Nie można być dobrym katolikiem, jeśli nie jest się dobrym liberałem. I odwrotnie: tylko dobry liberał może być dobrym katolikiem
1.
Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się jasne: liberalizm, szczególnie w Polsce, tak pasuje do katolicyzmu, jak pięść do oka. Dlaczego? Gdyż obie strony – zarówno liberalna, jak i katolicka – kreują swój obraz, który jest z gruntu fałszywy. A jest fałszywy, gdyż jest owocem projekcji przeciwnika, by nie używać mocniejszego słowa, wroga, którego można potem, w przestrzeni publicznej, łatwo młotkować.
Kim jest „liberał” w oczach katolika, a w szczególności, w oczach przeciętnego proboszcza?
To, rzecz jasna, hedonista. Człowiek, który nie zna i nie szanuje żadnych świętości – religijnych i tych, które płyną z tradycji czy starych zwyczajów. To człowiek, który jest skupiony na sobie. Kosmopolita, który nie szanuje własnego narodu. Osobnik, który w pocie czoła myśli tylko o zaspokajaniu swoich małych przyjemności – od seksualnych poczynając, a na konsumpcyjnych kończąc. Krótko, liberałowie to kobiety i mężczyźni, którzy zaprowadzają tu, na „polskiej ziemi”, „cywilizację śmierci”.
Kim zatem, z drugiej strony, jest „szeregowy katolik” w oczach liberała? To oszołom, który biega z różańcem w ręku. Człowiek zapatrzony w naród i Ojczyznę, w której powinny obowiązywać „wartości katolickie”, jeśli kraj ma zachować „polskość” i „katolickość”. To ludzie, którzy boją się modernizacji i wolności, gdyż te ich przerażają i zagrażają ich religijnemu światopoglądowi. To ciemnogród, który ślepo wierzy w to, co mówi Kościół, którego wpływ na państwo jest tylko i zawsze destrukcyjny. Krótko, katolicy to pozbawieni własnego rozumu „mohery”, które skaczą tak, jak zagrają im hierarchowie i proboszczowie.
Teraz już widzimy dokładnie, dlaczego w kraju nad Wisłą liberalizm i katolicyzm robią wobec siebie za śmiertelnych wrogów. Czy jednak, przy odrobinie dobrej woli i pewnym wysiłku intelektualnym, dałoby się pomyśleć tak relacje między liberalizmem a katolicyzmem, by zakopać ów wojenny topór?

2.
Myślę, że nie tylko jest to możliwe, ale wręcz konieczne. Powiem więcej: katolicyzm, gdyby tylko był wierny przesłaniu Jezusa z Nazaretu, które znajdujemy na kartach Ewangelii, powinien widzieć w liberalizmie nie swojego wroga, ale właśnie – sojusznika i przyjaciela. Dlaczego?
Tylko liberalizm przez swoją miłość do wolności stwarza taką przestrzeń polityczną i społeczną, w której każdy kościół na tych samych prawach, może głosić swoje przesłanie religijne. „Relatywizm”, jaki zatem jest dziełem liberalizmu, jest zarazem pożądany przez Kościół, by ten mógł w sposób wolny i nieskrępowany działać. Jest to zresztą założenie zgodne z soborową „Deklaracją o wolności religijnej”, jednym z kluczowych dokumentów kościelnych, w którym czytamy: „prawda nie inaczej się narzuca jak tylko siłą całej prawdy, która wnika w umysły jednocześnie łagodnie i silnie”. Kościół więc sam przyznaje, że siła argumentów i jego przesłania musi brać górę nad argumentem siły.
Czego zatem potrzebuje w pierwszej kolejności Kościół dla swojej misji? Oczywiście wolności, którą tak ceni liberalizm. Kościół nie potrzebuje bowiem nad człowiekiem innej władzy niż władza nad jego duchem. Chwila, w której Kościół domagałby się władzy politycznej nad człowiekiem w postaci narzędzia przymusu, jakim jest każde państwo i jego instytucje, będzie zawsze chwilą jego słabości. A o klęsce można mówić wtedy, gdy Dobrą Nowinę Kościół i jego liderzy zechcą zastąpić Dobrą Ustawą.
Największym wrogiem Kościoła nie jest ani liberalizm, ani wolność, ani Zachód. Największym wrogiem Kościoła jest sam Kościół, który nie potrafi korzystać z wolności, jaką daje mu liberalne państwo prawa. Katolicyzm mógłby więc się od liberalizmu nauczyć większego zaufania do wolności, która – używając żargonu teologicznego – jest ostatecznie, jak wierzymy, darem samego Boga.
