Czy jakiekolwiek inne państwo zabiega do takiego stopnia o przyjaźń Polski? Czy też może nasi tradycyjni, lecz odlegli i rzadziej się z nami widujący przyjaciele jak Francja, USA czy Wielka Brytania, raczej opierają się na suchszej poprawności w kontaktach z Warszawą? Jeśli zaś tak jest, to dlaczego nie jest przyjęte w polskiej koncepcji dyplomatycznej, jako rodzaj elastycznej doktryny, aby to Niemcy u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku uznać za sojusznika, partnera i – nie ma już przeciwwskazań dla użycia tego słowa – przyjaciela Polski numer jeden na arenie międzynarodowej?
W dyskursie medialnym i politycznym na temat stosunków polsko-niemieckich dominują od kilku lat tematy, które można wspólnie zakwalifikować do przedziału realnych lub urojonych problemów i potencjalnych zadrażnień pomiędzy obydwoma krajami. Zjawisko to wiąże się, zapewne nie tylko czasowo, z pojawieniem się w polskiej debacie publicznej hasła budowy IV RP.
Nie należy przy tym czynić zarzutu np. mediom, że nie wracają nazbyt często do niewątpliwych zasług Niemiec wobec Polski, w postaci pomocy na jej drodze do integracji ze strukturami politycznymi świata zachodniego, NATO i Unią Europejską. Zasług, które wynikają ze stałego zaangażowania i „promocji” polskiej kandydatury do tych instytucji, od spotkania w Krzyżowej począwszy, na ostatnich godzinach negocjacji przedakcesyjnych w Kopenhadze skończywszy. Od wstąpienia do UE w 2004 roku w istocie decydentów i opinie publiczne po obu stronach granicy mają prawo zajmować kwestie związane z przyszłością współpracy, a jak podkreślają sami Niemcy w swoim dyplomatycznym dyskursie na temat Polski, nasz kraj jest od niemal siedmiu lat pełnoprawnym członkiem i partnerem w Unii Europejskiej. Wejście na tę wspólną płaszczyznę zakończyło więc pewien etap w dwustronnych kontaktach, skończyła się rola Niemiec jako „adwokata” Polski względem mniej entuzjastycznie spoglądających na owo wschodnie rozszerzenie Unii partnerów. Proces nowej definicji tego partnerstwa napotkał jednak na pewne przeszkody, których być może nie dostrzeżono w atmosferze europejskiej euforii lat 2002-2004.
Duży wysiłek
Zetknięcie się dominującego w Berlinie pragmatyzmu z idealizmem Warszawy spowodowało, być może nieuniknione, zgrzyty, na których skupiła się uwaga mediów. Szkoda, że rzadko wspominają one o innym wymiarze stosunków polsko-niemieckich, bardziej lokalnym, ale nie mniej konkretnym dla zwyczajnych obywateli. Szereg przedsięwzięć pokazuje trwający nadal, bardzo duży dyplomatyczny i instytucjonalny wysiłek Niemiec na rzecz dalszej poprawy stosunków z Polską. Spod utartych formułek o doskonałym stanie dwustronnych stosunków wyłania się głęboko zakodowana w niemieckiej klasie politycznej i społecznych elitach potrzeba, aby zmienić, jeszcze udoskonalić rzeczywistość, którą obrazowała zawarta w 1991 roku umowa o „dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Nie było w jej tekście mowy o przyjaźni, ponieważ stan emocji i postrzeganie zachodniego sąsiada 20 lat temu w Polsce raczej na tak odważną deklarację nie pozwalało. 20 lat później właśnie polska przyjaźń jawi się jako rzeczywista potrzeba Niemców. Naturalnie w dużej mierze wynika to nadal ze świadomości historycznej winy i czysto ludzkiej potrzeby katharsis. Ale z punktu widzenia wielu nowych pokoleń, które przyszły na świat w ostatnich trzech-pięciu dziesięcioleciach, jest to potrzeba zorientowana przede wszystkim na przyszłość, oparta na trzeźwym i praktycznym spojrzeniu na świat i woli jak najlepszego urządzenia tej części świata, które może nastąpić tylko wspólnymi siłami.
