wzajemności. Jeśli ktoś zarzuca Francji lub Niemcom życzliwszy niż nasz stosunek do Rosji, to ma rację, on jest inny. Ale pytając Hiszpanów lub Włochów o zrozumienie naszych obaw o Rosję, warto się zapytać nas, czy rozumiemy ich obawy dotyczące Afryki Północnej, albo jak się zachowywaliśmy względem kryzysu imigracyjnego, gdy to oni potrzebowali naszej pomocy. Jeśli jesteśmy głusi na czyjeś potrzeby, nie oczekujmy, że ten ktoś wysłucha nas. Pytanie brzmi: Czy my chcemy współpracować z Europą i czy w tej Europie chcemy się dogadać wzajemnie, rozumiejąc swoje różne interesy? Obrażając się na innych i obrażając wszystkich, nie zdziałamy nic, nawet jeśli mamy rację. Dlaczego Bruksela nie sfinansowała płotu na granicy z Białorusią, choć powinna? Dlaczego nagle odblokowano KPO i nikogo nie interesują słynne kamienie milowe? Tak jak Europa dwadzieścia lat temu przyjęła nas z powrotem do siebie, tak i dziś wyciąga do nas rękę, chcąc z nami współpracować. Chce także dlatego, że jej samej się to opłaca i nas potrzebuje – to jest układ wzajemnej korzyści, choć mimo wszystko to my go bardziej potrzebujemy niż Europa. Jeśli ktoś w to wątpi, warto spojrzeć na brexit. Unia straciła ważne państwo, gospodarczego giganta – to jest obiektywna strata. Z drugiej strony pozbyła się dywersanta blokującego kolejne reformy i hamującego rozwój. Bo choć brexit był stratą gospodarczą, to politycznie stanowił zbawienie. Ale sama Wielka Brytania? Spowolnienie gospodarcze, załamanie łańcuchów dostaw, postępująca marginalizacja.
Obok samego odblokowania środków w KPO otwartość Brukseli na współpracę pokazuje także zgoda na renegocjację jego zapisów. W pierwotnym KPO znalazły się tak skandaliczne zapisy, jak obowiązek wprowadzenia podatku od pojazdów spalinowych. PiS zgodził się na ograniczenie Polakom jednego z praw człowieka, jakim w XXI wieku jest prawo do posiadania własnego samochodu. Spalinowego – bo z perspektywy przeciętnego Europejczyka samochód o zasięgu 200 km jest bezużyteczny, a realnie tyle dziś na autostradzie oferują elektryki. Jak bardzo Polska potrzebuje KPO, zwłaszcza tych 113 miliardów złotych, będących dotacją, pokazał sam PiS, przedstawiając na koniec swych rządów plan konwergencji. Jeśli nic się nie zmieni, to w 2026 roku niebezpiecznie zbliżymy się do granicy długu publicznego, jaką jest 60% PKB. Te 113 mld to ekwiwalent ponad 3% obecnego PKB. Potrzebujemy tych pieniędzy na dalsze inwestycje rozwojowe – nie tylko infrastrukturalne, ale też takie jak Izera. To akurat przykład dobrego pomysłu, lecz pisowsko wykonanego. Niestety megalomania i jej narodowo-pompatyczna argumentacja są kolejnym symbolem tego środowiska uniemożliwiającym powodzenie takich projektów. Jak robimy Izerę, to nie dlatego, że to się może opłacać i możemy wykroić sobie kawałek motoryzacyjnego tortu, korzystając ze spóźnienia dzisiejszych gigantów technologii spalinowej. Robimy to, by rzucić wyzwanie Niemcom. Dlaczego budujemy CPK? Przecież nie po prostu nowe, nowoczesne warszawskie lotnisko. Może rzeczywiście taniej jest zbudować nowe niż rozbudowywać stare?
Takich wyliczeń nikt nie pokazał, naczelnik zdecydował, że musi powstać nowa Gdynia – centralny, narodowy, zaściankowo zakompleksiony twór, który ma rzucić Niemców na kolana i przywrócić dziejową sprawiedliwość narodów. Przy okazji nie może to być lotnisko na przedmieściach Warszawy, tylko kawał drogi od niej w szczerym polu. Z perspektywy Warszawy jako głównego klienta akurat wszystko przemawia przeciw jego budowie i jako mieszkaniec Warszawy mam nadzieję, że nikt nie odbierze mi wygody szybkiego dojazdu na lotnisko i dalszej podróży tylko po to, by leczyć czyjeś kompleksy. Port na Okęciu przez większość dnia stoi pusty i tylko chwilami rzeczywiście się zapełnia. Nadrabianie opóźnień rozwojowych nie pozwala nam na takie wyrzucanie pieniędzy w błoto. Jest to zarazem jedna z różnic dzielących wschód i zachód – zachód myśli przyszłościowo, ale stawia na efekt. Bazując na przykładzie CPK, co zrobiono by w zachodnim państwie, decydując o budowie nowego lotniska? Stworzono by prognozę ruchu i na jej podstawie oceniono, jaka będzie w danym horyzoncie czasowym potrzeba infrastruktury dla ruchu. Na tej podstawie oceniono by, czy korzystniej jest rozbudować dotychczasową infrastrukturę czy wybudować nową od zera. Tak jak w Berlinie zdecydowano o rozbudowie lotniska Schönefeld (tym jest w istocie port BER), a kiedyś w Paryżu o budowie nowego Rossy (CDG). Mentalność wschodnia to mentalność megalomani polegająca na wymyślaniu gigantomanicznych pomysłów, a następnie dorabianiu do nich uzasadnienia – wybudujmy wielkie lotnisko, a potem nowe linie kolejowe, by zwozić do niego cały kraj. To mogli wymyślić jedynie komuniści, którymi w istocie są pisowcy. Przy okazji marnując miliardy, które moglibyśmy wykorzystać na prawdziwy i bardzo nam potrzebny rozwój nowych technologii. Potrzebujemy w Polsce nie tylko europejskich pieniędzy, ale europejskiej współpracy i prawdziwie europejskiego myślenia. Potrzebujemy USA, potrzebujemy pragmatycznej współpracy z Chinami, które są i długo będą zapleczem produkcyjnym świata. Może za jakiś czas będziemy potrzebować współpracy z normalną Rosją. Ale nasz dom i nasza codzienność są w Europie – tylko tu możemy się dogadać na poziomie strategicznym po partnersku i z długoterminowym poszanowaniem swoich interesów.