Między lockdownem a narodową kwarantanną cała Polska sprząta, remontuje i czuje podskórną obawę, że da się jednak dotrzeć do końca internetów. Na wszelki wypadek może się lepiej na czymś zatrzymać. Na czymś kusząco nowym, a jednak znajomym i bliskim. Polański i Pasikowski – oldschoolowy duet z dwóch roczników, ale za to z jednego podwórka łódzkiej Filmówki. Tuż przed lockdownem każdy z nich wypuścił coś, co każe tęsknić za otwarciem kin. Póki co możemy podumać, czy w życiu lepiej być Franzem Maurerem czy Alfredem Dreyfusem.
Przypadek? Nie sądzę
Może jest to przypadek, że premiery trzeciej części „Psów” Władysława Pasikowskiego oraz „Oficera i szpiega” Romana Polańskiego zbiegły się w czasie zarówno w kinach, jak i na platformach internetowych. Obie historie mają także wspólny mianownik – tematem obu jest bowiem bezprawie. Ofiarami bezprawia padają zarówno Alfred Dreyfus, jak i Tomasz Morawiec – syn Nowego. Bezprawie nie jest zwykłą przemocą. Jest przemocą najbardziej niebezpieczną, bo popełnianą przez państwo i jego system sprawiedliwości.
Za sprawą drugiego ciekawego zbiegu okoliczności każde z tych dzieł wyszło spod ręki polskiego reżysera. I choć „Oficer i szpieg” jest filmem o zasięgu światowym, a „Psy” naszym polskim lokalnym klasykiem, to ich zestawienie pozwala zrozumieć wiele problemów, jakie napotkaliśmy przy budowaniu społeczeństwa otwartego. Wciąż mamy trudności ze zrozumieniem, czym jest sprawiedliwość i czego oczekiwać w tej kwestii od instytucji państwowych. I tak jest od ponad trzech dekad, które upłynęły od 1989 roku.
Dwie pierwsze części „Psów” pojawiły się u progu naszej przygody z demokracją. Dopiero kiedy ogląda się te filmy dziś (a nie wszyscy obecni fani i sympatycy mogli wchodzić na projekcie filmów dla dorosłych w momencie premiery pierwszych części), widać, jak wnikliwie udało się w obrazach kinowych zarejestrować pułapki, które na nas czyhały w następnych latach. I jak precyzyjnie wskazano nasze słabe punkty.
„Ile dał(a)bym, by zapomnieć cię”, Franciszku Maurerze
Oglądanie „Psów” przypomina nieco przegląd zdjęć ze studniówki, podczas którego myślimy, że „gdyby tylko można cofnąć czas” i rozegrać to inaczej, to byłoby wspaniale. Losy Franza Maurera (od pierwszej do trzeciej części filmu) pomagają zrozumieć, na czym polegało przynajmniej kilka spośród licznych grzechów pierworodnych okresu transformacji. Dzięki nim możemy pojąć, z jakimi demonami trzeba było się zmierzyć, na ile to się udało i dlaczego dziś jesteśmy tacy poobijani.
Na samym początku krytycy filmowi ostrzegali. Niczym dobre, doświadczone ciotki i wujowie, którzy widzieli więcej od nas, mówili: „Nie idź panna za tym draniem, nie warto”. Na próżno – urok Franza Maurera, mistrzowsko napisanej historii i świetnych dialogów okazał się silniejszy. Po ćwierci wieku nasz bywszy ukochany wychodzi z mamra i choćby z sentymentu odmeldowujemy się pod więzienną furtą. Ale może jest szansa, by z mniejszym lub większym bólem (jak to bywa przy pamiątkach z czasów młodości), rozstać się z tą pierwszą miłością i zamarzyć o nowym życiu?