Z tego punktu widzenia należy spojrzeć na następujące fakty. Polskie gminy, miasta i powiaty zawarły najwięcej partnerstw z odpowiednikami w Niemczech. Jeśli nie liczyć Francji, w której chyba każda niemiecka gmina znalazła swojego partnera pewnie około 50 lat temu, także dla Niemiec liczba partnerstw samorządowych z Polską jest największa, mimo iż proces ten na serio można było uruchomić dopiero po 1989 roku. W roku 2009 miało miejsce około 900 projektów współpracy na poziomie szkół wyższych, za Odrą studiuje 12 000 polskich studentów. W ramach Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży w rozmaitych programach wzięły udział ponad dwa miliony ludzi. Niemiecka Wspólnota Badawcza DFG intensywnie rozwija działalność w Polsce, czego wyrazem jest przyznawana co dwa lata Nagroda Kopernika dla jednego polskiego i jednego niemieckiego naukowca za zasługi dla rozwoju obustronnej współpracy naukowo-uniwersyteckiej. We Frankfurcie nad Odrą działa Uniwersytet Europejski Viadrina. Obieranie Warszawy za pierwszy cel oficjalnych wizyt zagranicznych po wyborze stało się zwyczajem w przypadku prezydentów federalnych Niemiec, również obecny minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle z FDP odwiedził Polskę natychmiast po zaprzysiężeniu w październiku 2009 roku. Wszystkie te działania są wyrazem pragnienia ugruntowania bardzo bliskich relacji z Polską. Znana jest koncepcja budowy tej przyjaźni na wzór pojednania niemiecko-francuskiego. Jednak w przypadku Polski nie można na razie mówić o podobnym do Francji potencjale ekonomicznym czy politycznym. Dlatego warto zaznaczyć, że poziom sympatii demonstrowanej ze strony Niemiec wobec Polski wydaje się ponadproporcjonalny względem interesów, które kraj ten może tutaj zrealizować.
Celem tego tekstu nie jest próba przekonania kogokolwiek, że Polska w stosunkach zagranicznych powinna „postawić na Niemcy”. Dyplomacja i kształtowanie przyszłości europejskiej to nie wyścig konny czy igrzyska olimpijskie. Jak każdy inny kraj, Polska powinna rozwijać wielostronne, owocne stosunki z jak największą liczbą państw świata. Z każdym krajem Europy powinna znaleźć płaszczyznę szczególnych stosunków, unikatowych z punktu widzenia partnera, pogłębiać przyjaźnie i zażyłości. Tekst ten nie służy także temu, aby namawiać do odwrócenia obecnej polskiej polityki zagranicznej o 180 stopni. Nie ma takiej potrzeby, jako że co najmniej od 2007 roku jest ona może mało odkrywcza, ale rozsądna i poukładana. Zamysł polega na tym, abyśmy w Polsce chętniej dostrzegali wszystkie te niemieckie wysiłki, dobrą wolę i sympatię (owszem, trochę podszytą pobłażliwością), a może przede wszystkim ich zmieszanie i zakłopotanie za każdym razem, gdy pojawia się groźba jakiegoś nieporozumienia albo sporu. I usilną determinację (poza kilkoma wyjątkami), aby sytuacjom takim przeciwdziałać i jak najszybciej usuwać ich skutki. Warto w kontekście postępowania naszego zachodniego sąsiada wobec nas od 22 lat (a w zasadzie, uwzględniając specyfikę wcześniejszych uwarunkowań, nawet dłużej) zadać sobie następujące pytanie: Czy jakiekolwiek inne państwo zabiega do takiego stopnia o przyjaźń Polski? Czy też może nasi tradycyjni, lecz odlegli i rzadziej się z nami widujący przyjaciele jak Francja, USA czy Wielka Brytania, raczej opierają się na suchszej poprawności w kontaktach z Warszawą? Jeśli zaś tak jest, to dlaczego nie jest przyjęte w polskiej koncepcji dyplomatycznej, jako rodzaj elastycznej doktryny, aby to Niemcy u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku uznać za sojusznika, partnera i – nie ma już przeciwwskazań dla użycia tego słowa – przyjaciela Polski numer jeden na arenie międzynarodowej?
