Po co są lekcje religii w szkołach skoro część uczniów chodzi na nie, by podwyższyć sobie średnią ocen, część ,,bo rodzice tak chcą”, mniej liczni dla rozrywki, a jedynie garstka osób chce się rozwijać duchowo w taki akurat sposób?Szkoła publiczna powinna być miejscem świeckim, a każdy obywatel może przecież wyznawać religię jaką chce, lub nie wyznawać żadnej. I każdy może przecież po lekcjach pójść na swoją katechezę.
Żyjąc w Polsce, od najmłodszych lat mam kontakt z religią katolicką. Już w przedszkolu nauczono mnie odmawiać modlitwy. Przychodząca do dzieci siostra była osobą sympatyczną i nie mam żadnych złych wspomnień związanych z tym okresem. Moje negatywne przeżycia pochodzącego z lekcji religii zaczynają się tak naprawdę od momentu pójścia do szkoły.
Do dziś pamiętam kartkę formatu A4, na której znajdował się spis modlitw do nauczenia. Większość z nich było dla mnie nowych, a zaliczenie ich było nieodzownym warunkiem by przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej. Łatwo zdać ich nie było. W przypadku kilkukrotnych pomyłek katechetka nakazywała ponowne przystąpienie do egzaminu i tak do skutku. Drugoklasiści stresowali się, chcieli mieć same ,,celujące” na owej kartce, pragnęli zadowolić oczekiwania nauczycielki i rodziców. Nigdy nie zrozumiałam, komu to było potrzebne? Czy wykucie na pamięć dwudziestu modlitw czyni ,,lepszym katolikiem”? Czy nierozumiejące słów modlitwy dzieci powinny być stresowane przymusem uczenia się ich?
Dla mnie jedno jest pewne- mnie te lekcje religii do Kościoła zniechęcały. Najciekawsze jednak przygody związane z tym przedmiotem spotkały mnie kiedy byłam już nastolatką. Dojrzewałam do przekonania, że coraz mniej z religią mnie łączy i w zasadzie w Boga nie wierzę. Być może nawet nigdy w niego nie wierzyłam- przystąpienie do Komunii było raczej czymś narzuconym z góry, czego się nie kwestionowało i nad czym się ani ja, ani nikt z moich rówieśników się nie zastanawiał. To była naturalna kolej rzeczy. Nastolatek przestaje jednak być posłuszny, coraz więcej rozmyśla nad sensem świata. Tak jak wielu moich znajomych, doszłam do wniosku, że żadnego wyższego bytu nie ma.
Wtedy pojawił się dylemat- chodzić na religię czy nie? Dla mnie było oczywiste, że dalsze uczęszczanie na ten przedmiot byłoby hipokryzją. Wypisałam się jednak dopiero po roku.
W środowisku uczniowskim są trzy główne przyczyny, dla których młodzi niewierzący pozostają na lekcjach religii.
Pierwszą z nich, jakkolwiek źle to zabrzmi, jest chodzenie na religię dla zabawy. Tak, dla zabawy. Czemu? Na lekcjach katechezy dzieją się rzeczy, które młodych ludzi doprowadzają do śmiechu. Prawdopodobnie nie bawiłyby one większości dorosłych, ale dla uczniów są one nie lada rozrywką. Dla przykładu mogę podać praktyki, które miały miejsce w mojej szkole.
Otóż katechetka wymyśliła sposób na ocenienie siły naszej wiary. Obserwowała nas, kiedy się modliliśmy i stawiała za to oceny. Ktoś, kto wyglądał na bardzo skupionego i gorliwie wymawiał słowa formuły mógł liczyć na plusa (za cztery plusy dostawało się piątkę). Jednak jak ktoś chciał dostać od razu piątkę bądź szóstkę, musiał się bardziej postarać i wykazać większą kreatywność. Pamiętam mojego kolegę, który śpiewając pieśń religijną położył się krzyżem na podłodze i przewracał się z pleców na brzuch. Oczywiście zrobił to dla żartu, dziś nie widzę w tym nic zabawnego (było to wręcz żenujące), ale wtedy cała klasa ,,dusiła się ze śmiechu”. Katechetka doceniła jednak inwencję twórczą ucznia i dostał on ocenę celującą. Rzecz jasna sytuacja ta zachęciła resztę osób do tego typu praktyk i następne lekcje wyglądały coraz śmieszniej, a pomysłowość uczniów w odgrywaniu pasyjnych uniesień nie miała granic.