W trzeciej części „Psów” bohaterowie mierzą się z tym samym problemem co większość bohaterów filmów Pasikowskiego: są świadkami niesprawiedliwości, widzą zło i choć wikłają się w przemoc, są jednocześnie (albo tak się kreują) na tyle czyści, żeby zawalczyć o naprawę świata. O ile bezprawie w dwóch pierwszych częściach „Psów” miało charakter systemowy i było nieomal wszechobecne, w trzeciej części dotyka szarego, bezbronnego i dobrego jak chleb człowieczka. Taki bowiem stał się Waldemar Morawiec na rencie inwalidzkiej.
Sprawcami tego nieszczęścia są skorumpowani policjanci, którzy bezkarnie zaczynają niszczyć Waldemarowi życie. Przerywa to Franz Maurer, który dokonuje zemsty. Tym razem jednak następuje trudna do przecenienia zmiana w scenariuszu, a mianowicie oprócz samotnego mściciela, jakim jest Franciszek Maurer, pojawia się dobry policjant, czyli grany przez Marcina Dorocińskiego – komisarz Witkowski.
Wyrównanie rachunków
Te postaci pokazują dwie drogi do sprawiedliwości i trzeba przyznać, że Pasikowski naprawdę trafia w sedno, jeśli chodzi o diagnozę naszych problemów. Nie pierwszy zresztą raz. Z jednej strony mamy Franza Maurera, który obiecuje (jak zwykle!), że da nam wszystko. Nastąpi pełne wyrównanie rachunków, bez względu na cenę. W koszty wliczone zostanie założenie, że tylko krew może zmyć krew. Krew również tych osób, których wina jest dyskusyjna – jak w przypadku dyżurnego Kołodzieja granego przez Wojciecha Zielińskiego.
Kołodzieja, pośrednio związanego ze sprawą Morawca, porwano i torturowano. Nie ginie on jednak, bo Maurer jest sprawiedliwy i umie odliczyć oko za oko, ząb za ząb. To nie on przecież zabija niewinnych. Żebyśmy nie mieli wątpliwości i aby nie było nam nikogo żal, wina skorumpowanych policjantów jest dokumentowana tak, że serce klęka. Chcąc uniknąć spoilera, można napisać tylko, że scena w kostnicy jest jedną z najlepszych w całym filmie. Cezary Pazura gra ją niezwykle przejmująco, a widza boli, gdy scenę ogląda. Nie można przegapić tego momentu, bo odtąd to emocje wydają wyrok. Każda porcja przemocy jest potem usprawiedliwiona.
Przemoc okazuje się niezawodna, bo w rolę pomocnika Maurera wciela się grany przez Sebastiana Fabijańskiego Damian, który w Afganistanie zabił więcej ludzi, niż niektórzy w ogóle znają. To ci ludzie mają nam pozwolić odzyskać wiarę w sprawiedliwość.
Przed sądem
Drugi sposób osiągnięcia sprawiedliwości jest w filmie raczej zasugerowany, niż przedstawiony. Pasikowski w niego najwyraźniej nie wierzy. Szkoda, bo zakończenie filmu jest miarą naszej wspólnej porażki i upadku. Szansą na sprawiedliwość miałby być komisarz Witkowski – reprezentant państwa, który nie negując racji pokrzywdzonych i słabości policji, chce uniemożliwić Maurerowi dokonanie samosądu.
W filmie rysuje się możliwość stopniowego odzyskiwania sprawiedliwości – perspektywa ukarania większej liczby winnych jest nieco odsunięta w czasie. Samo uwzględnienie takiej możliwości można jednak uznać za wielki postęp. Brana jest pod uwagę walka o sprawiedliwość przed sądem, ale jednocześnie dowiadujemy się, że sądy przegrają ze skorumpowaną policją, a wymierzona kara będzie niewspółmierna do popełnionej winy. Samosąd nie jest w tej sytuacji porażką. Jest jedyną sprawiedliwością, na jaką możemy sobie pozwolić.
Oliwa sprawiedliwa?
