W roku 2016 Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) po raz drugi współorganizowało panel podczas Igrzysk Wolności w Łodzi. Rok temu tematem moderowanej przeze mnie dyskusji był raport FOR „Następne 25 lat” oraz reformy, jakie Polska powinna przeprowadzić, by dogonić Zachód. Filary diagnozy przedstawionej przez FOR – niska stopa inwestycji, coraz wolniejsze tempo wzrostu produktywności czy spadająca liczba osób w wieku produkcyjnym – pojawiły się także w najważniejszych dokumentach rządowych opracowywanych pod nadzorem wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Tym, co z pewnością różni raport FOR „Następne 25 lat” od planu czy strategii wicepremiera z rządu Prawa i Sprawiedliwości, są rekomendacje, które w opracowaniu FOR-u opierają się przede wszystkim na wzmacnianiu, a nie osłabianiu mechanizmów rynkowych w Polsce.
W roku 2016 znów spotkaliśmy się podczas Igrzysk Wolności, aby porozmawiać o przyszłości – tym razem jednak o przyszłości gospodarki rynkowej nie tylko w Polsce, lecz także, a może przede wszystkim, w Europie i na całym świecie. Igrzyska miały swój nieformalny początek nieco ponad tydzień przed oficjalną inauguracją w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, podczas wizyty w Polsce doktora Toma Palmera, amerykańskiego publicysty, wolnościowca, wiceprezesa Atlas Network. Jego wizyta w Łodzi i Warszawie związana była z promocją wydanej także w języku polskim książki „Czy wojny są nieuchronne? Czyli pokój, miłość i wolność”. Najważniejszą w mojej ocenie lekcją wynikającą z tej książki jest to, że bardzo ważnym czynnikiem ograniczającym konflikty pozostaje międzynarodowy handel, a więc jeden z fundamentów globalnej gospodarki rynkowej. „Jeśli towary nie będą przekraczać granic, to zrobią to armie” – powiedział kiedyś wybitny francuski ekonomista i filozof Frédéric Bastiat. Także w Unii Europejskiej, będącej ostatnio pod ostrzałem przeciwników różnej maści, to właśnie międzynarodowa współpraca gospodarcza jest spoiwem, które łączy kraje europejskiej wspólnoty i które zastąpiło w relacjach europejskich popularną łacińską sentencję: „Jeśli chcesz pokoju, to przygotuj się na wojnę”.
Wspomniana książka zawiera m.in. rozdział napisany przez amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera, który bazuje na innej, wydanej także w Polsce, pozycji: „Zmierzch przemocy: lepsza strona naszej natury”. Mimo że praktycznie codziennie media zarzucają nas negatywnymi informacjami – przestępczość, katastrofy naturalne, konflikty, akty terroru czy wojny (inwazję na irackie miasto Mosul, kontrolowane przez radykalnych islamistów, można było niedawno obserwować na żywo na Facebooku) – to jednak, jak pokazuje Pinker, żyjemy w najbardziej pokojowej epoce w historii ludzkości.
Również z perspektywy gospodarczej i społecznej ostatnie dekady to mnóstwo dobrych wiadomości, od setek milionów ludzi na całym świecie, którzy przestali żyć w skrajnej biedzie, poczynając. Jednak w wieczornych wiadomościach bardzo rzadko usłyszymy, że nie ma problemu głodu w północnym Londynie albo że współczynnik umieralności niemowląt w którymś z krajów Afryki spadł o kolejną 0,1 pkt. procentowego. Dobre wiadomości nie są dla mediów tak atrakcyjne jak złe wiadomości.
W skali globalnej dobre wiadomości gospodarcze można prześledzić m.in. na stronie <humanprogress.org> prowadzonej przez Cato Institute, a także przekonać się, jak ważny wkład w te naprawdę „dobre zmiany” na świecie miały: globalizacja, handel międzynarodowy, kapitalizm i szereg innych mechanizmów przypisywanych gospodarce rynkowej. Nie tylko Polska powinna być uznawana za kraj sukcesu gospodarczego. Dotyczy to także kilku innych krajów naszego regionu. Nawet jeśli niektórzy próbują ukryć sukces naszego kraju za populistycznym hasłem o „Polsce w ruinie”. My naprawdę żyjemy w bardzo dobrych czasach i tę dobrą nowinę warto głosić. Jest ona bowiem dowodem na to, że fundamentów gospodarki rynkowej opłaca się bronić.