Lekcje historii
Wymagałoby to pewnie dokończenia swoistego mentalnościowego procesu, który trwa w naszych głowach od kilkunastu z górą lat, co dobitnie pokazuje spadający na łeb na szyję odsetek Polek i Polaków skłonnych uznać Niemcy za źródło potencjalnego (rozumianego na kilka sposobów, przecież nie tylko militarnie) zagrożenia dla Polski, a także coraz mniejsza liczba osób deklarujących niechęć wobec narodu niemieckiego. Pokochaliśmy Steffena Möllera, wielu polubiło Angelę Merkel. Ale proces nie jest dokończony. Doświadczenie historyczne nadal tworzy, często wręcz na poziomie podświadomości, pewną barierę. Pomimo tego, że nie ma ani dziś, ani w dającej się jakoś prognozować przyszłości 30-50 lat, żadnych przesłanek do obaw, że demony przeszłości, w rozumieniu wszystkiego tego, co określa się jako nacjonalizm, ksenofobię i szowinizm, mogłyby się rozbudzić w Niemczech i przybrać ostrze antypolskie, pewna doza niepewności względem przyszłości pozostaje. Nadal daje się ją odczuć, nie tylko w kręgach na zawsze uwięzionych na własne życzenie w świecie tego rodzaju obsesji. Polska jest krajem, który raz po razie doświadczał politycznych i militarnych ciosów z rąk sąsiadów i dlatego podejście charakteryzujące się ograniczoną ufnością w intencje innych podmiotów (w zasadzie wszystkich, nie tylko Niemiec i Rosji) jest stałym czynnikiem w procesie decyzyjnym polskich elit. Jak słusznie zauważa Alexander Plahr w tym numerze „Liberté”!, Polsce nie wystarcza to, że partner nie ma zupełnie żadnego zamiaru robić nam krzywdę, dla pewności wolimy, aby – najlepiej sam – pozbawił się środków, możliwości uczynienia tego.
Dla tego „defektu” (który jednak okaże się atutem, gdyby jednak coś… gdzieś… kiedyś…) zwłaszcza Niemcy powinni wykazać zrozumienie. Dlatego, bardziej niż przez wzgląd na samo meritum, ich postawa w kwestii budowy gazociągu Nord Stream wywołała rozczarowanie. Z drugiej strony jednak, odpowiedzialni i rozsądni liderzy polskiej opinii publicznej powinni także jasno stwierdzić, tak aby na tak bezsensowną dyskusję nie tracono już tutaj czasu, że nie ma w Niemczech warunków dla odrodzenia się postaw nacjonalistycznie antypolskich. Przebudowa niemieckiej mentalności w latach 1960-1990 była tak głęboka, że powrót do przeszłości jest wykluczony. Mogą nastąpić jedynie inne, nowe, niekorzystne zjawiska, jak rozbudzenie niechęci skierowanej wobec imigrantów wywodzących się spoza łacińskiego kręgu cywilizacyjnego. To jednak problem neutralny dla stosunków polsko-niemieckich, dotyczący poza tym całej Europy zachodniej, a Niemiec wręcz w mniejszym stopniu aniżeli Francji, Holandii czy Danii. Analizując przyczyny naszej rezerwy i nieufności w 2011 roku, warto spojrzeć w lustro i otwarcie spytać się, ile w tym naprawdę jest jeszcze roztropnej zapobiegliwości, a ile rozedrgania opisywanego w podręcznikach wiktymologii.
Przeszkoda historyczna dla rozwoju stosunków polsko-niemieckich zmaterializowała się w ubiegłej dekadzie w postaci działalności środowiska niemieckich wysiedleńców z terenów Polski, które znalazły się w naszych granicach za sprawą polityki ZSRR. W tym kontekście trzeba na początku podkreślić, że jest to bardzo zróżnicowane środowisko. Na podkreślenie zasługuje też fakt, że bardzo liczne są przypadki działaczy, także należących do Związku Wypędzonych BdV, którzy angażują się w polsko-niemiecki proces pojednania i budowy przyjaźni na poziomie lokalnym. W dawnych miejscach zamieszkania swoich rodzin składają wizyty, nawiązują kontakty ze społeczeństwem obywatelskim, wspomagają proces powstawania partnerstw samorządowych i angażują czas i pieniądze w działalność charytatywną. Natomiast inna część tego środowiska, malejąca, ale nadal obecna w debacie, przyjmuje postawy przeciwstawne, cierpi na „chorobę” rewanżyzmu. Do ich wiadomości zależności przyczynowo-skutkowe, leżące u podstaw wysiedleń, także dotarły, ale udają, że ich nie rozumieją. Skrajne środowiska polityczne istnieją w każdym kraju i póki pozostają marginesem, nie powinno się im dodawać sił i czynić z nich element składowy procesów na poziomie państw i narodów. Marginalność tzw. Powiernictwa Pruskiego potwierdziło sądowe rozstrzygnięcie w sprawie jego pozwów o restytucję mienia. Orzeczenie to było przewidywane przez szereg autorytetów prawniczych od samego początku, co jednak nie powstrzymało niektórych uczestników debaty przed nagłośnieniem tej inicjatywy i uczynieniem poważnego problemu ze zjawiska niepoważnego. Podobny problem pojawił się i przeszedł do historii także w Polsce. U nas skrajnie prawicowa partia, poza tym, że skrajnie antyeuropejska i homofobiczna także w neoendeckim duchu antyniemiecka, dotarła nawet do ław rządowych, a jej lider został dopuszczony na newralgiczne stanowisko ministra edukacji.