W tym miejscu pora poświęcić chwilę uwagi filmowi Polańskiego „Oficer i szpieg”, który również mówi o pogwałceniu sprawiedliwości przez instytucje państwowe. Pokazuje przemoc, jakiej państwo dopuszcza się wobec bezradnej ofiary. Podczas gdy my tutaj w kraju zerkamy na Franza, to Polański jawi się jako nasza siostra na emigracji. Siostra z zagranicznym narzeczonym. Czyżby znowu ci, którzy wyjechali, trafili lepiej niż ci, co zostali? Przecież miało już tak nie być!
Mimo że film Polańskiego traktuje o bezprawiu, to w tym przypadku sprawiedliwości staje się zadość – choć dopiero po latach. Państwo w końcu przyznaje się do pomyłki, a sprawiedliwość zostaje wymierzona przez sąd. Wypadło na nią czekać dziesięć lat. Oskarżony o szpiegostwo Dreyfus jest skazany (w dużej mierze za bycie Żydem) w epoce, w której kolonializm i związany z nim nacjonalizm osiągają apogeum.
Na samym początku filmu dowiadujemy się, że Dreyfus jako katolicki oficer miałby proces publiczny. Taki, który podlega kontroli prasy i opinii publicznej, a nie proces przeprowadzony przez wojskowych, którzy szczególnie pojmują rację stanu. Zamknięty proces Dreyfusa ma właściwie jedynie udowodnić tezę, że Żydzi stanowią zagrożenie dla Francji. Ludzie powołani do bronienia swojego kraju, którzy urągają w swoich działaniach zasadom sprawiedliwości, okazują się zagrożeniem dla własnego społeczeństwa.
„Oficer i szpieg” jest historią poszukiwania sprawiedliwości, które jednak kończy się powodzeniem. W filmie Polańskiego są to losy pułkownika Georgesa Picquarta, czyli jednostki, która występuje przeciw systemowi, który sama współtworzyła. Picquart, uznając własny błąd, odnosi pewnego rodzaju zwycięstwo. Triumf jest umowny, ponieważ krzywda wyrządzona niewinnemu i jego cierpienie okazują się nieodwracalne. A jednak warto jest odpowiedzieć na pytanie, dlaczego pułkownikowi Picquartowi się udało?
Tak działa prawo
Film nie mówi wiele o tej postaci – wiemy, że Picquart jest antysemitą. Pytanie o powód, dla którego Picquart wstawia się za Dreyfusem, zostaje zadane ledwie dwukrotnie. Najważniejszy jest moment, kiedy czyni to w swojej willi generał Gonse – pijąc kawę z porcelanowej filiżanki i popalając cygaro, nie neguje możliwości, że Dreyfus jest niewinny. Nakazuje jednak niższemu rangą Jacquartowi milczenie w tej sprawie – dla dobra wizerunku armii. W ten sposób przekreśla zasadę równości wobec prawa i obala sens istnienia systemu sprawiedliwości.
Jedyny argument pułkownika brzmi: Dreyfus jest niewinny. We wspomnianej rozmowie padają ważne słowa, które pokazują, jak może działać prawo. Przede wszystkim przestrzeganie prawa okazuje się możliwe także wobec ludzi ułomnych, obarczonych uprzedzeniami, nawet tak haniebnymi jak antysemityzm. W tym sensie prawo jest narzędziem, które ustala reguły współżycia. Zasady te gwarantują bezpieczeństwo wszystkim, niezależnie od stopnia ich dojrzałości jako ludzi. Nawet jeśli ludzie są „uczynieni z krzywo uciętego drzewa” – niedoskonali moralnie, pełni uprzedzeń, ciągle w drodze do osiągnięcia cnoty. A przynajmniej tak mógłby ująć to Immanuel Kant. Któżby nie życzył sobie, aby społeczeństwo składało się z samych tylko dobrych ludzi? W oczekiwaniu na ten cudowny stan rzeczy wystarczy jednak, jeśli będzie się ono składało z dobrych obywateli. To zapewni bezpieczne współistnienie.