Zapominając na chwilę o tym, że media mają odchylenie w kierunku złych informacji, możemy mieć wrażenie, że sytuacja na świecie jest bardzo zła. Rosnący nacjonalistyczny i etatystyczny populizm w niektórych krajach Europy, wygrana Donalda Trumpa w dziwnych wyborach prezydenckich w USA, w których zmagali się dwaj bardzo nielubiani kandydaci, brexit i problemy wewnętrzne UE, konflikty zbrojne nie tylko na Bliskim Wschodzie, lecz także niedaleko granic Polski, sytuacja w Rosji, Chinach, Grecji, niekonwencjonalna polityka pieniężna, wzrost zadłużenia – lista mogłaby się ciągnąć jeszcze długo. Czy w związku z tym możemy powiedzieć, że dobrze już było? I czy gospodarka rynkowa stanie się jedną z pierwszych ofiar antyrynkowego populizmu? Po pierwsze, nie popadajmy w histerię – masa złych, podkręcanych medialnie informacji nie oznacza, że czeka nas szybka i nieunikniona katastrofa. Po drugie, gospodarki rynkowej nie da się tak łatwo zniszczyć, a dodatkowo ma ona tendencję do samoodradzania się – zarówno ze względu na oddolną inicjatywę, jak i na wyciągnięcie wniosków przez polityków, którzy uznają lub są zmuszeni uznać porażkę wcześniejszych rozwiązań antyrynkowych.
Przykładowo jeden z fundamentów gospodarki rynkowej – handel pomiędzy osobami i podmiotami prywatnymi – występuje nawet w krajach, gdzie rynek jest agresywnie zwalczany (wtedy ludzie handlują często poza strukturami państwa). Nawet surowe zakazy nie są w stanie powstrzymać wszystkich, którzy poprzez handel pragną poprawić swoją sytuację bytową czy zdobyć rzadkie dobra. Handel dobrami i usługami stał się nieodłącznym elementem ludzkiego życia. Dobrowolna wymiana handlowa jako gra o sumie dodatniej (positive sum game) przynosi korzyści obu stronom transakcji. Ma to swoje odbicie w języku. Płacąc za zakupy w sklepie, często słyszymy od sprzedawcy „dziękuję”, a w odpowiedzi, odbierając resztę i nabyte towary, także odpowiadamy „dziękuję”. To podwójne podziękowanie stało się, jak podkreśla we wspomnianej już książce dr Tom Palmer, językowym odzwierciedleniem gry o sumie dodatniej. Ludzie tak łatwo nie wyrzekną się wzajemnych korzyści.
Tym, co jest źródłem poważnego ryzyka dla gospodarki rynkowej, jest walka z globalizacją poprzez wzmacnianie rozwiązań protekcjonistycznych, o których mówił m.in. Donald Trump. Protekcjonizm nie jest niczym nowym, choć w dzisiejszych czasach przybiera nowe formy – kiedyś dominowały głównie cła, dziś wiele krajów posługuje się różnymi barierami pozacelnymi uniemożliwiającymi lub utrudniającymi obecność na danym rynku.
Zamknięcie się Stanów Zjednoczonych na świat to jedna z najgroźniejszych obietnic nowego prezydenta USA, która uderzy szczególnie w kraje mniejsze, takie jak Polska. Nasz wpływ na decyzje Trumpa jest znikomy, ale obrony globalnego handlu przed wyborczymi obietnicami muszą się podjąć republikańskie otoczenie prezydenta i niektóre organizacje międzynarodowe. Ponadto konsumenci w USA i innych krajach powinni zostać uświadomieni, że walka z globalizacją to jednocześnie walka o droższe towary. Podwyżki dotoczyłyby szczególnie dóbr, które powstają dzięki globalnej wymianie handlowej. Koszty protekcjonizmu dla setek milionów mieszkańców, w tym przede wszystkim osób o najniższych dochodach, to najważniejszy merytoryczny oręż w obronie otwartej gospodarki rynkowej.
