Południowy Tel Awiw, 12 listopada. O 5.51 rano telefon budzi mnie cichutkim, dźwięcznym sygnałem. To powiadomienie z popularnej w Izraelu aplikacji Red Alert, na bieżąco informującej o nadlatujących w kierunku kraju rakietach. Po chwili dzwonienie się powtarza, zanim w końcu przejdzie w jeden ciągły dźwięk nakładających się na siebie sygnałów. Przez ekran telefonu przewija się długa lista coraz to nowych miejscowości – kolejnych celów palestyńskich pocisków. Sederot, Alumim, Kefar Azza leżą tuż przy granicy Strefy Gazy, jednak rakiety dolatują coraz dalej na północ, aż wreszcie syreny alarmowe rozbrzmiewają w samym Tel Awiwie.
Niecałe dwie godziny wcześniej, około 4 nad ranem, Siły Obronne Izraela (Israel Defence Forces, IDF) zlikwidowały w Gazie Bahę Abu al-Atę, lidera Palestyńskiego Islamskiego Dżihadu (PIJ) – drugiej co do wielkości, po Hamasie, fundamentalistycznej organizacji odpowiedzialnej za szereg ataków regularnie wymierzanych przeciwko Izraelowi. Al-Ata odgrywał w ich przygotowaniu i przeprowadzaniu niemałą rolę, polowano na niego przynajmniej od 2012 roku. Władze Izraela określały go mianem „tykającej bomby”, spodziewając się kolejnych ataków rakietowych pod jego dowództwem. Operacja wymierzona w dom al-Aty była precyzyjna (co IDF wielokrotnie z dumą podkreślały później w swoich materiałach propagandowych, przeciwstawiając modus operandi strony izraelskiej chaotycznym działaniom Palestyńczyków): zniszczono dokładnie tę część budynku, w której przebywał, zabijając jego samego oraz jego żonę i raniąc dwoje ich dzieci.
W odpowiedzi PIJ przez dwie kolejne doby będzie zasypywać Izrael deszczem pocisków rakietowych.
W poszczególnych rejonach Izraela czas na schronienie się przed atakiem od momentu ogłoszenia alarmu rakietowego jest różny – w Tel Awiwie wynosi półtorej minuty. Wybiegam z pokoju w moim tanim hotelu i pędzę w dół, bo w przypadku braku schronu najbezpieczniejszym miejscem w budynku jest klatka schodowa. Mijam recepcjonistę, który z niepokojem nasłuchuje syren, jednak nie rusza się przy tym z miejsca. – Rakiety? Ech, to niech pani idzie i sobie stanie pod schodami, skoro się pani tak boi, chociaż ja pani mówię, że nie ma czego. Izrael to bardzo silny kraj! – mówi, patrząc na mnie z dezaprobatą. W tym momencie syreny milkną. – Widzi pani? Już koniec, można iść na górę. Moją uwagę o tym, że zgodnie z instrukcjami bezpieczeństwa w schronie należy pozostać jeszcze przez 10 minut po ustaniu alarmu, kwituje tylko machnięciem ręki.
W Tel Awiwie po raz pierwszy od operacji Ochronny Brzeg latem 2014 roku zamknięto wszystkie szkoły, uczelnie i biura. Na południu Izraela takie sytuacje nikogo nie dziwią, bo tam palestyńskie rakiety dolatują dość często, jednak tutaj jest to coś wyjątkowego. Władze kraju spodziewają się eskalacji konfliktu w najbliższych dniach. Jako cudzoziemce nienawykłej do życia pod osłoną Żelaznej Kopuły trudno mi pozbyć się niepokoju.
Ulice miasta są dziś puste niczym w szabat. Większość sklepów i lokali wita swych potencjalnych klientów opuszczonymi żaluzjami, w miejskich autobusach widać zaledwie pojedynczych pasażerów. Rano zalecono mieszkańcom niewychodzenie z domu i zakazano zgromadzeń większych, niż 300 osób (dopiero po południu media ogłoszą, że można wrócić do pracy, o ile w pobliżu znajduje się schron). Jednocześnie każda z przypadkowych osób, z którymi dzielę się obawami, wydaje się kompletnie zrelaksowana. Młody barista w jednej z nielicznych otwartych kawiarń z uśmiechem kwituje mój niepokój: – Niech się pani nie boi, jest pani w Izraelu! A to bardzo bezpieczne miejsce – mówi lekko i z przekonaniem. Pytam, czy sądzi, że jutro zamkną lotnisko. Odpowiada mrucząc coś w rodzaju, że jutro będzie futro i żeby się nie martwić na zapas.