Do przestrzegania prawa mogą wystarczyć zdroworozsądkowe motywacje, na przykład strach przed przemocą, która jest istotą bezprawia. O bezprawiu mówimy, gdy reguły współżycia społecznego są odzwierciedleniem widzimisię osób, które akurat z jakichś powodów są w stanie wyegzekwować swoją wolę. Jest to szkoda, że Picquart broni Dreyfusa tylko jako obywatel, to jest ze względu na uchybienie przepisom prawa w jego procesie. Nie wstydzi się natomiast swojego antysemityzmu, który przenika francuskie społeczeństwo. Można jednak sądzić, że zasada równości, która jest wpisana w nowożytny model prawny, nie da się na dłuższą metę pogodzić z uprzedzeniami wymierzonymi w całe grupy społeczne. Prawo pełni w końcu funkcję edukacyjną w stosunku do obywateli.
Prawo nie broni się samo, ale wymaga pewnej dojrzałości obywateli, którzy będą protestować przeciwko jego łamaniu. To każe nam przejść do kolejnego warunku, który umożliwił zwycięstwo dreyfusistów. Picquart nie wygrałby, gdyby był sam. Było to możliwe dzięki prawnikom, u których szuka pomocy rodzina Dreyfusa. Ale przede wszystkim stało się to dzięki części opinii publicznej, której najważniejszym przedstawicielem jest Emil Zola. Opinia publiczna jest podzielona, co widać po antysemickich ekscesach, które Polański w filmie przejmująco odtwarza: tłuczeniu szyb żydowskich sklepów i malowaniu gwiazd Dawida. Tak, prawie jak w trakcie Nocy Długich Noży. A jednak współpraca pułkownika Picquarta, Zoli i części opinii publicznej wystarczy, by nie dać umrzeć sprawie Dreyfusa i doprowadzić do ponownego procesu.
Przywracanie współpracy, przywracanie współistnienia
Wiara w możliwość przywrócenia sprawiedliwości jest na tyle silna, że zarówno Picquart jak i Zola uważają, że w walce o nią warto zaryzykować więzienie czy też, jak w przypadku pułkownika, przerwę w służbie czynnej. Obydwaj wiedzą bowiem, że sprawiedliwość nie może ziścić się inaczej niż przed sądem. Nie chodzi bowiem o przewagę moralną, w imię której można przecież nawet umrzeć. Chodzi o takie wyrównanie krzywd, które umożliwia zawarcie pokoju i współpracę wczorajszych stron sporu. Nie w tym rzecz, by strony sporu mogły się rozejść w poczuciu moralnej wyższości, lecz żeby można było przywrócić szansę współpracy i to nawet ludziom, którzy złamali prawo.
Sprawiedliwość wymierzona przez instytucje państwa umożliwia pokojowe współistnienie – przynajmniej po części. Dotyczy to również niegdysiejszych przestępców i ofiar. Dzięki temu Dreyfus może wrócić do armii. Formacji pełnej tych, którzy wykazali się wobec niego niesprawiedliwością. Struktury, w której działają rasiści wspierający kolonialną ekspansję potęg europejskich.
Czy mówienie o powodzeniu w poszukiwaniu sprawiedliwości jest w przypadku procesu Dreyfusa dopuszczalne? Można by sądzić, że skala niegodziwości, której doznał, wyklucza użycie takiego słowa. A jednak sprawiedliwości w końcu stało się zadość, co powinniśmy docenić. Wycofanie się państwa z błędnie podjętej decyzji nie jest łatwe, zwłaszcza gdy sprawa jest głośna, a sprawcy nieprawości wciąż żyją.
Miarą sukcesu społeczeństwa, któremu udało się to osiągnąć, jest postanowienie Dreyfusa o powrocie do służby wojskowej i jego końcowa rozmowa z Picquartem. Finalna scena jest miarą sukcesu, który można było osiągnąć – Dreyfus nie otrzymuje pełnej rekompensaty za lata, które niesłusznie spędził w niewoli. Picquart przyznaje Dreyfusowi rację, jeśli chodzi o zakres jego oczekiwań, jednak odmawia mu pomocy. Usiłuje tłumaczyć tę niesprawiedliwość tym, że Dreyfus współpracuje z wczorajszymi wrogami i nie może poświęcić wypracowanego kompromisu.