Także na polskim podwórku musimy skutecznie walczyć z będącymi na szczęście w mniejszości lokalnymi protekcjonistami. Z ostatnim przykładem antyglobalistycznej i antyrynkowej propagandy mieliśmy do czynienia w sprawie CETA, czyli umowy o wolnym handlu pomiędzy Kanadą i Unią Europejską. Na szczęście jak na razie rząd Prawa i Sprawiedliwości deklaruje poparcie dla CETA, co jest bez wątpienia najlepszym działaniem podjętym przez PiS w pierwszym roku rządów. Z mitami na temat CETA doskonale zmierzył się na portalu <liberte.pl> Jacek W. Bartyzel w tekście „Czy polskiego rolnika zjedzą zmutowane kanadyjskie korporacyjne kurczaki – czyli 33 pytania i odpowiedzi na temat CETA i wolnego handlu”. Potrzebujemy więcej tego typu „odkłamywaczy” i napisanych zrozumiałym językiem poradników, aby skuteczniej odrzucać próby zastraszania społeczeństw nieistniejącymi potworami – owymi zmutowanymi kurczakami, czyhającym na każdym kroku neoliberalizmem czy ideologią gender.
Gospodarki rynkowej nie da się też tak łatwo zastąpić ze względu na marność alternatywy. Co prawda dla niektórych pokoleń realny socjalizm, gospodarka centralnie planowana czy zimna wojna są wyłącznie opowieściami historycznymi, ale to na tyle mocne przykłady porażki systemów alternatywnych, że wciąż skutecznie zniechęcają do ich powtarzania. Ponadto – na nieszczęście osób mieszkających w krajach socjalizmu – wciąż na świecie mamy systemy takie jak na Kubie czy w Korei Północnej. Głośny jest też ostatnio przykład Wenezueli – kraju, który praktycznie zbankrutował, choć posiada największe na świecie zasoby ropy naftowej, a jego mieszkańcy nie mają dostępu do podstawowych produktów – z żywnością i papierem toaletowym na czele. Porażki socjalistów i etatystycznych populistów wrogich mechanizmom rynkowym powodują niestety cierpienie milionów ludzi. Ale są też ważną lekcją, która powinna skutecznie odstraszać od odchodzenia od gospodarki rynkowej i jej fundamentów. Nie zmarnujmy tej nauki. Część osób krzyknie pewne: „A co z modelem skandynawskim?”.
Jak trafnie pokazuje Nima Sanandaji w wydanej w Polsce książce „Mit Skandynawii, czyli porażka polityki trzeciej drogi”, kraje skandynawskie odniosły sukces, zanim wprowadziły „państwo opiekuńcze”. Co więcej, wraz z rozrostem wydatków socjalnych od lat 60. pozycja np. Szwecji w międzynarodowych porównaniach (przykładowo jeśli chodzi o tempo wzrostu PKB) zaczęła się pogarszać. Zmarły w 2012 r. Johnny Munkhammar, były poseł Moderata Samlingspartiet (Umiarkowanej Partii Koalicyjnej), podkreślał z kolei, że „przyczyny sukcesu tego [szwedzkiego] modelu przypisywano często błędnie rozrostowi państwa, który tak naprawdę niszczył godny do pozazdroszczenia szwedzki dobrobyt”. Dodatkowo rozwój skandynawskich państw opiekuńczych doprowadził do pogorszenia się jakości kapitału społecznego – wzrosło przyzwolenie na oszukiwanie i naciąganie systemu, co podkopuje fundamenty tamtejszych „państw opiekuńczych”, które były możliwe do utrzymania, jak uzasadnia Sanandaji, m.in. dzięki etyce i uczciwości mieszkańców charakterystycznej dla tego regionu. To fundamenty gospodarki rynkowej stoją za sukcesem krajów skandynawskich, a rozrost „państwa opiekuńczego” nie był w stanie tych fundamentów i dobrobytu zniszczyć. Najlepszymi inspiracjami z modelu skandynawskiego dla innych krajów powinny być więc te elementy, w których siły gospodarki rynkowej są najsilniejsze. Jeśli przyszłość gospodarki rynkowej miałaby się opierać na tym, co było prawdziwym źródłem bogactwa krajów takich jak Szwecja czy Dania, to trzeba nam więcej rynku, a nie mniej.