Polska i jej rząd ma ograniczony wpływ na to, w jaki sposób skrajne środowiska w Niemczech zechcą upamiętnić wysiedlenia. Dzięki wsparciu w zasadzie wszystkich sił politycznych w Berlinie uzyskaliśmy prawo głosu w debacie o formule oficjalnego upamiętnienia. Jednak prywatne inicjatywy tych ludzi pozostają poza wpływem polskich oczekiwań. Nie one są jednak ważne z punktu widzenia stosunków polsko-niemieckich. W tym kontekście ważną kwestią jest mądre kształtowanie procesów edukacyjnych w Niemczech. Ważne jest, aby pokolenia urodzone już wiele lat po 1945 roku poznały uczciwą, prawdziwą i opartą na liberalno-demokratycznych wartościach interpretację historii. Ta zaś nie pozostawia żadnych niedomówień. Tutaj istotne są prace nad wspólnym, polsko-niemieckim podręcznikiem historii, który miałby być realnie użytkowanym narzędziem pedagogicznym, a nie tylko wydarzeniem dyplomatyczno-medialnym. Edukacja jest kluczowa, ponieważ w Niemczech dorasta już trzecie, jeśli nie czwarte pokolenie, które nie ma powodu odczuwać osobistej winy za narodowy socjalizm i drugie, które rzeczywiście odrzuca ewentualną sugestię, że jakąś winę ponosi. W następnych dekadach będzie następował dodatkowo, naturalny wszędzie na świecie, proces „schładzania” żałoby po ofiarach zbrodni wojny i totalitaryzmu. Pokolenia przemijają, za jakiś czas nie będzie na świecie nikogo z generacji dzieci sprawców. We Francji żywa jest ciągle pamięć ofiar pierwszej wojny światowej, ale rany z roku 1870 to już na chłodno analizowana historia. Pomimo skali zdarzeń, także i wydarzenia drugiej wojny światowej uzyskają kiedyś taki status – w roku 2080, a może 2100? To jeszcze daleko, jednak długofalowa myśl o budowaniu wspólnej przyszłości w Europie zakłada pamięć o tym, dlaczego jesteśmy razem. Lekcje historii pokazujące konsekwencje bycia osobno najlepiej się do tego nadają. Teraz, gdy emocji jest jeszcze dużo, a naoczni świadkowie są wśród nas, jest najlepszy czas na opracowanie dobrej metody nauczania młodych Niemców o tym okresie w historii, już bez wzbudzania w nich poczucia winy i obciążania ich sumienia, ale celem podtrzymania wiedzy i przyjętych w dzisiejszym świecie poglądów na temat wojny, dyktatury, nacjonalizmu, zniewolenia i ich konsekwencji. Być może nie jest to najgorszy temat dla odnowienia tradycji prac w formule trójkąta weimarskiego.
Szersza perspektywa
Obecność dwóch państw trzecich jako czynników wpływających na relacje polsko-niemieckie jest także istotna. Pierwszym jest naturalnie Rosja, co do której Niemcy przyjmują postawę czysto pragmatyczną, zaś Polska przeciwnie. Stosunki polsko-rosyjskie to skomplikowana materia, która będzie się nadal komplikować. Tutaj można jedynie podjąć kwestię ich wpływu na relację Polski i Niemiec. Pragmatyczne podejście Niemiec, kraju, którego największym atutem jest gospodarka, a konkretnie rozwój technologiczny i siła eksportowa, do Rosji jako wyśmienitego partnera biznesowego, należy przyjąć do wiadomości. W imię ideałów czy demokracji w Gruzji, niemiecka opinia publiczna nie jest skłonna do pozbawienia swojej gospodarki ważnego impulsu rozwojowego i do zaryzykowania kryzysu ekonomicznego na dużą skalę. Podejście Niemiec ma zalety (historia uczy, że im większy poziom powiązań handlowych, tym mniejsze prawdopodobieństwo konfliktu zbrojnego; poza tym na handlu z Rosją wymiernie korzysta gospodarka całej Europy) i wady (uwzględnienie oczekiwań Rosji oznacza pożegnanie się z myślą o otwartych drzwiach do NATO dla wszystkich krajów, które spełnią wymagania i wyrażą taką wolę). Z Rosją, taką jaką ona jest, trzeba będzie żyć. Niemcy przyjmują do wiadomości własne (całego Zachodu) ograniczenia w zakresie możliwości wywierania politycznego wpływu na Rosję. Te ograniczenia, po wygranej „zimnej wojnie”, trzeba będzie coraz bardziej do wiadomości przyjmować, gdyż z każdą kolejną dekadą środki Zachodu będą coraz szczuplejsze. Niestety.