Zwykle ciężko określić, jak wiele można w imię kompromisu poświęcić, czy też w jakim stopniu jest on uzasadniony. Mimo to kompromis jest elementem praktyki życia społecznego w demokracji. Z pewnością ma on Janusowe oblicze – cechuje się konstruktywnością, lecz jednocześnie jest wyzwaniem dla porządku wartości, które można negocjować. Nie tyle co do swojej treści, ale co do zakresu, w jakim da się je urzeczywistnić w konkretnej sytuacji. W tym przypadku okazuje się, że współpraca między byłymi wrogami jest możliwa i nawet Dreyfus uznaje zasadność tego sposobu myślenia.
Z powyższego fragmentu widać jednak, że sprawiedliwość, jaką można osiągnąć przed sądem, może rozczarowywać na wiele sposobów. I może znacznie różnic się od swojej idealnej wersji. Sprawiedliwość osiągnięta przed sądem pozwala jednak sprawcom i ofiarom zakończyć spór i rozpocząć raz jeszcze budowanie wspólnoty. Tylko i aż tyle jest w stanie zaoferować państwo.
Metafizyczna tarcza
Tymczasem w burzliwym życiu Franza Maurera, które pokrywa się przecież z naszym życiem, nie zmienia się właściwie tylko jedno – państwo jest wrogiem obywateli. W pierwszej części filmu państwo najzwyczajniej rozpada się na oczach bohaterów. Byli funkcjonariusze państwowi stają się bandytami i są lepiej uzbrojeni niż stróże prawa, którzy albo są skorumpowani, albo dla których szczytem marzeń jest nie dać się powystrzelać w pracy. Państwo nie jest w stanie niczego zagwarantować.
W części drugiej Franz staje się Supermanem. Nabiera przekonania, że on – były ubek i były policjant, samotny wilk poza jakąkolwiek organizacją – może być lekiem na całe zło. Dzięki takiej pewności jest w stanie obiecać nam, że zabije ich wszystkich. „A świat odzyska niewinność” – dopowiadamy sobie. Nie będzie obozów, w których komendanci codziennie ustawiają u bram miskę świeżych oczu ułożonych jak ostrygi. Jak to się stało, że daliśmy się uwieść postaci, która wysadza w powietrze pociąg i zabija „ich wszystkich, co do jednego”? Zabija, kupiwszy materiały wybuchowe na rynku broni, który został dopiero co otwarty dla obywateli byłych demoludów.
W pierwszej kolejności zabija Sawczuka, granego przez wybitnego rosyjskiego aktora Walerija Prijomychowa. Umierający Sawczuk próbuje pospiesznie zasłonić się zbudowaną z metafizyki tarczą i rozdaje role w odwiecznym sporze między dobrem a złem. Obsadza przy tym siebie samego w roli Szatana. Czyniąc to, nieomal namaściłby Franza Maurera na pogromcę sił zła. Powstrzymała go jedynie zdumiewająca trzeźwość Maurera, który zapytuje: „A jeśli Boga nie ma, to co z ciebie za szatan”?
Powściągliwość nie powstrzymała jednak zła. Daliśmy się złapać w pułapkę skonstruowaną z trudnej materii dyskursu moralnego. Kto się nie zgodzi z motywacjami Franza Maurera? Maurer, jak każdy populista, dostaje to, co chciał – przyzwolenie na przemoc, czyli stosowanie siły bez żadnej kontroli i według własnego uznania, ale za to w imię najwyższych wartości moralnych.