Drugim czynnikiem, który powstrzymuje uczniów przed rezygnacją z lekcji religii są rodzice. Niestety, w wielu przypadkach mocno wierzący opiekunowie nie pozwalają pociechom decydować o sobie. I nie piszę tu o podstawówce czy gimnazjum. W wielu przypadkach ludzie pod wpływem presji rodziców muszą chodzić na katechezę także w liceum, a gdy osiągną pełnoletniość, często są szantażowani- wiedzą, że wypisując się z religii nie dostaną ,,kieszonkowego” albo nie pojadą na wakacje. Jest to problem mentalności Polaków.
Jest dla mnie oczywiste, że każdy w wieku osiemnastu lat jest w stanie sam zadecydować o tym, czy chce uczęszczać na lekcje katechezy. Poza tym, czy sama obecność na zajęciach uczyni młodego człowieka ,,lepszym katolikiem”?
Ostatnim czynnikiem, który wymienię, powodującym pozostanie niewierzącej młodzieży na religii, jest kwestia średniej ocen uzyskiwanej w każdym roku szkolnym przez uczniów. Jak wiadomo, wielu z nich zależy na jak najwyższych wynikach, a szóstka z religii potrafi znacznie je poprawić
Na lekcjach religii zazwyczaj panuje zasada – chodzisz, nie dyskutujesz z katechetą – należy ci się dobra ocena. W większości przypadków katecheci zauważają, że wystawianie niskich ocen powoduje spadek frekwencji na lekcjach.
Na wypisujących się znajdą się też inne sposoby ,,zachęcenia” ich do pozostania w grupie osób chodzących na religię. Przykładem takiej metody jest niedawna reakcja księdza na masową rezygnację z lekcji religii. Najpierw odwiedził on rodziców na wywiadówce i zarządził wspólną modlitwę w intencji powrotu uczniów na jego lekcje. Potem zawnioskował, by lekcję religii przenieść w planie z ostatnich godzin lekcyjnych na środek (fundując niechodzącym na religię 2 godziny w szatni, w oczekiwaniu na kolejne, obowiązkowe lekcje). Szkoła oczywiście plan zmieniła wg żądań katechety – ostra reakcja rodziców spowodowała wycofanie zmiany. W związku z tym ksiądz zadenuncjował osoby, które zrezygnowały z udziału w katechezie wysyłając listy do ich parafii.
Mnie, jako niewierzącej, list taki specjalnie nie obszedł. Ale jako że część z wypisanych osób jest wierząca, chodzi do kościoła, a wypisały się z religii tylko ze względu na sposób prowadzenia zajęć przez naszego katechetę, to represja okazała się skuteczna i niejedna z tych osób na religię wróciła. Wielu z nich to do Kościoła na pewno zniechęciło.
Pozostaje pytanie- po co są lekcje religii w szkołach skoro część uczniów chodzi na nie, by podwyższyć sobie średnią ocen, część ,,bo rodzice tak chcą”, mniej liczni dla rozrywki, a jedynie garstka osób chce się rozwijać duchowo w taki akurat sposób? Czy zajęcia w tylko tej ostatniej grupie osób nie byłyby z korzyścią dla wszystkich? Nie lepiej byłoby zrobić katechezę dodatkowo, po lekcjach, bez oceniania szkolnego, bez nadawania jej statusu takiego przedmiotu jak matematyka czy historia?
Rozmawiałam z wieloma osobami z pokolenia moich rodziców, które religii w szkołach nie miały, a chodziły na religię do sal katechetycznych przy kościołach – prawie całymi klasami, bez przymusu i listów do proboszczów. Szkoła publiczna powinna być miejscem świeckim, a każdy obywatel może przecież wyznawać religię jaką chce, lub nie wyznawać żadnej. I każdy może przecież po lekcjach pójść na swoją katechezę.
Do wzmocnienia wiary nie są potrzebne krzyże wiszące we wszystkich salach ani przymusowe dla wielu z nas lekcje katechezy. Widzę we własnej klasie, w środowisku rówieśniczym, że osiągają skutek odwrotny do zamierzonego.