Być może jest tak, że pokolenie uczestników ważnych wydarzeń po prostu nie nadaje się do ich upamiętniania. Są jak członkowie genialnej kapeli rockowej z lat 70-tych, którzy nie zagrają już razem, bo za kulisami się głęboko poróżnili i okazali się, jako osoby prywatne, nie wielkimi idolami, ale takimi jak my zwykłymi ludźmi z ich emocjami, małostkami, urazami i zazdrościami.
Zamiast dumy i radości z obchodzonej właśnie 30-tej rocznicy początku polskiej drogi do wolności, kształt tegorocznych obchodów przyprawia o przygnębienie i irytację. Od kilku dni główne informacje związane z nader skromnymi uroczystościami dotyczą tego, kto gdzie i dlaczego nie przyjdzie i co o tym myślą inni. Szef współczesnej „Solidarności” jest zaskoczony, że Lech Wałęsa nie przybędzie na zjazd członków związku, gdzie zapewne miałby okazję wysłuchiwać po raz n-ty oskarżeń o agenturalność, a może nawet być świadkiem fety na cześć tego, który przez większość zbłąkanych solidarnościowców roku 2010 jest uważany za największego bohatera polskiej wolności, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Z drugiej strony na pewno Janusz Śniadek już zaciera ręce na myśl o obecności Bronisława Komorowskiego, a może i Donalda Tuska. Będzie im mógł w warunkach najlepszej oglądalności wygarnąć za prawdziwe lub urojone zaniechania i przewiny, które nie mają związku z wydarzeniami chwalebnych lat 1980 i 1989.
NSZZ „Solidarność” od lat specjalizuje się w cynicznym wykorzystywaniu tych obchodów dla swoich własnych, bieżących celów politycznych. Jednak wielki społeczny ruch walki o wolność i niepodległość narodową, składający się z ludzi o przeróżnych poglądach na gospodarkę i politykę społeczną, który nosił ten emblemat 30 lat temu, nie miał nic wspólnego z współczesnym związkiem zawodowym, posiadającym w tych kwestiach jeden, określony pogląd, najdobitniej symbolizowany doborem panelistów na sopockiej konferencji w tych dniach, osobami Ryszarda Bugaja i Sławoja Leszka Głódzia. Jednym wielkim nieporozumieniem jest utrzymywanie, że dzisiejsza walka o pracownicze przywileje silnie uzwiązkowionych branż kosztem reszty podatników i apanaże dla etatowych związkowców to naturalna kontynuacja czy konieczne dopełnienie dzieła pierwszej „Solidarności”. Oba światy nie mają ze sobą nic wspólnego. Bo nie o wysokość płac czy kształt kodeksu pracy toczyła się zasadnicza walka 30 i 21 lat temu, a o rzeczy o wiele bardziej fundamentalne, o wolność, która doprowadziła nas do kapitalizmu, co było zresztą zgodne z oczekiwaniami bardzo dużej części członków tego związku sprzed trzech dekad. Prawda jest taka, że wówczas był to ruch wolnościowy i narodowy pod płaszczykiem niezależnego od reżimu związku zawodowego. Płaszczyk taki obrano, ponieważ w warunkach opresji ze strony państwa ideologicznie ukształtowanego przez brednie robotniczego marksizmu, taki płaszczyk był taktycznie najbardziej przydatny do przemycenia treści najważniejszych i realizacji celu zmiany reżimu. Po roku 1989 doszło więc do zrzucenia skorupy i usamodzielnienia się tych idei. Ale płaszczyk przetrwał i zachował formalną ciągłość z ruchem wolnościowym. Dziś jest to wywłoka, która w sposób ewidentnie nieuzasadniony rości sobie prawo do interpretacji tamtego ruchu, przywłaszcza sobie całe jego dziedzictwo. Co więcej, wykorzystuje ten zbieg okoliczności, jakim jest owa formalna ciągłość organizacyjna i prawo do „znaczka”, także w celu angażowania się w bieżącą politykę. To zaś prowadzi do utraty treści historycznej w tych obchodach i brukaniu ich bieżącymi demonstracjami politycznymi, które w tym miejscu nie powinny znajdować upustu.
Dochodzi do tego niewiarygodna mizeria oprawy obchodów. Zjazd roszczeniowych związkowców, w większości nie mających z dziedzictwem 1980 roku wiele wspólnego, stał się głównym punktem programu. Państwo zrezygnowało z oficjalnego ceremoniału w najważniejszej z punktu widzenia naszego nowoczesnego patriotyzmu dacie w roku i to w okrągłą rocznicę! Premier rządu pojawił się pod pomnikiem poległych stoczniowców, jak czyni to od lat Lech Wałęsa, jako osoba prywatna, wręcz znienacka. Czy możemy sobie wyobrazić rezygnację z państwowych obchodów któregoś z kolei 3 maja, 11 listopada, albo 15 sierpnia? Tymczasem 31 sierpnia dla tożsamości współczesnej Polski jest najważniejszy. Oficjalne instytucje państwa pozwalają tymczasem zawłaszczyć tę symbolikę związkowemu płaszczykowi i zdają się na poczciwego dyrektora rachitycznie działającego Europejskiego Centrum Solidarności, który jest wielce dumny, że w rocznicę zorganizował „show” laserowo-muzyczny dla populacji Gdańska, na który każdy za 15 złotych może pójść, jak na komercyjne wydarzenie. Miło. Ale show może przy takich okazjach być tylko dodatkiem, nie głównym wydarzeniem. Potrzeba nam przestrzeni i okazji, aby najważniejszą rocznicę współczesnej Polski, jej akt założycielski, świętować jak obywatele, a nie gapie wpatrujący się tępo w fajerwerki. Warto pomyśleć o obsadzeniu kierowniczego stanowiska w ECS na nowo, zaś do polityków zaapelować o przemyślenie i rekonstrukcję hierarchii świąt narodowych. Warto na pokojowym, wolnościowym i realnym sukcesie oprzeć wizerunek Polski XXI wieku, zamiast kolejne pokolenia kisić w oparach standardowej martyrologii rozpamiętującej klęski i tragedie lat 1944, 1831 czy nawet 1795.
Być może jest tak, że pokolenie uczestników ważnych wydarzeń po prostu nie nadaje się do ich upamiętniania. Są jak członkowie genialnej kapeli rockowej z lat 70-tych, którzy nie zagrają już razem, bo za kulisami się głęboko poróżnili i okazali się, jako osoby prywatne, nie wielkimi idolami, ale takimi jak my zwykłymi ludźmi z ich emocjami, małostkami, urazami i zazdrościami. Być może dopiero potomni, po upływie dalszych 50 lat, będą w stanie właściwie pojąć sens reewaluacji polskiego wizerunku narodowego oraz fundamentów państwowego i obywatelskiego etosu na kanwie dzieła „Solidarności”. Być może „Solidarność” jest już dla naszych dzieci. Tylko, póki co, przykro na to patrzeć.