Do trzech razy sztuka
W trzeciej części „Psów” można jednak odnaleźć scenę, która stanowi naszą szansę na odzyskanie przytomności umysłu. Kiedy Franz i Morawiec piją wódkę na maleńkim balkonie, (bo tylko tu polski ojciec wielodzietnej rodziny ma swój kawałek podłogi), Nowy pyta: „za co mnie to wszystko spotkało?”. Po czym bez problemu streszcza życie Maurera. W szczególności wyraźnie mówi o tym, czym nasz bohater zajmował się jako ubek – gnojeniem młodych ludzi, którzy walczyli z systemową przemocą. Łamaniem, bez żadnej kontroli i według własnego widzimisię, zupełnie bezkarnie, kręgosłupa ludziom, którzy bronili sprawiedliwości – systemu, w którym wszyscy podlegają tym samym, przejrzystym regułom.
Trzecia część „Psów” zostawia reżyserowi margines swobody działania w przyszłości – są szanse na kontynuację. Część bohaterów przeżywa krwawy finał i jeśli lockdown nie zadusi przemysłu filmowego, możemy mieć nadzieję na kolejną część. Pasikowski jest niezwykle przenikliwy, a zatem już teraz można się zastanawiać, co stanie się w przyszłości z komisarzem Witkowskim, któremu powinniśmy kibicować. Jeśli da się pokonać Maurerowi, albo wręcz do niego przystąpi, to znaczy, że wszyscy przegraliśmy. Przyjdzie Franz Maurer i zabije nas wszystkich. Albo już to robi, z gabinetu Ministra Sprawiedliwości. W imię zasad.
Jej portret
Na koniec nie sposób nie wspomnieć o kwestii, która często pojawia się przy okazji twórczości Pasikowskiego (z „Psami” na czele!), czyli o portrecie kobiet i sposobie odmalowania relacji damsko-męskich. Przyszedł taki czas i pojawili się tacy widzowie obu płci, że życie miłosne bohaterów pierwszych „Psów” zaczęło wywoływać konsternację. Najnowsze „Psy” są jednak pod tym względem wyjątkowe.
Nie chodzi wcale o to, że policjant Witkowski ma więcej szczęścia w miłości niż Franz Maurer. Zresztą to samo w sobie nie wydaje się wielkim osiągnięciem, bo poprzeczka nie została przecież zbyt wysoko zawieszona. W przestrzeni prywatnej najważniejszą postacią okazuje się Waldemar Morawiec – dobry, czuły ojciec.
Odzyskanie miejsca przy dziecku jest jednym z najważniejszych sukcesów polskich mężczyzn w okresie transformacji, choć akurat osobista historia reżysera Pasikowskiego pokazuje, że nie wszyscy musieli aż tak długo czekać. W końcu nie każdy bileter ma syna, który robi filmy akcji często o niebo lepsze (a nigdy gorsze) od produkcji, na które tłoczyli się widzowie kina, w którym pracował. I z którego przynosił pensję, która nie zapewniała mu szacunku społecznego, jakim za komuny cieszył się górnik przodkowy na Śląsku. A jednak tej parze udało się napisać lepszą wersję historii Dedala i Ikara – opowieść o synu, który dostał od ojca skrzydła, lecz nie zrobił sobie z tego powodu krzywdy.
Oglądanie historii kobiet z filmów Pasikowskiego jest trudnym przedsięwzięciem. Chwilami to zadanie dla szambonurka. Kobiety te to najczęściej postaci nieme, bez własnego głosu. Są co prawda wyjątki, takie jak fantastycznie zagrana przez Agnieszkę Pilaszewską patolog z serialu „Glina”, albo zagrana przez Annę Cieślak córka komisarza Gajewskiego. Nie wspominając już, o ironio, o Mirce z „Pitbulla”, w którą wcieliła się Doda. A także o kobiecie-morderczyni, czyli granej przez piękną Annę Dereszowską Adriannie Kuś vel Marcie Lipiec, także z „Gliny”.