Warto, być może (jako wieloletni zwolennik „stanowczej” polityki wobec Rosji sam nie jestem do tego całkowicie przekonany), część pragmatyzmu Niemców zaadaptować także i w Polsce. Dwie refleksje warto przyjąć. Po pierwsze, chcemy wolności i demokracji na wschód od naszych granic, aby czuć się bezpieczniej. Najlepiej by było, gdyby demokratyczna była po prostu sama Rosja. Ale czy to rozwiązałoby wszystkie nasze problemy wynikające z jej sąsiedztwa? Wątpliwe. Albo byłaby to nowa wersja słabej, sypiącej się Rosji demokratycznej lat Borysa Jelcyna, która nie przetrwałaby długo, a w międzyczasie spowodowała wzrost zagrożenia zorganizowaną przestępczością i terroryzmem, albo byłaby to nowoczesna, demokratyczna Rosja, nie mniej pewna siebie, asertywna i stanowcza od dzisiejszej Rosji autorytarnej. Rządzona skutecznie przez Kasjanowa, Kasparowa, Chodorkowskiego czy nawet Jawlińskiego, Rosja tak samo korzystałaby na arenie międzynarodowej ze swoich gospodarczych atutów, tak samo chętnie układałaby polityczne puzzle w małych, słabych, sąsiednich krajach, choćby w imię własnego bezpieczeństwa (czyż nie bawią się w to od ponad półwiecza ultrademokratyczne Stany Zjednoczone?). Taka Rosja byłaby także twardym partnerem i zupełnej pewności dostaw surowców energetycznych, np. w wypadku konfliktu interesów, Polska także mogłaby przy niej nie mieć. W końcu, demokratyczna Rosja zapewne zachowałaby państwową własność koncernów w branżach strategicznych, co od czasu wdrożenia w Polsce strategii „narodowych championów” chyba także nasz rząd doskonale rozumie.
Po drugie, na ile prawdopodobne jest tak naprawdę dziś zagrożenie militarnego ataku Rosji na Polskę? Strategia ograniczonej ufności karze rzec: prawie zero. Może istnieje jakaś możliwość eskalacji zakończonej „incydentem” czy prowokacją. Nietrudno jednak dostrzec, że właśnie dalsze zbliżenie z Niemcami dodatkowo redukuje to minimalne zagrożenie. Nie tylko w wymiarze ekonomicznym i handlowym, gdzie Niemcy będą uczestniczyć w unijnym systemie „solidarności energetycznej”. Także w geopolitycznym wymiarze, gdzie pomiędzy Niemcami a Rosją występuje dziś współuzależnienie technologiczno-surowcowe, nie opłacałoby się Moskwie eskalować konfliktu z najbliższym przyjacielem głównego partnera handlowego i „konia”, na którego postawiła w planowanym procesie modernizacji infrastrukturalnej kraju.
Stany Zjednoczone to drugi z krajów trzecich, o znaczącym wpływie na relacje Polski i Niemiec. Tak jak od Niemców życzylibyśmy sobie większej ostrożności w kontaktach handlowych z Rosją, tak Niemcy od nas życzyliby sobie w latach 2002-2009 większej woli konsultacji naszych kontaktów politycznych z USA na forum ogólnoeuropejskim. W moim przekonaniu, z dobrego powodu. Tak jak trudno przyjąć krytykę z Berlina pod adresem polskiej ostrożności, a nawet przewrażliwienia wobec Rosji, tak zupełnie zrozumiała jest dezaprobata wobec bezkrytycyzmu, z jakim polskie elity polityczne wsparły, niezgodną pod wieloma aspektami z wartościami UE, ryzykowną politykę amerykańskich neokonserwatystów. Dziś, gdy skutki, jak i „cała prawda” o biznesowych przyczynach wyprawy na Irak jest znana, warto byłoby przyznać, że udział w niej był błędem.