Na miejskiej plaży tłum w porównaniu z poprzednimi dniami nie zmalał ani na jotę, ludzie beztrosko wygrzewają się na słońcu, grają w plażowego ping-ponga albo moczą się w wodzie. Tylko na niebie panuje całkowita cisza – samoloty podchodzące tędy do lądowania na lotnisku Ben Guriona kierowane są teraz innymi korytarzami.
Obserwowanie profilu IDF na Twitterze to dziś fascynujące zajęcie. Każdy wpis, który się na nim pojawia, niesie ze sobą wyraźne propagandowe przesłanie i wydaje się mieć na celu przekonanie Izraelczyków o dwóch rzeczach: że są bezpieczni w swoim silnym państwie (dysponującym przepotężną militarną technologią, najlepszymi specjalistami oraz niemal niewyczerpanym budżetem) oraz że państwo to stoi na straży porządku nie tylko w regionie, ale i na całym dotkniętym plagą terroryzmu świecie, toteż jego działania są nieskazitelnie prawe. Padają zapewnienia: „Terror mierzy w ludność cywilną. My mierzymy w terror.” Pojawiają się wzmianki o kolejnych zniszczonych bazach terrorystycznych na terenie Gazy, opatrzone sloganami: „Trafiliśmy ich, zanim oni mogli trafić w nas”, „Celem Islamskiego Dżihadu w Gazie jest zabijanie izraelskich cywilów. My. Ich. Powstrzymamy”, „Kiedy terroryści z Gazy odpalają rakiety na izraelskich cywilów, robią to na oślep. Myśliwce IDF celują w Islamski Dżihad precyzyjnie”. Zdjęcie chłopca, który ma dziś urodziny i przez terrorystów z Gazy musi spędzić je w schronie przeciwrakietowym. Inne, na którym izraelscy żołnierze ewakuują oddział dziecięcy szpitala w Aszkelonie. Filmik stanowiący przegląd ujęć rozmaitych ataków terrorystycznych przeprowadzonych na całym świecie w ostatnich 20 latach i komentarz: „Oto dlaczego powinieneś się przejąć”. Informacje o liczbie wystrzelonych z Gazy rakiet i o tym, że 90% spośród nich przechwycił system Żelazna Kopuła. Zdjęcia obsługujących go uśmiechniętych dziewcząt i chłopców w mundurach, podpisane „Oto załoga Żelaznej Kopuły, to oni strzegą izraelskiego nieba i chronią ludzkie życie.” Sprawnie zmontowane filmiki, infografiki z jednoznacznym przesłaniem. Przeglądam to wszystko i nie mogę przestać myśleć o doktrynie Dahiya – strategii IDF polegającej na użyciu nieproporcjonalnych środków wobec tych, którzy zbrojnie „podniosą rękę” na Izrael. Jej nazwa pochodzi z czasów II wojny libańskiej latem 2006 roku – siły izraelskie zniszczyły wówczas bejrucką dzielnicę mieszkalną Dahiya, w obrębie której znajdowały się ważne cele należące do Hezbollahu. Znana jest wypowiedź jednego z ówczesnych dowódców IDF, która de facto wyjawia rzeczywiste podejście Izraela do konfliktów zbrojnych: „To, co wydarzyło się w dzielnicy Dahiya w Bejrucie w 2006 roku, wydarzy się we wszystkich wioskach, z których Izrael zostanie zaatakowany. (…) Użyjemy w stosunku do nich nieproporcjonalnej siły i spowodujemy ogromne szkody i zniszczenia. Będziemy je traktować nie jak wioski zamieszkane przez ludność cywilną, lecz jak bazy militarne.”
Według danych ONZ podczas dwudniowej wymiany ognia w listopadzie 2019 roku po stronie izraelskiej nie było ofiar śmiertelnych, jedynie 78 lekko rannych, w tym ci, którzy niechcący zrobili sobie taką czy inną krzywdę biegnąc do schronu. Po stronie palestyńskiej – 35 zabitych (w tym kilkoro dzieci) i ponad setka rannych, z czego przynajmniej połowę stanowili cywile.
A polskie media… Polskie media przez ten czas martwiły się, że planowany na 16 listopada mecz Polska-Izrael nie będzie mógł odbyć się w Jerozolimie.
Ewa Linek – absolwentka filozofii i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim, doktor nauk humanistycznych. Okresowo wykładowczyni akademicka, w przeszłości związana ze Świetlicą Krytyki Politycznej w Łodzi. Pracuje na Uniwersytecie Warszawskim.