Większość kobiet Pasikowskiego to postaci jak z bajki, a konkretnie Calineczki albo rusałki. Mówią miau, lub nie mówią nic. Znikają, kupuje je się za skrzynkę whisky. Odchodzą do lepiej zarabiających mężczyzn. Ale przede wszystkim są ofiarami przemocy. Część mężczyzn ma je przed przemocą tego świata chronić – jak Franz, który zabiera Andżelę z bidula, żeby „nie zerżnął jej ten rzeźnik w szelkach”.
Pozostali samce stanowią dla kobiet zagrożenie. Najlepiej widać to w drugiej części „Gliny”, którego akcja jest zorganizowana w dużej mierze wokół pościgu komisarza Gajewskiego za seryjnym mordercą porzuconych, niespełnionych w miłości kobiet. Gajewski jest partnerem jednej z nich, przez co obie te postaci stają się niemal jak awers i rewers monety.
Dojmującą cechą kobiet u Pasikowskiego jest bezradność. Szczyt ich życiowej samodzielności to podjęcie decyzji o odejściu do innego, lepiej ustawionego społecznie mężczyzny. Wszystkie są niczym Iwona, księżniczka Burgunda z dramatu Gombrowicza – jednego z najlepszych polskich tekstów o przemocy. Iwona doprowadza do szaleństwa swoim milczeniem, bo jest taka, „że z nią wszystko wolno”. W ten sposób księżniczka Burgunda wyzwala żądzę mordu, prowokuje przemoc, bo jako osoba bez głosu nie stawia granic. Brak głosu to także brak przeszłości i brak własnych wyborów seksualnych, które określają tożsamość.
Rozmowę Nowego i Maurera przy wódce wszyscy pamiętamy z drugiej części „Psów”. Rzecz dotyczy dziewictwa Mariolki, którą Nowy zapoznał w bibliotece. Po latach scena ta u części widzów obu płci budzi konsternację, u innych rozbawienie. Gdyby traktować ją serio, a na szczęście już się nie da, to jest to scena ze świata budzącego grozę, groteskowego i niebezpiecznego.
W tym kontekście jako szansa na normalność jawi się postać policjanta Witkowskiego. Proponuje on granej przez absolwentkę łódzkiej Filmówki Dominikę Walo – Oli, żeby po seksie o czymś pogadać, na przykład o filmach. A bohaterka sama decyduje się zostać. Jest to postęp w porównaniu z Franzem, który spędziwszy po pijaku noc z Nadią, dopytuje się na kacu o statystykę – chce, żeby całe kino wiedziało, że nawet po wódzie może cztery razy. Czyli trochę tylko gorzej niż zuchy z piosenek disco polo, ale pewnie nie gorzej niż przeciętny aktor porno.
Nie wiem, jak żyło się w czasach, w których takie sceny były pisane na serio. Szczęśliwie trafiłam na takie, że gdy patrzę na szacownego klasyka, mam ochotę spytać: serio? Uff, komisarz Witkowski nie umiera od tego, że może tylko raz. I nie można zapomnieć w tym miejscu o tym, że w drugiej części „Psów” znajduje się jedna z największych scen hańby w polskim kinie po 1989 roku – Waldemar Morawiec wychodzi z domu na ostatnią akcję z Franzem, po tym jak uderzył swoją żonę z pięści w twarz.
Przemoc domowa przystoi naszym polskim bohaterom. To już nie są żarty lepszej lub gorszej jakości, to jest szambo. Z dalszej części filmu wiemy, że to jeden z największych sukcesów bojowych Nowego w trakcie jego bardzo krótkiej przecież służby w policji w latach 90. Tym bardziej można mieć nadzieję, że komisarz Witkowski nie da się przerobić Franzowi na wspólnika, tylko w końcu zamknie go raz a dobrze. I nie będziemy wywoływać tego dżina z butelki. Dżina, który jest tylko miarą naszej niekłamanej, szczerej bezsilności i upodlenia.
Redakcja: Bartosz Kałużny
Autor zdjęcia: Adrian Swancar
