Media żyją ogórkowym trzęsieniem ziemi związanym z wypowiedziami Jarosława Kaczyńskiego i Joachima Brudzińskiego, przekształceniem się klubu PiS w zespół „Sherlocka” Macierewicza. Mądre socjologiczne głowy zastanawiają się, co stało się z PiSem po wyborach.
Moja prywatna diagnoza brzmi: nie stało się kompletnie nic. Partia Jarosława Kaczyńskiego przy całej swojej archaiczności i niespójności poglądowo-programowej, jednocześnie jest najnowocześniejszą i najlepiej rozumiejącą uwarunkowania tego, co nazywane jest w publicystyce postpolityką.
Jarosław Kaczyński zawsze był o krok przed konkurencją w wyczuwaniu fal i nastrojów społecznych – rozumiejąc doskonale, że polityczny PR to gra na zbiorowych emocjach, nie mająca nic wspólnego z „mędrca szkiełkiem i okiem”. Wie doskonale, że zbiór rozsądnych, racjonalnych w swoich codziennych wyborach ludzi, zdeterminowanych pewnymi warunkami emocjonalnymi zachowuje się histerycznie i daje się doprowadzić do decyzji wyborczych czasem nawet nieprawdopodobnych. Kaczyński wie także, że nie istnieje pamięć wyborców, a nawet jeśli – to bardzo krótka.
Potwierdzeniem powyższych tez jest cała kariera polityczna Jarosława Kaczyńskiego w III RP – od pierwszego wielbiciela i stronnika Lecha Wałęsy do jego największego, chorobliwego wręcz wroga. Od poszukiwacza podejrzanych korzeni Samoobrony po premiera koalicyjnego rządu z wicepremierem Lepperem, od słynnego twierdzenia o „myleniu urny wyborczej z kruchtą” po pozycję ulubieńca ojca Rydzyka i jego konsorcjum medialnego. Przykłady można mnożyć.
Sam PiS – najbardziej udany twór Jarosława Kaczyńskiego – konsekwentnie kierował się zasadą kreowania wizerunku opartego na wyczuciu emocji grupowych. Od utworzenia w reakcji na fali antykorupcyjnych nastrojów, przez wygrane ideą POPiS wybory prezydenckie w 2005 roku. W niektórych mediach, szczególnie tych sympatyzujących z PO, czytam pogardliwe „spinfelczerzy” o duecie Bielan-Kamiński – myślę że wiele w tym zawiści i zazdrości, bo o ich umiejętnościach świadczą efekty. Kaczyński trzymając się zasad surfowania po nastrojach społecznych, znalazł w nich doskonałych wykonawców strategii opartej na zdiagnozowaniu nadchodzących fal i wskoczeniu na najlepszą z nich w odpowiednim momencie przedwyborczym.
Motyw przewodni ostatniej kampanii wyborczej narzucał się sam – kampania musiała przebiegać w cieniu tragedii smoleńskiej – PiS wystawiając Jarosława Kaczyńskiego znowu wskoczył na przewidywalną falę społeczną – naturalnego współczucia, wspartego obecną we wszystkich mediach kampanią wynajdowania zasług tragicznie zmarłego prezydenta. Było rzeczą naturalną, że w okresie żałoby i traumy narodowej nikt nie będzie wspominał błędów i marnej w sumie prezydentury. O zmarłych dobrze albo wcale – wcale nie można było, więc na siłę mówiono dobrze. Brat zmarłego doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli uderzy w ulubione przez siebie ostre tony sporu politycznego – przypomni opinii publicznej wszystkie wojny, jakie bracia Kaczyńscy toczyli z oponentami. Stąd przyjął pozę milczącego i zadumanego, odzywającego się z rzadka, z rozmysłem, przyjaznego w swoim cierpieniu Rosjanom, PO i generalnie wszystkim. Aby pomóc tym wysiłkom z mediów zniknęli bojownicy typu Brudziński czy Kurski, zastąpieni sympatycznymi Rostkowską i Poncyliuszem.
Republika smoleńska
Nie stawiam tezy, że Jarosław Kaczyński nie przeżył traumy związanej ze śmiercią brata – choć cała jego kariera pokazuje, że doskonale radzi sobie z oddzieleniem osobistych emocji od potrzeb politycznych. Jestem przekonany, że w obecnych wypowiedziach daje upust swojemu bólowi, a dzisiejsze działania PiS są bliższe faktycznym odczuciom prezesa.
Po prawie wygranej (naprawdę brakowało niewiele) kampanii prezydenckiej, gdzie wynik Kaczyńskiego należy uznać za sukces (bo marszu w górę w sondażach i umiejętności budowania poparcia w ciągu 2 miesięcy można tylko zazdrościć), poza pogrążonego w żałobie męża stanu nie jest już nikomu do niczego potrzebna. Pojawia się natomiast inna możliwość – zdobycia czegoś, co każdej partii jest potrzebne – mitu założycielskiego, fundamentalnego, ponadsezonowej opowieści sytuującej emocjonalnie formację.
PiS szukał takiego mitu w różnych miejscach – począwszy od szeryfa Lecha Kaczyńskiego tropiącego nieprawidłowości życia publicznego i idei odnowionej, sprawiedliwej IV RP – mit przebrzmiały i nieudany, bo IV RP zakończyła koalicja z Lepperem. Szukano mitu w Solidarności – ale mimo tłumaczenia, że Wałęsa jest agentem, a tę rewolucję przeprowadzili bracia Kaczyńscy – nie dało się tego do świadomości społecznej wprowadzić na stałe. Nagle pojawia się możliwość zbudowania mitu nienaruszalnego, którego własności PiS-owi nikt nie zakwestionuje – mitu Lecha Kaczyńskiego, prezydenta, który zginął tragicznie i zagadkowo w Katyniu, którego naród z wdzięczności na Wawelu pochował w jednej krypcie z Komendantem – czy można sobie wyobrazić lepsze emocje dla partii konserwatywnej, w dużym stopniu ksenofobicznej, populistyczno-nacjonalistycznej? Proste zestawienie mordu katyńskiego z tezami o sztucznej mgle, spisku, „ruskiej trumnie”, męczeńskiej śmierci, wstrzymywaniu autokaru jadącego do Smoleńska. Do tego dodajmy nakręcaną i podgrzewaną awanturę o krzyż pod Pałacem Prezydenckim i bezbożnych Tuska i Komorowskiego, którzy symbol ten chcą zbezcześcić usunięciem.
Partia Kaczyńskiego wykorzystuje interwał międzywyborczy do budowania tego mitu – który długo będzie spajał twardy elektorat bez konieczności powtarzania – bo będzie istniał jako emocjonalne odróżnienie tej formacji od każdej innej. A w kolejnej kampanii wyborczej PiS wskoczy na kolejną falę nastrojów i oczekiwań konserwatywnej części Polaków.
Bo tak naprawdę z PiS-em nie stało się nic – normalny, proszę Państwa, PiS się dzieje.
Tekst ukazał się w Gazecie Wyborczej 27 VII pt. „Lech Kaczyński, mit ponadsezonowy”