Numer 1
Te cztery bariery trzeba przezwyciężać. Wpływ USA, za sprawą nowej, powszechnie akceptowanej w Europie przez wszystkich partnerów polityki zagranicznej prezydenta Baracka Obamy, jak i powoli wyczerpujący się problem politycznej postawy wysiedleńców (duża zasługa wicekanclerza Westerwelle, który powstrzymał ambicje szefowej BdV) będą odgrywać już mniejszą rolę. Problem oporów wynikających z historii będzie stopniowo słabnąć, w tempie typowym dla procesów socjologicznych. Najbardziej paląca kwestia Rosji natomiast powinna skłaniać do zbliżenia Polski do Niemiec, wzrost zaufania do i ze strony Berlina da nam bowiem większy wgląd i transparentność jego ekonomicznych relacji z Moskwą, a także, potencjalnie, może przyczynić się do redukcji naszych sporów ze wschodnim sąsiadem w dłuższej perspektywie 8-10 lat.
Niemcy mogą i powinny zostać przez nas uznane za partnera i przyjaciela numer 1 na arenie międzynarodowej. W kontekście wspólnego projektu europejskiego należy zachować świadomość, że Niemcy posiadają tutaj określone, własne interesy, a Unia służy im do dodatkowego zwiększania potencjału gospodarczego. Ważnym narzędziem ich polityki jest euro i budżet UE. W obydwu tych przypadkach jednak najbliższe lata wydają się być czasem szczególnie łatwego formułowania wspólnych interesów. Pomimo iż Niemcy są największym płatnikiem do budżetu Unii, w mniejszym stopniu na szczycie swojej listy priorytetów umieszczają cięcia jego wolumenu, o czym bardzo głośno mówi Wielka Brytania, Holandia czy Szwecja. Także w zakresie dystrybucji tych środków Niemcy będą w debacie o następnej perspektywie budżetowej do pozyskania jako adwokat hojnego obdzielenia funduszy strukturalnych, a nawet wspólnej polityki rolnej. Z drugiej strony, Polska powinna chętnie wesprzeć Niemcy w debacie o przyszłym kształcie strefy euro. Znów, pójście drogą rygorów fiskalno-zadłużeniowych jest dla kraju o dość solidnych finansach, jak Polska, lepsze niż preferowane przez Francję „euroobligacje”, które spowodowałyby wyższe koszty obsługi długu publicznego i w Niemczech, i w Polsce.
W sprzyjających warunkach sprawowania władzy w Niemczech przez FDP i CDU/CSU, zaś w Polsce przez PO, warto więc podjąć wyzwanie silniejszego związania się Polski z Niemcami. Zawierałoby to w sobie doktrynę popierania przez Polskę Niemiec (i odwrotnie) w ramach UE. Naturalnie różnice interesów będą występować i w żadnym wypadku nie może chodzić o wyłączanie krytycznego myślenia. Jednak można by uzgodnić zasadę prowadzenia a priori dwustronnych konsultacji każdorazowo, gdy pojawią się różnice preferencji pomiędzy Warszawą a Berlinem, zaś przy ich braku – automatyczne wzajemne poparcie.
Niemców i Polaków różni podejście do instytucji państwa. Jesteśmy w większym stopniu romantykami i chętnie stosowalibyśmy więcej idealizmu i pryncypialności w dyplomacji. Zresztą, bliska współpraca może zaowocować nie tylko podniesieniem się polskiego poziomu pragmatyzmu, ale i niemieckiego poziomu aksjologicznej stanowczości. Większa otwartość Polski na rozwiązania budzące dotąd, nie zawsze uzasadnione, obawy może pociągnąć za sobą pewne przesunięcie przez Niemcy czerwonej linii, za którą z przyczyn etycznych wygłoszą swoje non possumus. Polakowi i Niemcowi, pomimo wszystkich stereotypów, łatwo jest się ze sobą zaprzyjaźnić, bo kulturowo mają zaskakująco wiele cech wspólnych. W imię tego i własnej przyszłości, warto pójść w tym kierunku.
Piotr Beniuszys – politolog i socjolog. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”. Przygotowuje rozprawę doktorską na temat ideologicznej ewolucji zachodnioeuropejskich partii liberalnych. Ostatni przewodniczący Unii Wolności w Gdańsku (2005 r.), do 2009 roku działacz Partii Demokratycznej. Pracownik referatu kultury w Konsulacie Generalnym RFN w Gdańsku.