Jakiś czas temu usłyszałam zatrważające ultimatum. „Przestań się zadawać z tymi liberałami, to bez problemu damy Ci etat. Potrzebujemy kogoś takiego jak Ty, tylko… Tylko ci liberałowie…” – usłyszałam od wiceszefa dość szanowanej instytucji.
Zdębiałam. Jasne – etat jest mi do życia praktycznie niezbędny, ale czy to musi oznaczać, że mam zrobić krok wstecz w stosunku do wszystkiego, w co wierzę, na co pracuję latami, co buduję, czemu poświęciłam spory kawałek swojego życia? Tak po prostu przestać myśleć? Wydrzeć sobie z tożsamości otwartość, odwagę myślenia, cały katalog wolności i nałożyć sobie kaganiec?
A z drugiej strony… skąd ta etykietka?
Że liberalne czasopisma? Tylko tyle? Szybko zaczęłam zbierać podobne historie. Ktoś po 10 latach zmienił pracę i w końcu poszedł na paradę równości (chodzi bodaj na wszystkie, gdzie się tylko da), bo nareszcie nie grozi mu to zwolnieniem. Ktoś inny zerwał z korporacyjną poprawnością i zaczął myśleć i mówić otwarcie o ramach ideologicznych, jakie narzucano wewnątrz firmy. Kolejny opowiadał, że właśnie otworzył firmę, w której zatrudni ludzi, którzy mają poglądy – różne, ale je mają. Wiele też było innych opowieści. O obłudzie, zakłamaniu, o tych wszystkich drobnych rzeczach, o które rozbijamy się każdego dnia, a które traktujemy jako zagrożenie dla tego, kim naprawdę jesteśmy. Komu i za jaką cenę oddajemy te nasze wolności. Komu i za jaką cenę oddajemy swoje miejsce – niekoniecznie w pracy czy innej sferze obowiązków – ale w szeroko rozumianej kulturze?
Albo nawet mocniej… Kto nam ukradł kulturę? – zastanawiają się niektórzy liberałowie.
Kto, jak i dlaczego zagospodarował przestrzeń, w której powinniśmy być obecni? Jak to się stało, że wszyscy dookoła poznajdowali klucze do otaczających nas zjawisk, a liberałowie wciąż zdają się gonić własny ogon, który na dodatek głośno na nich szczeka? Kto ją ukradł, a może komu ją oddaliśmy? Patrzymy trochę z boku, podczas gdy owa kultura jest przecież na tyle szeroka, daje tak wiele możliwości, otwiera coraz to nowsze sfery, że obecność w każdej z nich wydaje się naturalna.
Tymczasem narzekamy, że sporą część owej kulturalnej sceny zagospodarowała już szeroko rozumiana lewica. Jakby nie patrzeć większość tego, co „eko-”, „femi-”, „bio-”, „etno-” i tak dalej dość jednoznacznie (choć nie zawsze prawdziwie) kojarzy się w dyskursie publicznym właśnie z odmianami lewicowości. Z drugiej strony mocno trzyma się to, co prawicowe/konserwatywne, kojarzone znów z „naro-”, „partio-”, „tradyc-”, a także z taką, a nie inną władzą.
A gdzie w tym wszystkim są liberałowie? Czy się wycofali? Poważnie? Skoro po liberalnemu zakładamy, że każdemu z nas przysługuje ogromny przecież katalog wolności, skoro każdy, komu bliskie jest myślenie liberalne, zakłada myślenie właśnie, myślenie indywidualne, jednostkowe, własne. Skoro do dyskursu wnieść mamy perspektywę widzenia przez „ja”, to nasze widzenie powinno być widzeniem ze środka, ze swego rodzaju centrum, które nie wyłącza, nie wyklucza, ale samo w sobie pozostaje centrum otwartości. Pytanie tylko, czy tak umiemy?
Kultura, o której myślę, ma wiele odcieni.
Objawia się w naszych działaniach, wytworach, w naszym myśleniu. Jest tym, w czym jesteśmy najgłębiej zanurzeni, a jednocześnie tym, co sami tworzymy ogromem naszego zaangażowania. Zaczynając z wysokiego C, kultura to właśnie sztuka, w której jak nigdzie indziej manifestuje się (a przynajmniej manifestować się powinna) indywidualność autora.
A nawet jeśli nie (bo te pomniki dla wymagań chwili, rzeźby do kościołów, teksty na zamówienie… ale coś się zawsze przemyci), to liberałowie powinni się nią zainteresować, by odnaleźć powiązania pomiędzy sztuką a myśleniem. I dzieje się tak, choćby w skostniałym Krakówku, gdzie już od dwóch lat Teatr Słowackiego pospołu z filozofem, zapraszają na ucztę „Sztuki Myślenia”. Tu łączą się teatralny performance i swoista bitwa idei. A publiczność każda – od prawa do lewa. Z założeniem wzajemnej otwartości i szacunku. W warstwie oficjalnej bez uprzedzeń, bo i sami dyskutanci bywają z rożnych, czasem bardzo odległych „bajek”. Ale nikt się nie obraża, choć tak na scenie, jak i podczas dyskusji potrafi zrobić się naprawdę ostro.
Dzieje się i w innych miejscach, gdzie spotykamy się, by czytać, oglądać, dyskutować.
A przy tym jakby brak nam wyjścia z tym wszystkim „w ludzi”, w dialog, w artykuł, w opowieść, która mogłaby zyskiwać szerszą publiczność. Może w mniej przeintelektualizowanej formie, która sprawia, że owa aktywność staje się opowieścią dla wybranych, dla hermetycznej elity.
Więcej „Sztuki Myślenia” zatem. Poproszę. Więcej, może mniejszych, „Igrzysk Wolności” na skalę, która pozwoli nam dyskutować o sztuce życia na sposób liberalny, nawet w warunkach niesprzyjających. Więcej miejsc, gdzie możemy usiąść i pogadać. Ale przede wszystkim odnajdowania sposobów na odwagę owej rozmowy, a może tylko na większą jej chęć, w dobie ogólnego znużenia i zniechęcenia. Albo całkiem ekstremalnie… bo… marzy mi się w końcu liberalny bloger kulinarny albo podobna blogerka modowa, zagospodarowanie miejsca pomiędzy „Niebałaganką” a „Chuj…ą Panią Domu”, między skrajnymi światami, w kulturze popularnej. Nie powiecie mi, że nie umiemy!