3.
Czy liberalizm mógłby się, w imię wzajemności i polityki przyjaźni, nauczyć czegoś od katolicyzmu? Oczywiście, że tak. Czego zatem? Rzecz jasna, miłości bliźniego.
Liberalizm przez swoje przywiązanie do procedur, praw jednostki, konsensusu i powściągliwości w mówieniu ludziom, jak mają żyć, jest projektem, który cechuje chłód. Próba rozgrzania liberalizmu jest więc porównywalna do próby wskrzeszenia nieboszczyka.
Powszechnie się też mniema, że liberał z definicji musi wspierać rynkowy kapitalizm, że wierzy w skuteczność „niewidzialnej ręki rynku” tak samo głęboko, jak katolik głęboko wierzy w „niewidzialną rękę Bożej opatrzności”. Czy jednak da się pomyśleć liberalizm tak, by wziął on za dobrą monetę ewangeliczne przykazanie troski o bliźniego?
Jako człowiek religijny (chrześcijanin, ale bez stałego portu, jeśli przez taki rozumiem określony Kościół) i zarazem liberał (obywatel, który żyje, pozwalając żyć innym), sądzę, że liberalizm nie powinien być tylko banalnym ekonomizmem, który w Polsce ma liczne grono „pożytecznych idiotów” – ludzi, którzy mają zawsze jedną receptę na wszelkie bolączki gospodarcze, czyli: „ciąć, ciąć, ciąć wydatki aż do krwi”. Zresztą: nie trzeba kończyć studiów ekonomicznych, by reformę finansów publicznych sprowadzić do cięć wydatków i obniżania podatków. Takie działanie leży w gestii każdego średniorozgarniętego młodzieńca.
Liberalizm, który miałby za sprzymierzeńca chrześcijańską solidarność, choć może już nie Kościół, można by określić mianem „liberalizmu troski”. Tym bardziej, że – jak mówi liberał i katolik, włoski filozof Gianni Vattimo, „jedynym prawdziwym grzechem jest niesłuchanie innego – brak troski”. To dziś jedyny bodaj grzech, który w świecie pełnym nierówności i niesprawiedliwości, wykluczenia i poniżenia woła o pomstę do nieba.
A więc „liberalizm troski”, o który tu się upominam, nie może swych założeń o gospodarce sprowadzać tylko do pilnowania wzrostu PKB i poziomu deficytu budżetowego. Nie mówię, że to nieważne. To bardzo ważne. Jednak przenikliwość takiego liberalizmu i wyobraźnia sugerują, że w nie można podzielać złudzenia wyznawców wolnego rynku polegającego na tym, że gdy tylko zapewnimy wzrost gospodarczy i zlikwidujemy deficyt, naraz wszystkie problemy społeczne – od służby zdrowia poczynając, na kulturze kończąc – rozwiążą się same. Nie nastąpi to tym bardziej, gdyż – jak odnotował amerykański filozof z Harvardu Michael Sandel – nawet nie zdaliśmy sobie sprawy, kiedy „z gospodarki rynkowej przeistoczyliśmy się w społeczeństwo rynkowe”.
Liberalizm mógłby się od katolicyzmu zatem nauczyć większej troskliwości o tych, których tradycja biblijna nazywa obcokrajowcem, wdową i sierotą. A więc o tych, którzy, będąc wykluczeni, bardzo często nie ze swojej winny żyją obok nas. Jako nasi sąsiedzi. Przykazanie miłości bliźniego jest, jak sądzę, na wskroś liberalną zasadą, gdyż na powrót pomaga nam organizować społeczeństwo obywatelskie, gdzie osią relacji międzyludzkich staje się solidarność.
4.
Jest jasne, że wobec perspektywy, którą tu zarysowałem, wyłania się następujące przykazanie: nie można być dobrym katolikiem, jeśli nie jest się dobrym liberałem. I odwrotnie: tylko dobry liberał może być dobrym katolikiem. Jest to również zgodne z zasadą, którą znajduję u św. Augustyna: „Tam, gdzie pewność, jedność. Tam, gdzie wątpliwość, wolność. A we wszystkim miłość”.
Dlaczego zatem liberalizm i chrześcijaństwo wciąż nie mogą się zaprzyjaźnić? Bo w Polsce tak, jak na palcach jednej ręki możemy policzyć dobrych liberałów, tak samo na palcach jednej ręki możemy zliczyć dobrych katolików. Ot, i cała tajemnica…