Tym, co w mojej ocenie działa na korzyść gospodarki rynkowej, są także nowe technologie, narzędzia mobilne i innowacyjne modele biznesowe. Roli cyfryzacji i ekonomii współdzielenia (sharing economy) poświęcony jest piąty numer „4Liberty.eu Review”, w którym pokazano szereg korzyści płynących ze zmian technologicznych. Pozwalają one na dostarczanie usług, które nie były do tej pory możliwe (lub ich cena była dla wielu osób zaporowa), ułatwiają zastąpienie państwowych regulacji samoregulacjami zależnymi od klientów oraz szybkie zestawienie potrzeb dostawców i odbiorców usług. Zmiany związane z rozwojem tzw. ekonomii współdzielenia są faktem i w mojej ocenie coraz więcej dóbr i usług będzie w przyszłości dostarczanych w ten sposób. Same technologie nie są jednak lekiem na całe zło, ponieważ ich istnienie nie rozwiązuje jeszcze problemu słabnącej innowacyjności, o którym pisali Fredrik Erixon i Björn Weigel w wydanej w roku 2016 książce „The Innovation Illusion: How So Little Is Created by So Many Working So Hard”. Autorzy zwracają uwagę na dwie przyczyny coraz słabszej innowacyjności. Po pierwsze, mamy na świecie coraz mniej prawdziwych kapitalistów innowatorów, których zastępują wynajęci menedżerowie, fundusze inwestycyjne, fundusze emerytalne, mające niższą skłonność do ryzyka, które jest niezbędne w tworzeniu przełomowych innowacji. Po drugie, nadmierne regulacje (zwiększające koszt innowacji i ograniczające poziom podejmowanego ryzyka), ciągłe ustalanie kolejnych „standardów” i, szczególnie w Europie, ślepe przywiązanie do „zasady ostrożności” (precautionary principle) szkodzą innowacyjności i kapitalizmowi. Choć zmiany technologiczne oznaczają, że część zawodów zniknie, to jednak – jak podkreślają autorzy – „źródłem choroby, na którą cierpi Zachód, nie jest nadmiar innowacyjności i kreatywnej destrukcji, tylko zbyt małe natężenie tych zjawisk”. Dlatego potrzebujemy jeszcze silniej działającej gospodarki rynkowej, aby wzmacniać innowacyjność, oraz jeszcze więcej innowacyjności i nowych technologii, aby skuteczniej bronić gospodarki rynkowej. Wykorzystanie efektów synergii pomiędzy technologią i gospodarką rynkową jest ważne dla budowy dobrobytu.
Jak przestrzegałem na początku artykułu, nie powinniśmy popadać w paraliżującą histerię. W przeszłości doszło na świecie do wielu niepokojących zdarzeń, dochodzi do nich teraz i będzie dochodzić dalej. Złe zmiany nie powinny paraliżować, tylko mobilizować. Populistyczne rządy partii prawicowych i lewicowych (a często łączącej różne złe pomysły na państwo i gospodarkę „lewoprawicy”) w wielu krajach na świecie powinny mobilizować do działania na rzecz ograniczenia wpływu państwa i polityków na nasze życie. Receptą na populizm socjalny czy narodowy nie jest jeszcze większy populizm opatrzony inną etykietką, ale wzmacnianie wolności jednostki i fundamentów otwartej gospodarki rynkowej. Mechanizmów rynkowych, które poprawiły sytuację większości osób na świecie, nie da się tak łatwo zniszczyć. Z pewnością warto ich bronić i motywować do tego innych.